ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (369) / 2019

Rasha Habbal, Filip Kaźmierczak,

O PISANIU, DOJRZEWANIU I (BEZ)MIEJSCACH

A A A
Do Berlina przyjeżdża coraz częściej, zostaje też na dłużej. Odskocznia od rodziny, od kur i jednego koguta, które hoduje u siebie, w Trewirze? Jest jednak coś jeszcze. Nie powinno dziwić, że stolica Niemiec stała się w ostatnich latach kulturalnym centrum diaspory arabskiej, szczególnie syryjskiej, jakim niegdyś były dla Polaków Paryż czy Londyn. Najlepiej świadczy o tym nasza początkowa niepewność. Rasha siada ze szklanką yerby mate i pyta: „Zdążymy na wieczorek Ramiego?”.

Niedługo zacznie się w Domu Literatury (Literaturhaus) prowadzone przez Ramiego al-Asheqa cykliczne wydarzenie „My favourite kitab”, podczas którego autorzy arabscy mówią o swoich ulubionych książkach (domyślni zatem zgadną już, co znaczy po arabsku „kitab”). „Dziś będzie o »Bramie słońca« Churiego. Gdyby było o kimś innym, mogłabym sobie darować, ale Churiego nie mogę przegapić”. Zbiegiem okoliczności Rasha niedawno skończyła czytać tę powieść. Mówiła, że czytając ją, płakała. Wciąż wspominała o niej, wysyłała przez WhatsAppa cytaty, dyskutowaliśmy o „Jalo” (wydanym po polsku nakładem wydawnictwa Karakter) i „Królestwie cudzoziemców”. Jasnym jest zatem, że nie mogliśmy przepuścić tej okazji.

Na krótką rozmowę starczy nam jednak czasu. Na małą rozgrzewkę. Na stole stoi termos z ciepłą wodą do yerby, zza okna mieszkania muska nas jeszcze wiosenne, wieczorne słońce, zagląda wysoka jodła, która - przed zapewne wielu już laty – wystrzeliła ku niebu między szarymi bryłami miasta. Chwila oddechu i zadumy przed wyjściem. Patrzymy sobie w oczy.

Filip Kaźmierczak: Wyobraź sobie, że nie znamy się. Spotykamy się przypadkiem i nawiązuje się rozmowa... Kim jesteś?

Rasha Habbal: Kim jestem? Spróbuję uniknąć odpowiedzi bardzo filozoficznej i trudnej do zrozumienia. Jestem teraz kobietą, osobą, która aktualnie zaczyna odkrywać, czego dokładnie chce. Która pojęła już, że wszystko, co się dotychczas stało w życiu, było eksperymentem, próbą, która miała umożliwić mu stanie się w przyszłości osobą o wyraźniejszej postaci, wyraźniejszych zarysach – w zachowaniu, w sposobie myślenia, we wszelkich formach podejmowania decyzji. Na tę chwilę docieram do obrzeży pojmowania rzeczy w sposób wyraźny, a przynajmniej tak mi się wydaje. Dostrzegam układ mojej osobowości. Kim jestem – trochę inaczej... Wszystkie definicje, wszystkie opisy są tylko częściowe. Jeśli powiem, że jestem matką, to opisze to tylko fragment mojego życia. Pisarką – również tylko część. Kobietą – część mojego życia. Owszem, przez całe życie jestem kobietą, ale stanowi to tylko fragment mojego doświadczenia. Uchodźczyni, czyjaś córka, wszystko to stanowi tylko jakiś ułamek większej całości. Dlatego powtórzę – jestem jedynie próbą, jestem czymś, co próbuje zrozumieć sens życia. Jego znaczenie. Jego ogólny kształt. Jego przestrzenie. Wydaje mi się, że wszelkie inne definicje są wyłącznie częściowe.

F.K.: Skoro jesteś czymś, co stara się zrozumieć świat, znaczy to, że jest to czynność niedokonana, że to zrozumienie usytuowane jest w przyszłości.

