ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (84) / 2007

Łukasz Iwasiński, Artur Maćkowiak, Sławek Szudrowicz, Maciej Szymborski,

FORTE FURIOSO

A A A
Potty Umbrella to druga (obok Contemporary Noise Quintet) formacja, która powstała na gruzach legendarnego Something Like Elvis. Właśnie ujawniła światu swą nową płytę, pt. „Forte Furioso”. O świeżym albumie, znajomości z NoMeansNo i paru innych sprawach opowiedzieli: Artur Maćkowiak, Sławek Szudrowicz i Maciej Szymborski.



Łukasz Iwasiński: Przedstawcie muzyków Potty Umbrella. Proszę, powiedzcie o każdym kilka słów.

Artur Maćkowiak: Sławek Szudrowicz – w zespole obsługuje gitarę, perkusję i udziela się wokalnie. Hulaka i szubrawiec, ale dobry duch. Maciej Szymborski – gra na elektrycznym pianie, syntezatorze i generalnie generuje dziwne dźwięki. Trzeba tu dodać, że jest realizatorem naszej ostatniej płyty. Łukasz Przycki – basista. Obecnie bez zatrudnienia, ale jest na dobrej drodze do tego, by w życiu dobrze się ustawić. Piotr Waliszewski – perkusista. Rusycysta, również hulaka. Artur Maćkowiak – obsługuje syntezatory, elektronikę i dwie blaszki (w jednym z utworów). Raczej zły duch w zespole, a na domiar złego wydawca.

Ł. I.: Co porabialiście od czasu wydania debiutanckiej płyty?

A.M.: Na pewno nie próżnowaliśmy. Zagraliśmy trochę koncertów, zrobiliśmy materiał na nową płytę... Uważam, że był to okres dość intensywnej pracy dla zespołu, co chyba jest wyczuwalne w naszej muzyce Jestem zadowolony z kierunku, w jakim poszła nasza muzyka i progresu, jaki zespół wykonał. Oby kolejny rok był przynajmniej taki sam jak miniony.

Sławek Szudrowicz: Po wydaniu debiutu od razu przystąpiliśmy do komponowania nowych utworów, w międzyczasie jeździliśmy w trasy koncertowe, poznając różnych ciekawych ludzi, m.in. odszczepieńców z Acid Mothers Temple. Graliśmy sety improwizowane, np. w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Artur założył firmę Wet Music Records, która wydała naszą drugą płytę. Po trasie z NoMeansNo udźwiękowiliśmy słuchowisko radiowe pt. „Akropolis”, które realizowane było na żywo z publicznością w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Należy dodać, że było to pierwsze w kraju tego typu przedsięwzięcie. To są sprawy, które dotyczą samego zespołu, ale każdy z nas intensywnie oddawał się również innym indywidualnym pracom. Ja ze swoim drugim zespołem o nazwie Ostatnie Takie Trio, gdzie gram tylko i wyłącznie na perkusji, przygotowuję się od jakiegoś już czasu do nagrania debiutanckiego albumu. Myślę, że ukaże się on na wiosnę przyszłego roku. Będzie to ostra, żywiołowa jazda. Łukasz nagrał i wydał płytę z zespołem swych podopiecznych o nazwie Alarm, który współtworzył, gdy pracował jeszcze w Środowiskowym Domu Samopomocy jako instruktor. Oprócz tego wszystkiego należy wspomnieć, że Maciej dał życie ślicznej dziewczynce o imieniu Nina, Piotr wraz z piękną żonką wychowuje trzyletniego synka Filipa, który ma świetną czarną czuprynę, co najmniej taką jaką nosił Hendrix, a Łukasz wraz z piękną żonką wychowuje śliczną córcie Amelkę. Ja poznałem fascynującą kobietę, zatem jak widać, życie pomimo trudności rysuje się w różowych barwach.

Maciej Szymborski: Ożeniłem się z Angelika, z która jestem już siedem lat. Urodziłem z nią w styczniu cudowną, kochaną teraz już pięciomiesięczną Ninkę i pracowałem w pocie czoła. Remontowałem, nagrywałem, grałem i kochałem!

