ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (84) / 2007

Wiesław Kowalski, Mariusz Saniternik,

NIE ZE WSZYSTKIMI MI PO DRODZE

A A A
Z Mariuszem Saniternikiem, aktorem Teatru im. S. Jaracza w Łodzi, rozmawia Wiesław Kowalski
Wiesław Kowalski: Czy Odys, którego zagrał Pan gościnnie w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, w spektaklu wyreżyserowanym przez Pawła Wodzińskiego, jest w jakiś sposób Panu bliski? Myślę przede wszystkim o motywie wędrówki w poszukiwaniu swojego miejsca w świecie obecnym w dramacie Wyspiańskiego i w Pana życiu zawodowym.

Mariusz Saniternik: Niewątpliwie podróżowanie to cecha, która łączy mnie z postacią Odysa. Tyle że peregrynacje króla Itaki odbywały się z zupełnie innej przyczyny. Moje pojawienie się w Bydgoszczy, również to wcześniejsze przy okazji pracy nad „Ryszardem III”, w reżyserii Jacka Głomba, ma podłoże czysto zawodowe. Natomiast Odys wędruje, bo ciąży nad nim klątwa. Dlatego zbyt wielu paraleli bym się jednak nie doszukiwał. Ale do Bydgoszczy zawsze wracam z ogromną przyjemnością.

W. K.: Nie ukrywa Pan, że w teatrze interesuje Pana przede wszystkim granie i bycie. Czy to dlatego cały czas szuka Pan swojego w nim miejsca? Jeszcze do niedawna mówił Pan, że stabilizacja Pana w ogóle nie interesuje.

M. S.: Pod tym względem nic się nie zmieniło. Przecież stabilizacja nie znaczy, że ktoś regularnie je obiad, czy się żeni. Dla mnie stabilizacja znaczy stygnięcie. To jest pewien stan, w którym człowiek do czegoś dobiega… i zatrzymuje się. Tak rozumiem sens tego słowa. I nie sądzę, abym musiał się tego obawiać. Jeśli traktuje się ten zawód poważnie, choć może lepszym słowem będzie jeśli powiem świadomie, to w profesji aktora trudno o stabilizację. Ewoluowanie jest bowiem wpisane w ten zawód. Budowanie świadomości i budowanie samego siebie. Stąd pozornie wydawać by się mogło, że bardzo trudno w teatrze o stagnację czy skostnienie. Ale nic bardziej złudnego. Bo nie jest łatwo dbać o to, by się nie zatrzymać. A zatrzymanie to niebezpieczeństwo, to stygnięcie. To także czasami rodzaj strachu przed tym, że czegoś nie osiągnę, że czegoś nie dotknę, że do czegoś nie dotrę. A przecież nigdzie nie jest napisane, że w wieku siedemdziesięciu lat nie zdobędę Oscara. Może to głupie, naburmuszone i napuszone, ale mówimy wszak o ludziach, miejscach i o marzeniach.

W. K.: I właśnie po to, by nie zastygnąć, wędruje Pan od teatru do teatru, grając gościnnie w Warszawie, w Krakowie, w Gdańsku, w Toruniu, w Sosnowcu, w Olsztynie… Co decyduje o tych wyborach – tekst, rola, ludzie…

M. S.: To ma swój szerszy kontekst. Nie bez znaczenia w dniu dzisiejszym jest na pewno aspekt ekonomiczny i nie wolno go bagatelizować. Być może kiedyś nie zdecydowałbym się na tego typu wędrówkę. Ale proszę mi wierzyć, że kłopoty finansowe nie są tu bez znaczenia. Co nie znaczy, że nie interesuje mnie spotkanie z ciekawą literaturą, z człowiekiem, czy też – jak w przypadku „Kowala Malambo”, zrealizowanego w Laboratorium Dramatu w Warszawie – z interesującym problemem. Praca nad tekstem Tadeusza Słobodzianka była nieprawdopodobnym zawodowym wyzwaniem. To sześć miesięcy eksperymentalnej, ale fascynującej roboty, gdzie zmęczenie życiem, dotykające 50-letniego człowieka, wynikające z inaczej już odbieranego świata, ludzi i sytuacji, nie miało żadnego znaczenia. Harowałem z całym zespołem, bo wiedziałem, że warto.