R.H.: Nie powiedziałabym, że jest to czynność niedokonana. Co się stało, stało się, i zakładam, że powinniśmy byli z tego wyciągnąć jakieś wnioski. Jesteśmy tego konsekwencją. Niezależnie od tego, jak długie czy krótkie byłoby to życie, jak duża jest nasza przestrzeń do eksperymentowania, jesteśmy wynikiem tego, co stało się w przeszłości. Moje życie, albo przynajmniej trzy ostatnie lata, w których przeszłam radykalną przemianę, pokazały mi, że nie ma prawdy absolutnej, względem czegokolwiek. Oznacza to, że eksperymentowanie nigdy się nie kończy. Zawsze będziemy coraz to nowszym wynikiem coraz to nowszych zdarzeń. Jednak każda próba, jaką przechodzimy... chyba trochę się rozgadaliśmy...

F.K.: A jest to przecież dopiero twoja niefilozoficzna odpowiedź...

R.H.: Starczy, koniec. Co teraz?

F.K.:Ciekawi mnie, jaka byłaby ta filozoficzna odpowiedź, ale zrezygnujmy z niej na teraz. Część ciebie zajmuje się pisaniem.

R.H.: Zgadza się.

F.K.: Czyli część ciebie zajmuje się czytaniem?

R.H.: Owszem.

F.K.: Co zatem czytasz? Albo jakie lektury miały na ciebie wpływ? Porozmawiajmy najpierw o chwili obecnej.

R.H.: W ostatnim czasie czytałam różne rzeczy. Oczywiście na wysokim poziomie literackim i kulturalnym. Ostatnio bardzo zaczytałam się w powieściach. W tym okresie najważniejszy stał się dla mnie Iljas Churi, bez dwóch zdań. W moim wyobrażeniu podjęłam świadomą decyzję o uczynieniu Iljasa Churiego moim mistrzem, wzorem życiowym, moim nauczycielem. Jestem uczennicą w szkole Iljasa Churiego, chciałabym kiedyś dorosnąć do tego miana.

F.K.: A przed Iljasem Churim? Do jakiej szkoły chodziłaś?

R.H.: Przedtem czytałam Fawwaza Haddada... kogo jeszcze?

F.K.: Należałaś do jego szkoły?

R.H.: Nie.

F.K.: Kto był dla ciebie wzorcem?

R.H.: Ostatnia szkoła, do której należałam, i to bardzo dawno temu, to szkoła arabskiej, ściślej mówiąc libańskiej, powieściopisarki Alawiji Subh, przede wszystkim zafascynowała mnie jej powieść „Mariam, kobieta-opowieść”. Podoba mi się elastyczny styl pisarski. Taki, który nie jest przeładowany szczegółami, w którym każde słowo, każde zdanie stwarza świat niezbędny dla opowieści. Elastyczny, gibki, niezbędny. Każda myśl, każda linijka jest niezbędna

F.K.: Do jakiej szkoły należałaś, kiedy zaczynałaś pisać?

R.H.: Do żadnej.

F.K.: Zatem zaczęłaś pisać z niczego, sama z siebie?

R.H.: Zakładam, że nieświadomie podążałam za jakimś wzorcem. Kiedy mówię teraz o Iljasie Churim, mówię o nim w sposób całkowicie świadomy, ponieważ doszłam do punktu, w którym potrafię zrozumieć, że jest to na tę chwilę najlepszy dla mnie styl. To takie dokończenie odpowiedzi na pierwsze pytanie – dotarłam do stanu, w którym jestem świadoma, jaki okres zaczyna się w moim życiu. Może kiedyś ktoś zafascynuje mnie bardziej niż Iljas Churi, i przeniosę się do innej szkoły. Jednak na dzień dzisiejszy, na tę chwilę Iljas Churi jest według mnie najlepszy. Zatem to, co pisałam, zawsze było wynikiem wszystkiego, co czytałam i co przeczytałam dotychczas, chociaż nie uświadamiałam sobie tego. Na pewno wpłynęło na mnie wielu pisarzy, czy to arabskich, czy europejskich lub amerykańskich. Ogólnie lubię powieści z Ameryki Południowej. Podoba mi się ten klimat szybkiego następstwa zdarzeń, skupienie się na szczegółach – oczywiście, na tych niezbędnych. Wszystko, co pisałam w przeszłości, wynikało z tego, co czytałam, a także ze mnie samej. Z mojego osobistego pojmowania.