Ł. I.: Opowiedzcie o nowym albumie – „Forte Furioso”. Czy możecie porównać go z debiutanckim krążkiem?

S.S.: To płyta całkowicie instrumentalna – to najważniejsza cecha różniąca ten album od debiutu. Jednak tych różnic jest o wiele więcej. Po pierwsze, nagrywając teraz wyłącznie sami, mając do dyspozycji studio Grzegorza Kaźmerczaka, któremu chciałbym w tym miejscu serdecznie podziękować, uzyskaliśmy lepszy feeling. Utwory są bardziej spójne, a z drugiej strony różnorodne brzmieniowo. Płyta jest bardziej taneczna, a jednocześnie mocno psychodeliczna. Tworząc tę muzykę od początku w składzie pięcioosobowym, daliśmy lepszy obraz brzmienia, jaki prezentuje zespół. To album zdecydowanie lepszy od debiutu, no i dłuższy.

A.M.: Myślę, że na nowej płycie jesteśmy już innym zespołem. Chociaż personalnie tworzą go ci sami ludzie, muzycznie jesteśmy w zupełnie innym miejscu. Żeby do końca zrozumieć, o czym mówię, trzeba posłuchać tej nowej muzyki. Według mnie to propozycja zdecydowanie bardziej dojrzała, ciekawsza muzycznie i bliższa temu, w jakich rejonach muzycznych chcielibyśmy się poruszać. Ta muzyka dość dobrze oddaje drogę, którą jako zespół przeszliśmy w ciągu ostatniego roku.

M.S.: Po pierwsze trudno nazwać debiutem płytę, która nie jest pierwszym albumem w dorobku każdego muzyka. To jest kolejny dla nas wszystkich etap, więc w tym sensie oba albumy są podobne. A „Forte Furioso” ma odrębny szkielet i kształt, fakturę i ducha, inną woń, inny smak. Jest bardziej szalona i nieprzewidywalna. Psychodeliczna i transowa. Pierwsza płyta była konstruowana przez cztery osoby, ta przez pięć i ma to ogromne, decydujące znaczenie dla brzmienia i kompozycji.

Ł. I.: Płyta jest bogatsza brzmieniowo, wykorzystaliście sporo elektroniki – czasem barwowo, ale często to ona współtworzy rdzeń kompozycji. Opowiedzcie o sprzęcie, bo chyba Wasze instrumentarium trochę się wzbogaciło...

A.M.: Instrumentarium wcale nie zmieniło się aż tak bardzo. Najważniejszą zmianą jest obecność Macieja, którego nie było, kiedy powstawały utwory na pierwszą płytę – jedynie dograł jakieś swoje propozycje do tego, co stworzyliśmy. Nowy album tworzyliśmy już w piątkę. Doszły więc instrumenty Macieja, czyli piano, syntezator oraz inne dziwne urządzenia. Myślę, że to, iż ta płyta jest bogatsza brzmieniowo nie wynika z tego, że użyliśmy dużej ilości nowego sprzętu, lecz z tego, że jako muzycy i zespół, jako pewna całość, posunęliśmy się do przodu.

M.S.: Zwiększyła się świadomość wykorzystywania posiadanego instrumentarium i to jest klucz, który powoduje takie bogactwo. U jego podstaw leży chęć przetwarzania brzmień tradycyjnych, świadome odrealnianie, a przede wszystkim budowanie specyficznych napięć harmonicznych, melodycznych, które to razem z tradycyjną-nietradycyjną sekcją rytmiczną tworzą kręgosłup kształtującego się i rozwijającego się wciąż ciała, jakim jest nasz zespół. I w takim właśnie duchu – poszukiwania unikatowego charakteru, czegoś takiego w dźwiękach, co będzie należeć tylko do nas – była komponowana nowa płyta!
S.S.: To że brzmienie muzyki jest bogatsze wynika więc z naszej wyobraźni, naszego rozwoju i poszukiwań nowych sposobów wyrazu.

Ł. I.: Dlaczego zrezygnowaliście z wokali?