W. K.: Jednak nie trudno o wrażenie, że Pana artystyczne decyzje są uważne i przemyślane. Nie jest tajemnicą, że zdarza się Panu nawet odmówić zagrania jakiejś roli i że odcina się Pan od literatury operującej wulgaryzmami.

M. S.: Co do wyrażeń ordynarnych to jestem zakochany w delikatnym wulgaryzmie języka rosyjskiego, w którym te formy latają w powietrzu jak motyle. A co do pracy, to rzeczywiście nie ze wszystkimi jest mi po drodze. Dlatego potrafię nawet zrezygnować w odpowiednim momencie z podjętego wcześniej zobowiązania. Ale muszę się też przyznać, ze niekiedy na taką decyzję było już za późno, bo przekroczyłem, jak ja to nazywam, wentyl bezpieczeństwa i musiałem tkwić w robocie już do końca. Tak było w przypadku wspomnianego „Ryszarda III” w Bydgoszczy. No ale musi istnieć pewna doza odpowiedzialności za rodzinę w sensie zawodowym, za kolegów… i na powiedzenia basta było już za późno.

W. K.: Zawsze pan podkreśla, że teatr powinien dysponować zespołem ludzi jednorodnie myślących, którzy rozmawiają jednym językiem i rozumieją się w pół słowa. Podobno trzykrotnie udało się Panu spotkać na swojej artystycznej drodze teatralną rodzinę. Myślę, że mogło się to zdarzyć w teatrze Kazimierza Dejmka. Twierdził Pan, że po jego śmierci zawalił się cały Pana świat.

M. S.: Spotkanie z Dejmkiem było ważne pod jednym względem. Nastąpiło w momencie, kiedy zacząłem już co nieco orientować się, w co się bawię. I nie chodzi tu wcale o spotkanie guru, przed którym tylko czapki z głów i na kolana. Najważniejsza była rozmowa z kimś, kto mi niezwykle zaimponował. Szczególnie w kontekście tego, co o nim słyszałem wcześniej i co powinno mnie do niego nastawić negatywnie. Tymczasem zetknąłem się z człowiekiem przede wszystkim szalenie kompetentnym, od którego zacząłem się uczyć mówić. A przecież wydawać by się mogło, że 20 lat pracy w teatrze nauczyło mnie właściwego posługiwania się aparatem głosowo-wymawianiowym. A tu nagle okazało się na przykład, że akcent intencjonalny w języku polskim jest błędem. I wtedy zacząłem uczyć się szacunku dla gęby, dla tego, że mówię i że to ma wartość. Dejmek to był ktoś, kto poszerzał mi drogę. Ktoś, kto pokazywał nieprawdopodobną szerokość szosy, kiedy ja jechałem już czteropasmówką. To była przyjemność obcowania z człowiekiem, który był – nie wiem – biblioteką… nie potrafię tego nazwać. Ciężko jest rozmawiać o ludziach, których darzy się uczuciem. Bo wtedy słowa są niepotrzebne.