F.K.: Mówiłaś o przemianie, którą przeszłaś w ciągu ostatnich trzech lat. Cóż to za przemiana?

R.H.: Przede wszystkim, i w sposób najbardziej wyraźny, była to przemiana w całym moim życiu. Przejście z jednego świata do całkiem innego. Przeniosłam się z mojego życia w Syrii, od Rashy, która pisała... wszystkie cząsteczki, z których składałam się w Syrii, były zupełnie inne. Zupełnie inny album zdjęć w mojej głowie. Wszystko, jeśli mówimy o tym drugim świecie, o Europie, wszystko to składało się z wyobrażeń. Zatem album zdjęć w mojej głowie różnił się od tego, co widzę teraz, kiedy tworzę dwa albumy, widzę dwie równoległe sceny naraz. Była to ogromna przemiana w moim życiu, sposobie myślenia, ubiorze, zachowaniu, pracy. Był to punkt zwrotny. Poza punktem zwrotnym w pisarstwie, który miałeś na myśli. Przynajmniej wydaje mi się, że to miałeś na myśli. Tak, zmienił się też mój styl pisania. Skłaniam się teraz bardziej ku pisaniu tekstów prozą, dłuższych. Nawet jeśli nie byłaby to powieść. Zrozumiałam, że każdy szczegół jest ważny. Że w poezji jedynie wskazuje się na konkretne szczegóły – jednym słowem, jedną linijką... w moich wierszach linijka często składała się z trzech słów, które jedynie zarysowywały jakąś scenę. Teraz czuję potrzebę opisania całej sceny, wszystkich szczegółów. Moje życie składało się wcześniej wyłącznie z aluzji. Teraz zauważam wszystkie szczegóły i czuję, że muszę się w nie zagłębić. Szczegóły dotyczące mnie samej, mojego życia, zmian, przeszłości, podstaw opowiadania (jak czyni to Iljas Churi) – wszystko to potrafię teraz dojrzeć wyraźniej. Dlatego też potrafię je też dokładniej opisać. To jest ta radykalna przemiana w moim życiu.

F.K.: Czyli tę przemianę od poezji ku tekstom prozaicznym spowodowało u ciebie wyraźniejsze postrzeganie?

R.H.: Mówiąc ściślej – wyraźne postrzeganie istoty człowieka. Jeśli w ciągu całego tego poszukiwania, we wszystkim, do czego dążę nie rozumiem siebie w poprawny sposób, moje życie nie ma sensu. Są tysiące rzeczy w naszym życiu, z którymi się nie zgadzamy, po prostu się do nich przyzwyczailiśmy. Jednak kiedy zmienia się twoje życie, kiedy zmienia się scena, zaczynasz zauważać ubytki i niedociągnięcia. Z niektórymi rzeczami, do których się przyzwyczaiłeś, możesz się pogodzić. Do niektórych w ogóle się jeszcze nie przyznajesz i nie będziesz przez to mógł poznać siebie w przyszłości. Istota człowieka. To jest kwestia kluczowa. Jeśli człowiek nie zna siebie, jak mógłby poznać inne rzeczy?

F.K.: Masz na myśli istotę danej osoby czy istotę człowieka w rozumieniu ogólnym?