A.M.: Może zabrzmi to dziwnie, ale trochę to przypadek, a trochę nie... Założyliśmy sobie, że płytę będziemy mieli gotową na trasę, która zaczynała się pod koniec kwietnia. Trochę nam się prace w studiu wydłużyły i nie starczyło czasu, żeby zająć się wokalami. Gdyby było go więcej niewykluczone, że partie wokalne pojawiłyby się. Z drugiej strony, nagranie płyty instrumentalnej to ciekawe doświadczenie i poważne wyzwanie, przynajmniej w naszym przypadku. Wokal jest bardzo nośnym instrumentem w zespole i jego brak wymaga poważnego przewartościowania w myśleniu o muzyce. A poza tym, te utwory powstawały jako instrumentalne i jakoś nie odczuwaliśmy poważnego braku z powodu nieobecności wokali. Ja osobiście jestem zadowolony, że płyta jest instrumentalna, głównie z pobudek poznawczych. Nie oznacza to w cale, że na kolejnych produkcjach partie wokalne nie pojawią się.

S.S.: Jest to też kolejna konsekwencja chęci ciągłego eksperymentowania. Nigdy wcześniej nie stworzyliśmy albumu całkowicie instrumentalnego, a tym razem mieliśmy jeszcze więcej do powiedzenia na naszych instrumentach. Pozostawiliśmy zatem muzykę bez wokali. Myślę jednak, że to tylko chwilowy epizod, gdyż przy następnej płycie oprócz naszych śpiewów, planujemy zaprosić do współpracy różnych wokalistów i instrumentalistów.

M.S.: Ale tak do końca nie jest! Utwór „gone” jest z wokalem, ale przetworzonym. Jest konkretny tekst, który Łukasz śpiewał do przetwornika od gitary o tym, że aby zasmakować radości w życiu, pewne piękno i wyjątkowość musi po prostu pewnego dnia odejść. To zasada zachowania energii. Moment przejścia pomiędzy tymi stanami jest bardzo bolesny, ale nie trwa długo. Na szczęście!

Ł. I.: Płytę trudno jest zaklasyfikować. Sporo na niej odwołań do postrocka (od Tortoise po Trans Am). W wyliczanie – bliższych lub dalszych skojarzeń – długo można by się bawić i pewnie wyszedłby mocno eklektyczny zestaw (np. niektóre fragmenty kojarzą mi się z instrumentalnymi wycieczkami psychodelicznej Apteki). Jednak tym, co mnie najbardziej zaskakuje są riffy wsparte hammondo-podobnymi klawiszami, jakby żywce wyjęte z Deep Purple. Jakaś nostalgia za starym hardrockiem?

A.M.: Po części jest to nasz cel, by muzyka, którą tworzymy, nie poddawała się prostej i jednoznacznej klasyfikacji. I chyba nam się to udaje, skoro ludzie, którzy jej słuchają, mają tak różne skojarzenia. Czasami jestem poważnie zaskoczony tymi spostrzeżeniami. Tak naprawdę tworzymy muzykę, która wychodzi nam spod palców i nie ma w tym działaniu pobudek sentymentalnych, czy chęci nawiązywania do jakichś konkretnych klimatów czy stylów. To, że tak się dzieje spowodowane jest tym, że żyjemy w pewnym kontekście muzycznym. Słuchamy bardzo różnej muzyki i siłą rzeczy to gdzieś nam się odkłada w podświadomości, by potem ujawnić się w procesie tworzenia.

M.S.: Gdzieś w podświadomości gnieżdżą się chwytające moją wrażliwość motywy, skrawki wymienionych przez ciebie zespołów ożywają na ułamki sekund podczas grania czy tworzenia i to one utwierdzają mnie w przekonaniu, że to, co wychodzi spod palców, podoba mi się i zabiera mnie w dalszą wędrówkę. Na chwilę wpadasz w dialog z historią, a potem już tylko obrazy, zapachy i podróż przez całego człowieka, poprzez jego emocje, jego stany, taki emocjonalny wehikuł czasu, który sobie fundujesz. Wpadasz w aktywny trans, taki psychotrans i stwarzasz sobie na chwilę świat, w którym nie czujesz się obcy i elegancko nim manipulujesz. Czujesz się w nim bezpiecznie. Nikogo nie ranisz. Czasem myślę że nasza płyta mogła by mieć również tytuł „W sześćdziesiąt minut dookoła siebie”, bo nasza podróż po różnych stylach jest wędrówką po każdym z nas. Przez to muzyka jest szczera, cudowna i przepełniona miłością.