W. K.: Na czym polegała umiejętność Dejmka w budowaniu rodziny w teatrze?

M. S.: Na czymś bardzo prostym. Tak naprawdę on nigdy nie budował rodziny. Za to uwielbiał rozmawiać z kimś, kto go rozumie. A że ważył każde słowo zanim coś powiedział, to miał absolutną świadomość tego, co mówi. Dlatego rozmowa z nim nie była łatwa. Trzeba było nauczyć się być odpowiedzialnym za każde słowo. Gdybym miał znaleźć w literaturze odpowiednik dla jego sposobu cyzelowania słowa to byłby na pewno Remarque. To jest metoda budowania zdania, które nawet w sensie gramatycznym jest cię w stanie porazić. Bo nie można tam wstawić niczego innego. Dlatego to jest dla mnie poprzeczka, której chciałbym dosięgnąć i którą chciałbym przeskoczyć. Pragnąłbym spotkać w swoim życiu jeszcze raz kogoś takiego jak Dejmek. Jego śmierć była dla mnie czymś bardzo bolesnym. I zostawmy to we mnie.

W. K.: Kilkakrotnie próbował Pan szukać swojego miejsca w Warszawie. Czy nadal twierdzi Pan, że tam większości aktorom już nie zależy na tym, co zagrają, jak i z kim?

M. S.: Nie, to nie tak. Prowincjonalizm to nie jest w tej chwili szerokość geograficzna. To jest stan myślenia, sposób traktowania życia i dzisiejszych realiów. A ponieważ są one ohydne, to w dodatku udało mi się zrozumieć, dlaczego uprawiam ten zawód. To jest moje „NIE”. Ja mówię „NIE” temu, co się dzieje za drzwiami teatru. Bo w teatrze najważniejszy jest mój świat i moje życie. To ja decyduję o poziomie myślenia, o sposobie traktowania ludzi, o kulturze. O tym, że pojęcia etyki i moralności nie są anachronizmami.

W. K.: Jak nie gram, to stygnę. Aktor powinien istnieć na scenie. Dopiero na deskach okazuje się, czy jest aktorem czy nie – powiedział Pan w jednym z wywiadów. Co o tym decyduje – osobowość, warsztat…

M. S.: Zawód aktora to jest nieprawdopodobna odpowiedzialność. Opowiem historię, która dzisiaj brzmi jak anegdota. Otóż na początku mojej teatralnej drogi, kiedy pojawiłem się w Teatrze im. Jaracza w Łodzi, próbowaliśmy „Jak wam się podoba” Szekspira. Wchodziłem w jakieś zastępstwo. A ponieważ nudziłem się, jak to młody człowiek, to zacząłem sobie nucić pod nosem „co ja robię tu, co ja tutaj robię’. Kiedy usłyszał to stojący z psem, dzisiaj już nieżyjący, Eugeniusz Wałaszek, zabrał mnie za kulisy i biały ze złości powiedział: „Jak jeszcze raz wejdziesz na scenę i nie będziesz wiedział dlaczego i po co, to ja cię poszczuję moim psem. Było to komiczne, bo jego pies, który grał w spektaklu był raczej niepozorny. Ale ta uwaga była dla mnie jak EUREKA! Bo nikt mi wcześniej na to nie zwrócił uwagi. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że aktor jest tak samo odpowiedzialny za swoją pracę jak chirurg, elektryk czy górnik.

W. K.: Jakie spotkania w teatrze są dla Pana najważniejsze?

M. S.: Każde spotkanie z człowiekiem, który nie tylko potrafi mądrze mówić, ale potrafi swoją wizję inscenizacyjną zrealizować na scenie. Bo reżyserów inteligentnych jest wielu. Tyle że nie wszyscy po skończeniu prób stolikowych znajdują ekwiwalent sceniczny dla swojej koncepcji prezentowanej wcześniej. I to jest konstatacja bardzo dotkliwa. Na szczęście spotkałem na swojej drodze takich artystów jak Dejmek, Mikołaj Grabowski, Maciej Prus, Walery Fokin czy Rudolf Zioło. To od nich uczyłem się odpowiedzialności za wspólne uprawianie tego zawodu. Za każdym razem kiedy wychodzę na scenę, pragnę im udowodnić, że nie na darmo zainwestowali we mnie, chcę im – w tym dobrym znaczeniu tych słów – odpłacić pięknym za nadobne. Dlatego z ogromną satysfakcją oglądałem w Bydgoszczy ostatni spektakl Macieja Prusa, który „Tymonem Ateńczykiem” potwierdza swoją znakomitą klasę jako reżyser i inscenizator. Obym takich ludzi spotykał w teatrze jak najczęściej.