R.H.: Swoją własną istotę oraz istotę człowieka. Kiedy godzisz się z samym sobą, godzisz się automatycznie z wieloma rodzajami ludzi. Zaczynasz ich rozumieć.

F.K.: Zrozumiałaś istotę człowieka?

R.H.: Nie da się całkowicie zrozumieć człowieka. Po pierwsze, nie podchodzę do tego tematu w sposób naukowy i nie wierzę, żeby jakakolwiek dziedzina potrafiła zebrać wszystko w jednym. Istota każdego człowieka, który stąpał, stąpa lub będzie stąpał po ziemi, będzie się różnić. Nie da się ich wszystkich zebrać. Poza tym istota człowieka zmienia się. Jednak teraz kroczę w stronę tej zmiany w pełni odprężona. Wyluzowałam się. W ciągu ostatnich trzech lat, wojny i przewrotów myślowych, znalazłam się w sytuacji zupełnie odmiennej od tego, co przeżyłam wcześniej.

F.K.: Można zatem powiedzieć, że dojrzałaś. Skupiłaś się na szczegółach i doszłaś do wniosków, które pozwalają ci dostrzec sprawy większe od samych szczegółów. Nie potykasz się o szczegóły.

R.H.: Wrócimy do tego pytania. Najpierw jednak porozmawiajmy o dojrzałości. Według arabskiej definicji jest dojrzałość stanem ugotowania. Co następuje potem? Jeśli zostawimy garnek na ogniu? Życie jest w tym porównaniu płomieniem. Co następuje po ugotowaniu? Spalenie. Nie wydaje mi się, żeby jakakolwiek istota na świecie w ten sposób się paliła. Wszystko zawsze będzie dojrzewać. Aż w pewnej chwili płomień zgaśnie – i koniec [klaska w dłonie]. Nie wydaje mi się, żeby można było dojrzeć, osiągnąć ten stan.

F.K.: Allah! [Wykrzyknienie, którym wyraża się swój zachwyt niesamowitą muzyką lub śpiewem w czasie koncertu].

R.H.: To chyba mądra odpowiedź.

F.K.: Allah, allah!

R.H.: Przypomnij sobie teraz twoje pytanie.

F.K.: Jeszcze się zachwycam twoją odpowiedzią... Może tak: przedstawiłaś to dojrzewanie w sensie kulinarnym. Można jeszcze mówić o dojrzewaniu owoców.

R.H.: Na słońcu.

F.K.: Zatem jest coś po dojrzeniu.

R.H.: Co? Jeśli zostawimy owoce na słońcu i nie zerwiemy ich...

F.K.: Zepsują się.

R.H.: Spalą się i umrą. Zatem stan spełnionego dojrzewania w przypadku człowieka nie ma zastosowania. Przynajmniej, jeśli mówimy o tym pod kątem językowym. Natomiast jeżeli mówimy po prostu o tym, że ktoś rozwija się i wyrasta z poprzednich etapów, to owszem, człowiek się rozwija i ten rozwój nigdy się nie kończy. A w fizycznym procesie dojrzewania jest jakiś koniec.

F.K.: To znaczy, że jest gdzieś mistrz przewyższający Iljasa Churiego?

R.H.: Oczywiście! Może to jakiś żebrak na ulicy, który w życiu nie napisał książki. Na pewno. I jest nad tym mistrzem mistrz, który go przewyższa.

F.K.: Albo mistrzyni.

R.H.: Dziękuję za uwagę.

F.K.: Dobrze. W takim razie: pisałaś w Hamie. Jaki wpływ miało na ciebie to miasto? Nie mówię w sensie historycznym...

R.H.: Nie, nie, nie będę się rozwodzić nad historią, mówimy tutaj o wpływie osobistym. Berlin... zacznę stąd.

F.K.: Hama zaczyna się w Berlinie?