Ł. I.: A czy podobieństwo riffu pod koniec w „swinging deluxe” do „My Lovely Man” Red Hot Chili Peppers to tylko moje wrażenie? Czy zwróciliście (bądź czy ktoś zwrócił Wam) na to uwagę?

A.M.: Jestem słabo osłuchany z dokonaniami tego zespołu, więc takiego wrażenia nie mam. Powraca tu sprawa, o której wspomniałem wcześniej, skojarzenia naszych słuchaczy są przeróżne i często bardzo zaskakujące.

S.S.: To tak, jak np. podobieństwo linii basowych w utworach „Rappers Delight” Sugar Hill Gang i „Another one bites the dust” Queen. W muzyce jest wiele tego typu przykładów, gdzie fragmenty riffów czy linii melodycznych przypominają się nawzajem. Jest to zupełnie przypadkowe – no chyba, że czasem nie (śmiech). Ale podobieństwo riffu RHCP i naszego jest tak szczątkowe, że gratuluję Ci wnikliwości – tu nas masz przyjacielu, nic nie ujdzie Twej uwadze (śmiech)

Ł. I.: Na przełomie kwietnia i maja mieliście trasę, także po Europie. Graliście m.in. z NoMeansNo i Battles. Jakie są Wasze wrażenia, jak Was odbierano zagranicą?

A.M.: Z Battles jednak nie zagraliśmy. Oni odwołali wszystkie lokalne supporty bo zabrali na trasę jakiś amerykański zespół. Bardzo żałuję, że tak się stało i mam nadzieję, że kiedyś dane nam będzie się z nimi spotkać. Natomiast doszła do skutku trasa z NMN. Trasa była bardzo udana, nie spodziewałem się nawet, że będzie aż tak dobrze. Znając niemiecką publiczność, trudno było liczyć na jakieś bardzo entuzjastyczne przyjęcie, tym bardziej gdy gra się jako zupełnie nieznany nikomu support przed dużym zespołem. Na wszystkich koncertach przyjęcie było zaskakująco dobre. Pojawiły się nowe kontakty, kolejne propozycje koncertów, myślę więc, że muzyka się spodobała i będziemy tam częstszymi gośćmi.

Ł. I.: A jak do Waszej muzyki odnosili się NMN i Battles. Komentowali coś?

S.S.: Och, NMN wiecznie coś komentowali. Ich akustyk rozdziawiał buzię i robił wielkie oczy w geście uznania dla mojej gry na bębnach, a gitarzysta Tom (Holliston – przyp. ŁI) mówił przy obiedzie na głos, tak ażeby wszyscy usłyszeli, iż podczas ostatniego koncertu grałem na gitarze, jakbym miał związane ręce (śmiech). Wyraził jednak chęć ściągnięcia Potty Umbrella na koncerty do Kanady w przyszłym roku. Co chwila czymś nas obdarowywali, głównie alkoholem (śmiech), ale np. Tom podarował mi jeden ze swych efektów gitarowych, co było dla mnie dużym szokiem. Po ostatnim koncercie w Amsterdamie odpalili nam podwójną stawkę za występ. Osobiście uważam że NNM poza tym, iż są legendą muzyki rockowej, są również wspaniałymi, wrażliwymi i życzliwymi ludźmi. Zresztą w przypadku takiego zespołu, który w ogóle nie dba o popularność w mediach, z pewnością pierwsze wynika z drugiego. Stworzyli własną filozofię działania, która jest wzorem dla wielu młodych ludzi.
A.M.: Znaliśmy się z NMN już od jakiegoś czasu, ale dopiero wspólna trasa spowodowała, że znajomość przerodziła się w układ koleżeński. Oni sami bardzo pozytywnie wypowiadali się o naszej muzyce. Pojawiły się plany na kolejne wspólne koncerty w przyszłości. To wspólne granie z NMN uświadomiło mi jeszcze jedną rzecz, a mianowicie, że choć prezentujemy różne gatunki, różne podejście do muzyki, to łączy nas ten sam rodzaj energii. Energii, która jest ponad tymi wszystkimi różnicami gatunkowymi, stylistycznymi, wiekowymi, narodowościowymi i cholera jeszcze wie jakimi innymi. To rodzaj doświadczenia życiowego, z tych naprawdę ważnych.

