ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (84) / 2007

POLECAMY

A A A
Spotkanie z Grzegorzem Muchą, redaktorem działu muzyka w dwutygodniku „artPapier”, autorem książki „Kobiety i czas”. Prowadzenie Iga Noszczyk. 20 czerwca 2007 (środa). Klub Lokator, Kraków, ul. Krakowska 27.

Grzegorz Mucha – urodził się i mieszka w Katowicach. Ukończył liceum, a potem studia. Pracował w wielu miejscach, takich jak wytwórnia filmowa, pizzeria, telewizja czy... hafciarnia. Niektóre zajęcia wspomina miło, jak np. mycie (metodą „na sucho”) samochodów na Heathrow, kiedy jeszcze lądowały tam Concordy. Był czas, że organizował koncerty, krótko prowadził galerię sztuki. W końcu zaczął pisać, jak wszyscy „po przejściach”. Obecnie współpracuje z internetowymi portalami i pismami, zwanymi społeczno-kulturalnymi. Prowadzi dział muzyczny w internetowym dwutygodniku kulturalnym „artPAPIER”. Jego opowiadania publikował „Śląsk”, „Opcje”, „ProArte” i węgierski „Magyar Naplo”.



Fragment opowiadania „Powrót”

Obudziłem się, a widok za oknem był jak kolejny sen. Ujrzałem pełne purpury, gęste obłoki. Pełzły po niebie dumnie, nie zważając na przecinające je samoloty. Widok był wstrząsający. Chmury wypływały zza wieży ratusza i dostojnie przemieszczały się w kierunku morza. Wciągnąłem głęboko powietrze, dla którego tu przyjechałem, ale dotarło do mnie ledwie jego wyobrażenie. Byłem w sercu miasta. Czułem zapach stołówki i kotów. Jeden z nich obserwował mnie z płotu przecinającego podwórze. Widząc mój wzrok, zmrużył oczy, po czym ruszył w kierunku śmietnika. Minął go, nawet nie spoglądając na jego zawartość. Po chwili zniknął pomiędzy zaparkowanymi samochodami.

Było późno, ale ten dzień miał swój czas. Znalazłem się pośród przedwieczornego tłumu. Przed lokalami i sklepami rozsiedli się gitarzyści. Goniony ich talentem, wydostałem się nad kanał. Przesuwałem się wraz z ludźmi w kierunku targu, zaznaczonego dla turystycznych nowicjuszy wysokimi masztami zacumowanego jachtu. Widziałem je wyraźnie. Dla mnie były znakiem przeszłości. Flaga na szczycie najwyższego z nich łopotała złudną obietnicą. Wydostałem się z tłumu. Brodziłem wśród drewnianych ław i stołów. Rozglądałem się. Stała nieco na uboczu, wśród cieni rzucanych przez jacht. Nie uśmiechała się. Nawet na mnie nie patrzyła, choć pewno zauważyła, jak się skradałem. Nie chciała usiąść. „Te wszystkie zapachy są takie intensywne”, usłyszałem, nie bardzo wiedząc, czy to dobrze, czy źle. Przekroczyliśmy w poprzek placyk, za którym zaczynał się kolejny labirynt uliczek. Ale tamten labirynt był nieco inny od tego, z którego właśnie się wydostałem – pusty i cichy. Po kilkudziesięciu krokach ulica zawładnęła nami całkowicie. Domy zamknęły nam odwrót. Stukot jej obcasów stał się bardzo wyrazisty. Szliśmy przed siebie, ale cel był nieznany. Kostka brukowa wymykała się nam spod nóg na wszystkie strony. Wtem w stukot wdarł się zgrzyt. Syknęła i chwyciła mnie za ramię. Podniosła prawą nogę, spoglądając krytycznie na obcas. Puściła mnie, chcąc ruszyć przed siebie, ale przytrzymałem ją w talii. „Puść, bo zacznę krzyczeć”, wyszeptała. Wiedziałem, że na tej ulicy, wyglądającej jak z początku poprzedniego stulecia, byliśmy zupełnie sami. Zmierzch okrył nas całkowicie. Domy kiwały na nas cieniami nielicznych latarń. Rozważałem możliwość zerwania z niej sukienki wraz z jej psychicznym pancerzem. Czułem, że ten spacer jest jak wejście w sen wampira. Domagał się szalonego zakończenia. Może czekała na krwawy ślad na szyi? Kot na płocie i złamany obcas były sygnałami nadchodzącej zbrodni. Drżała. Doszliśmy do końca ulicy, która przez chwilę zastanawiała się, czy nas wypuścić. Czułem wyraźnie to wahanie. Latarnia zamrugała i zgasła. Za załomem znów czekały na nas ławki i ludzie. Nagle powietrze rozdarł ryk syreny. Kanałem płynął prom. Zatrzymała się, jakby się bała zrobić jakikolwiek ruch. Stałem obok. Blisko. Olbrzymi prom omiótł nas światłem i dźwiękiem. Ludzie na pokładzie nie zwracali na nas uwagi, zbyt zajęci sobą. Za chwilę mieli wysiąść i pośpieszyć na kolację. Potężna śruba biła w wodę, a nad nią dawała nam znaki kolorowa bandera. Staliśmy na granicy światów. Wciąż obejmował nas cień mrocznej ulicy, ale przed nami otworzyła się spacerowa aleja. Teraz mogłem to zrobić. Chwyciłem cienki pasek sukienki i przyciągnąłem ją mocno do siebie. Mogła sobie krzyczeć. Skoro ulica przemieniła mnie w wampira, to i tak nie miała szans. Obejmowałem jej ramiona, plecy i pośladki. Czułem jej zapach. Zamkniętą w szczupłym ciele obietnicę morskiej przestrzeni. Nie krzyczała. Zapomniała, wciąż oszołomiona koszmarnym spacerem i przepływającym promem. Nagle poczułem na ustach palce, a całe Jej ciało nienaturalnie się naprężyło. Wypuściłem z dłoni pasek, stanowiący przez długą chwilę naszą kotwicę. Odsunęła się i wyszła z cienia. Potem szybko przeszła na drugą stronę alei, by zatrzymać się przy balustradzie. Dobiegłem do niej w momencie, kiedy środkiem kanału przemykała głośna motorówka z dwoma mundurowymi na pokładzie. Krzyczała, jakby chciała ich zawrócić, ale nie było to wołanie o pomoc.

Grzegorz Mucha „Kobiety i czas”. Nowa Ruda, Wydawnictwo Mamiko, 2006.