R.H.: W ten sposób mogę to opisać w sposób konkretniejszy, żeby od początku było jasne, o czym mówię. Raz spytał mnie ktoś na wieczorku: „Co dla ciebie oznacza Berlin? Czym jest?” Powiedziałam: „Jest niczym pociągająca kobieta, ze względu na całą tę różnorodność, nieograniczone możliwości”. Tutaj wszystko można zobaczyć, wszystko da się spotkać na ulicy. Jadąc dzisiaj metrem, zobaczyłam, jak ktoś używa przemocy. Niedawno widziałam też inną scenę, mianowicie jak policja używa przemocy wobec dziecka. Widząc taką scenę w państwie rządzonym zgodnie z zasadami prawa, upewniasz się tylko, że w żadnym miejscu nie znajdziesz sprawiedliwości, demokracji. Można tu też napotkać myśli, których data ważności dawno minęła.

F.K.: Wróćmy jednak od nihilizmu do Hamy...

R.H.: W Berlinie wszystko jest dozwolone. Miłość, seks, rozwój, sukces. Jest kobietą o wszystkich twarzach.

F.K.: Porażka.

R.H.: Także porażka, wszystko. Hama jest za to – przynajmniej dokładnie tak wygląda w moich oczach – kobietą, matką bardzo tradycyjną, jedną z tych, które noszą czarną szatę i czarną chustę. Są to jednak kobiety dobre w środku, są prawdziwymi kobietami w swojej naturze. Bardzo kochające, ale mało wiedzące, niewyedukowane. Takie było to miasto. Radykalne, konserwatywne dla samego konserwatyzmu. Wszystko działo się w nim w ukryciu, miasto pozwalało swoim dzieciom na błędy. Wyglądała żałośnie w tej czerni. W pewien sposób czuję wobec niej miłość, tkliwość, czułość, żal mi jej i kocham ją. Ale odrzucałam te pęta, którymi mnie wiązała. Tak też patrzyło tamtejsze społeczeństwo na ciało kobiety. Hama wpłynęła zatem na to, co w niej pisałam. Chciałam odrzucić wszelkie pęta, wszystko, co uważałam za narzucone z zewnątrz. Miasto zakrywało ciało, zatem ja starałam się je pokazać. Miasto mówiło, że ciało jest grzeszne – ja ubóstwiałam je. Ale, mimo wszystko, kocham to miasto, kocham je jak matkę, która może mało wie, ale zasługuje na miłość.

F.K.: Czy ten sprzeciw był sprzeciwem wyłącznie pisarskim, literackim, czy miał także odbicie praktyczne w twoim życiu?

R.H.: Wydaje mi się, że był pewnym stylem życia, częścią natury ludzkiej. Kiedy byłam dzieckiem, bawiłam się z innymi dziewczynkami na ulicy. Jednak nikomu nie wolno było uderzyć moich braci. Byłam najstarszą spośród rodzeństwa. Odrzucałam męską władzę, choćby na tym nieznacznym poziomie, choćby tylko pośród dzieci. Biłam się zatem. Została mi po tym nawet blizna na policzku. Wszystkie moje wspomnienia od tego momentu są wspomnieniami osoby, która się sprzeciwia, pyta, nie daje się łatwo przekonać, czy to ojcu, czy w szkole, czy nauczycielowi religii. Na przykład w liceum, od klasy dziesiątej do dwunastej, zabroniono mi chodzić na lekcje religii. Nauczyciel chciał, żebyśmy nosiły w szkole hidżab. Nie zgodziłam się. Zadawałam też prowokacyjne pytania. Oczywiście były to rzeczy, które usłyszałam w domu, poddawanie w wątpliwość religijnej argumentacji. Poddawałam więc i ja w wątpliwość – narratywy patriotyczne, które opowiadano nam w szkole, opowieści o partii Baas, o porządku wewnętrznym państwa. Jasne, w moim domu nie zgadzano się na to wszystko, więc i ja szłam do szkoły i kwestionowałam to, kwestionowałam zdanie nauczycieli. Ten sprzeciw towarzyszył mi przez całe życie. Wydaje mi się, że jest to pewne stałe zachowanie, charakter, moja osobowość. Że się łatwo nie poddaję.