Ł. I.: Artur, powiedziałeś mi niedawno: „Oczywiście, że planujemy granie w innych krajach. Bardzo nam zależy, żeby funkcjonować nie tylko na terytorium Polski. Myślę, że ta trasa otworzy nam drogę do tego, żeby częściej wyjeżdżać. Nie ukrywam, że część kontaktów pozostała nam jeszcze z czasów Something Like Elvis”. Jak wypadło „badanie rynku”?

A.M.: Przede wszystkim wyjazdu na trasę nie traktujemy jako badania rynku. Nic takiego nie miało miejsca. W tym wszystkim chodzi o dużo ważniejsze sprawy, jak chociażby możliwość obcowania z tą energią, o której wspomniałem wcześniej. Oczywiście aspekt biznesowy jest w tej działalności bardzo ważny i każda trasa jest okazją do zdobywania nowych kontaktów, itd. Tak też było i tym razem. Jaki efekt przyniosą te nowe znajomości zobaczymy za jakiś czas.

Ł. I.: Czy myślicie o dystrybucji płyty na Zachodzie?

A.M.: Oczywiście, że o tym myślimy i pracujemy nad tym. Nie jest to proste, ale już pierwsze efekty są, bo udało nam się znaleźć dystrybutora na terenie Niemiec. Pierwsza partia płyt już poszła. Mam nadzieję, że to otworzy nam drogę do regularnego grania tam koncertów. W tej chwili prowadzimy też rozmowy z dystrybutorami w innych krajach.

Ł. I.: Artur, poza graniem w Potty Umbrella działasz jako organizator muzycznej sceny, czy w ogóle animator życia kulturalnego. Powołałeś agencję Wet Music, jesteś odpowiedzialny za bydgoski klub Mózg. Opowiedz o tym obszarze swej aktywności. I o planach w nią związanych .

A.M.: Tak, to prawda. Już jakiś czas temu zacząłem organizować koncerty jako Wet Music Production. W tej chwili jest też wydawnictwo Wet Music Records, które wydało ostatnią płytę Potty Umbrella. Od ponad dwóch lat pracuje w bydgoskim Mózgu, jako osoba odpowiedzialna za działalność kulturalną tego miejsca. To bardzo ważne obszary mojej działalności. Staram się je traktować równie poważnie jak granie w zespole. Poza tym są to działania ściśle ze sobą powiązane. Jedne napędzają drugie i wzajemnie się uzupełniają. Przede wszystkim tak szeroka działalność pozwala mi utrzymać się z tego, co kocham i chcę robić w życiu. Nie ukrywam, że to bardzo komfortowa sytuacja. Mam nadzieję, że będzie mi się udawało godzić ze sobą te wszystkie zajęcia i pchać te rzeczy do przodu. Jeśli chodzi o plany – jako zespół za chwilę bierzemy się za robienie nowego materiału. W międzyczasie będziemy pewnie grali koncerty. Jako wydawnictwo musimy się w tej chwili skupić na promocji płyty. Jako agencja koncertowa przygotowujemy kilka tras koncertowych. No a Mózg to temat rzeka. Bardzo dużo pracy. Z poważniejszych spraw – przygotowujemy festiwal „Muzyka z Mózgu”, który odbędzie się w grudniu. Szykuje się dość interesująco, ale o tym już przy innej okazji...

Ł. I.: Dziękuję za rozmowę.