W. K.: U Macieja Prusa zagrał Pan w „Czekając na Godota” Samuela Becketta, by potem jeszcze raz zetknąć się z tym tekstem w Olsztyńskim Teatrze Lalek przy pracy z Krzysztofem Rościszewskim. Dwukrotnie też zagrał Pan w dramacie„Woyzeck” Büchnera. Raz u Jacka Zembrzuskiego, potem u Zioły.

M. S.: Czasami aktor chce wrócić do ról, które nie do końca go satysfakcjonowały. Ale do pewnych tematów i problemów człowiek też musi dorosnąć. Kiedy miałem 30 lat trudno mi było podjąć dyskusję na temat przemijania czy śmierci. Ale kiedy w wieku 50 lat doświadczyłem tego namacalnie, zrozumiałem, czym jest u Becketta pauza i co to znaczy zapomnieć. Nagle pojąłem w pełni, na czym polega wartość dramatu Becketta, który jest pigułką wiedzy na temat ludzkiego jestestwa. Dlatego do autora „Końcówki” będę wracał zawsze, bo znajduję w jego twórczości nieprawdopodobną głębię myśli.

W. K.: Co zdecydowało, że przyjął Pan rolę w „Powrocie Odysa” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy? Czy uwierzył Pan, że Wyspiański może odpowiedzieć na pytanie, czym naprawdę jest ojczyzna i gdzie ona w ogóle jest? Czy ten tekst jest właściwym odniesieniem w dyskusji na temat patriotyzmu?

M. S.: Nie sądzę. Myślę, że to problem bardziej złożony. Zresztą nie o tym jest ten spektakl. U Wyspiańskiego ojczyzna to dom i ja tak go rozumiem. Zresztą nie ma w tekście żadnego monologu tytułowego bohatera, w którym padłoby słowo „patriotyzm”. A ojczyzna to miejsce, w którym się wyrosło. Dla mnie najważniejsza była możliwość zetknięcia się z językiem staropolskim, z jego niepowtarzalną składnią i urodą. Rzadko już dziś w teatrze można usłyszeć taki język.

W. K.: Tyle że z tekstu Wyspiańskiego na scenie pozostało niewiele.

M. S.: Propozycję dyrektora Pawła Łysaka przyjąłem, ponieważ w Teatrze im. Jaracza w Łodzi pracowaliśmy razem przy „Iwanowie” Czechowa i było to doświadczenie udane, polegające na pełnym porozumieniu. Wówczas Paweł Wodziński robił scenografię. I ten spektakl, pomimo że powstawał nie bez trudności, dzisiaj grany jest z niebywałym powodzeniem. Sam mam ogromną przyjemność, kiedy wychodzę na scenę. A literaturę rosyjską uwielbiam do tego stopnia, że dramaty Czechowa znałem kiedyś na pamięć.
W przypadku „Powrotu Odysa” starałem się wykonać zadanie postawione przez reżysera w taki sposób, żeby nie było wątpliwości, czy robi to amator czy profesjonalista. I sądząc po reakcjach kolegów, myślę że udało mi się to. A trudno jest ingerować w światopogląd reżysera, który ma swój sposób widzenia istoty problemu. Ja dopiero w tej chwili zaczynam pomału rozumieć, co Paweł Wodziński chciał osiągnąć. Bo nie ukrywam, że miałem też kłopot z budowaniem samej roli, która rodziła się jeszcze na próbach generalnych. Myślę jednak, że kluczem do zrozumienia tego spektaklu jest film Zbigniewa Rybczyńskiego „Tango”. I o tym jestem przekonany absolutnie.

W. K.: Dziękuję za rozmowę.