F.K.: W jaki sposób powstała wspomniana blizna?

R.H.: Blizna?... Nie pamiętam dokładnie, wiem, że była to z początku normalna rana, zakładaliśmy, że się po prostu zagoi. Jednak kiedy dorosłam, zauważyłam, że mam dużo blizn – na twarzy, na kolanach, na nogach.

F.K.: Jeszcze nie powiedziałaś nic o swojej nowej matce.

R.H.: Jakiej matce?

F.K.: Twojej macosze? Trewirze. Czym jest dla ciebie Trewir? Mówiliśmy o Berlinie, o Hamie, ale to przecież w Trewirze mieszkasz.

R.H.: Trewir jest zarazem miejscem i bezmiejscem – niestety. Jeżeli przeprowadziłabym się teraz w inne miejsce, do innego miasta, z jakiegokolwiek powodu, załóżmy – Bonn albo innego miasto o podobnym rozmiarze, jeżeli warunki życia tam byłyby dla mnie lepsze lub takie same... Na pewno będę tęsknić za Trewirem, są tu też pozytywne strony, zaraz o nich pomówimy, ale nie będę się czuła pozbawiona czegoś. W Berlinie nie czuję się przynależna, nie wyraziłam tego w ten sposób. Przynależna czuję się tylko w Hamie, czy to w moim sprzeciwie, czy w zgodzie. Berlin jest w moich oczach kobietą pociągającą. Trewir jest... sąsiadką. Czasem cię denerwuje, ale nie zatrzymuje to w żaden sposób twojego życia. Mówię to nie bez żalu, ale może za dziesięć lat będę mogła powiedzieć, że Trewir jest moim domem, miejscem, do którego czuję się przynależna. Ma też wiele pozytywów. W pewien sposób bardzo przypomina Hamę. W architekturze, z powodu rzeki, która dzieli miasto na pół, w tym, że jej mieszkańców można podzielić na dwie grupy. Wszyscy wiedzą, że w Hamie ważne jest, z jakiej dzielnicy się dokładnie pochodzi. Należy to do podstawowych pytań. W Trewirze widzę dokładnie to samo zachowanie – „z prawobrzeża, czy z lewobrzeża”?

F.K.: Czyli w Trewirze brakuje tylko norii?

R.H.: Nie... w niektórych miejscach przypomina... jeśli przejdę się po Trewirze nocą i rozmarzę trochę, zobaczę w nim Hamę. Miasta te są do siebie podobne. Romańska architektura Trewiru niczym nie różni się od zbudowanych w stylu rzymskim uliczek starego miasta w Hamie. Ale nie, nie brakuje w Trewirze norii, nic mu nie brakuje. Norie są na swoim miejscu. Nie da się... nie. Nie. Nawet... nie. Trewir podobny jest do Hamy jakimś odległym podobieństwem.

F.K.: Z Hamy przeprowadziłaś się do Trewiru. Z poezji do prozy.

R.H.: Do narracji. Do dłuższej narracji, powiedzmy: do projektu powieściowego.

F.K.: W takim razie cóż to za projekt powieści? Porozmawiajmy już tutaj o tym, co chciałem wspomnieć pod koniec.

R.H.: Musimy mówić o tej powieści?

F.K.: Oczywiście!

R.H.: Nie chcę o tym mówić.

F.K.: No dobrze... Piszesz do mężczyzny. Kim jest? Dlaczego piszesz do mężczyzny?

R.H.: Mężczyzna jest po prostu „tym innym”. Jest tym, kogo naprawdę potrzebuję. Przedstawia moje uczucie spełnienia... nie, nie spełnia. Może dlatego, że jestem świadoma... nie, bez świadomości.

F.K.: Niczego nie będziemy wycinać. Poza moimi błędami.

R.H.: Każdy z nas wie, czego mu w życiu brakuje. Wie, jak poprzez osiągnięte tą drogą spełnienie staje się piękniejszy. Poszukiwanie innego, zwracanie się do innego jest, moim zdaniem... Mogłam pisać do samej siebie. Mogłam używać różnych porównań. Jednak bezpośrednie zwrócenie się do mężczyzny jest jasne i szczere, nawet, jeśli wyraża się językiem literackim czy poetyckim. Czasem piszę o nim, kiedy odgrywa rolę kogoś nieznanego lub nieobecnego – w ten sposób również mówię w sposób jasny i szczery. Buduję przez to most ku temu, czego potrzebuję, niekoniecznie jest to lepsze czy piękniejsze, jeśli nie chcemy użyć słowa spełnienie.

F.K.: Piszesz także do kobiety.

R.H.: Tu odpowiedź jest prostsza. Przed kilkoma dniami rozmawiałam z przyjaciółką o Fridzie Kahlo, o różnicy między biograficznym filmem, a książką, dziennikiem Claudii Schiffer, nie tej modelki. Rozmawiałyśmy o... nie o homoseksualizmie, ale o posiadaniu wielu partnerów, co leżało w naturze Fridy. Moja przyjaciółka powiedziała mi: „Wydaje mi się, że też taka jesteś”. Ostatnio wiele osób traktuje mnie w ten sposób, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Ja jednak nie widzę kobiet w ten sposób. Nawet, jeśli ktoś tego nie wyraża jasno, to zdarzają się takie lekkie aluzje, jak w wypowiedzi tej przyjaciółki czy innych znajomych. Mówią, że może jestem biseksualna. Starałam się odkryć w sobie tę stronę, ale do tej chwili jeszcze nic nie znalazłam. Czyli do teraz nic nie ma. Kobiety w moim życiu są dla mnie mistrzyniami. Życie ciężkie było dla kobiet, które znam. Każda z nich musiała się z nim obchodzić na swój sposób. Przez długi czasu byłam dumna z mojego dziadka – aktywisty politycznego, ukrywającego się na całym świecie – i dalej szanuję jego historyczną walkę, dalej jestem z niego dumna. Nie zauważałam jednak, że moja babcia, analfabetka, kobieta niewykształcona, wychowała samotnie siódemkę dzieci, pracowała cały czas jako szwaczka, była kobietą bardzo dbającą o dom, swoje życie, dzieci. Miała prawie samych chłopców, tylko jedną córkę. I mimo tego ucisku, mimo ciężkiej pracy szwaczki, mimo tego, że ten wciąż ukrywający się mężczyzna miał siódemkę dzieci – wychowała dzieci sama. Zostali lekarzami, inżynierami, skończyli studia. Są szanowani. Odnieśli w życiu sukces. Jestem z nich dumna. To moja babcia ich ukształtowała, nie dziadek. Te kobiety w moim życiu... Mam wiele starszych ode mnie przyjaciółek, pięćdziesięcio-, sześćdziesięcio-, czterdziestopięciolatek, wdów, rozwódek, takich, które przecierpiały swoje – każda z nich przeżyła życie inaczej. Szanuję ich siłę. Kobieta zasługuje zatem nawet na mój flirt, na wiersz, który mówi o miłości, choć nie dochodzi do granic homoseksualizmu. Natomiast wiele było w moim życiu kobiet, które stały się dla mnie wzorem. Kiedy czuję się słaba, przychodzi mi do głowy wiele kobiet i tylko nieliczni mężczyźni. Zatem kobiety zasługują na to, żebym pisała o nich i do nich.

F.K.: Nie wspomnieliśmy jeszcze o jednej kobiecie, będącej w sumie wieloma kobietami. Pojawiły się w twoim życiu niedawno. Wspomnieliśmy Hamę, Trewir, Berlin. Co z Poznaniem, Warszawą, Łodzią, z Polską?

R.H.: Czuję się, jakbym przeczytała powieść, a potem obejrzała film. Porównuję, zarazem tworząc sobie w głowie własny obraz, własny film. Lubię myśleć w kategorii filmów i scen. Moja ciocia, żona mojego wujka od strony ojca... Wujek studiował w Polsce medycynę i wyspecjalizował się w pediatrii. Wrócił do Syrii z polską żoną i dzieckiem w wieku około trzech lat. Na początku zamieszkali z nami. Wszystkie te nowe rzeczy... Kiedy uczyliśmy naszego kuzyna mówić po arabsku, są to wspomnienia bardzo zamglone, zadomowiła się Polska w mojej wyobraźni w sposób bardzo skrótowy. W postaci prezentów, które dostawałam z Polski. Zawsze było to coś z czekolady albo ze skóry, jak te wyściełane futrem kapcie. Zawsze je dostawałam, bo jestem zmarźluchem. To był mój ulubiony prezent. W końcu odwiedziłam ten kraj, z którego zawsze przychodziły rzeczy przyjemne – kapcie, czekolada, żelki. Zaczęłam porównywać moje wyobrażenia, mój film, który widziałam, jakbym czytała książkę, z tym, co widzę. Polska bardzo mnie zdziwiła, ale pozostała mi bliska. Ludzie mówią, że obcokrajowcy, szczególnie Arabowie, nie mogą się tu bezpiecznie czuć, sama jednak nigdy nie miałam takiego wrażenia. Ani razu nie bałam się. Być może moje uczucie odpowiada rzeczywistości, może nie. Ale za każdym razem, kiedy byłam w Polsce, zauważałam jedno: rzeczywistość nie pasowała do tego, co się opowiada. Kiedy wrzuciłam zdjęcia na fejsbuka, pojawiły się komentarze, że na pewno zszokują mnie ludzie, ich wrogość. Po pierwsze, nie zszokowała mnie wrogość, bo nikt nie zachowywał się wrogo wobec mnie. Nie czułam też strachu z powodu otaczających mnie ludzi. Być może dlatego, że z Polską mam już do czynienia – i to w sposób przyjemny – od wielu lat. Polskę kojarzyłam z puchowymi poduszkami, które przywoziła moja ciocia z Polski. Rzeczywistość okazała się nie przypominać w niczym puchowej poduszki. Na przykład Łódź. Nie zapomnę nigdy widoku głównej ulicy. Była to moja pierwsza podróż do Polski. Pierwszy raz w życiu widziałam zniszczone budynki w centrum miasta. Widziałam zaniedbanie, jakiego nie spotka się w żadnym syryjskim mieście. Jest to zaniedbanie długoletnie, nie jest ono wynikiem tylko pięciu lat. Od trzech lat podróżuję po Europie i zauważam, że łączy ją jakiś wspólny charakter – architektura, klimat, ogólny wygląd. Polska jednak była inna, bardzo się różniła. Przypominała bardziej nasze miasta, mówię tu na przykład o Warszawie i Poznaniu. Wysokie budynki, ciągnące się bez końca bloki mieszkalne, małe mieszkanka, wszystko to przypomina architekturę Syrii. Obraz bliski, lecz twardy. Bliski, bo bardzo przypomniał mi Syrię, sprawił, że poczułam się jak w Syrii. Twardy, bo... nie chcę powiedzieć, że niezdrowy, nie w tych kategoriach, ale w pewien sposób duszący ludzką duszę. Wszędobylska szarość.

F.K.: Na szczęście masz jednak nową chustę z Polski – kolorową, nie szarą, i wcale przyjemną.

R.H.: Zgadza się, tak. Jest między nami miłość, pozytywne uczucia, czułość. To dziwne.