
ZOMBIE A SPRAWA POLSKA (JACEK DEHNEL: 'ALE Z NASZYMI UMARŁYMI')
A
A
A
Któż nie chciałby być Polakiem? Zwłaszcza Polakiem w czasie wzmożenia – a wszak nie ma innego czasu, niż czas wzmożenia, zwłaszcza patriotycznego. Najnowszej książce Jacka Dehnela, „Ale z naszymi umarłymi”, patronują trzy motta zaczerpnięte z tekstów: Marii Janion (przywołane już w tytule), Juliusza Słowackiego (z „Pieśni konfederatów barskich” z „Księdza Marka”) oraz Jarosława Marka Rymkiewicza („Juliusz Słowacki pyta o godzinę”). Te trzy teksty wyznaczają ramy powieści – udanego mariażu popkultury z romantyczną gorączką frenetyczną à la polonaise: „de profundis z ciemnego kurhanu” na Europę i świat ruszy nieumarły hufiec boży. I „cała ziemia będzie kiedyś polska, będzie Polską”.
W Krakowie, w kamienicy na Podgórzu, mieszkają rodziny mniej i bardziej typowe. Na samej górze właściciele kamienicy, państwo Kenneth i Dorota Tanningowie, poniżej Kuba, dziennikarz telewizyjny i jego chłopak, Tomek, doktorant i mistrz prokrastynacji, kolejno Lola i Edmund Tubiczowie, czyli emerytowana kasjerka z filharmonii, obecnie zaangażowana słuchaczka uniwersytetu trzeciego wieku, oraz nieco gderliwy i zobojętniały małżonek, dalej wyjątkowo hałaśliwa i kłócąca się nieustannie rodzina Koszaków, a w suterenie pan Włodek, dryfujący między kanałami telewizyjnym a stanami upojenia. Do Tomka i Kuby regularnie wpada zaprzyjaźniona z nimi Elżunia, ufarbowana na szafirowo lekarka. Życie kamienicy toczy się mniej więcej ustalonym trybem, dając niezły przegląd społeczeństwa.
Relacje między sąsiadami, jak to zwykle bywa, są bardzo różne – Kuba uczy panią Lolę obsługi komputera, Kamila Koszakówna tworzy skomplikowane kolaże z gejowskiej pornografii i homofobicznych wlepek, które później umieszcza na drzwiach Kuby i Tomka, państwo Tanningowie starają się być uprzejmi dla wszystkich najemców. Wszyscy lokatorzy podgórskiej kamienicy wiodą raczej spokojne życia – poza Koszakami, z mieszkania których nieustannie dochodzą odgłosy awantury – i nic nie wskazuje, aby cokolwiek miało się zmienić. Kuba, rozgoryczony tym, że jego szefowa, zamiast na wywiad ze słynną śpiewaczką operową wysłała go do relacjonowania grabieży cmentarza w miejscowości pod Krakowem, początkowo nie zauważa, że splądrowane groby zostały otwarte… od środka. Kilka filmików nagranych telefonami i wrzuconych do sieci wywołuje gorączkę zombie – w Polsce, i tylko w Polsce, odnotowuje się kolejne przypadki powstających z grobów. Skala zjawiska rośnie – wstają zarówno ci pochowani niedawno, jak i złożeni na Wawelu władcy Polski. Mnożą się problemy prawne (przede wszystkim spadkowe i obywatelskie), powoływane są kolejne sztaby kryzysowe, powstają nowe odłamy kościołów upatrujące w zombie znaków nadciągającej Apokalipsy. Początkowa panika ustępuje, kiedy zombie nie wykazują agresji – są mało kontaktowe, lubią wygrzewać się w słońcu, potrafią zaintonować i wycharczeć „Barkę” pod papieskim okienkiem, a na widok „świętych obrazków” padają na kolana i mamroczą. Zombie, zwane też, bardziej „po polsku”, antenatami, stają się wielką atrakcją turystyczną i powodem do dumy. Oczywiście, do czasu.
Jacek Dehnel świetnie łączy dwa imaginaria: popkulturowe, związane z zombie, oraz narodowe. Wraz z przebudzeniem zombie z grobów powstają także inne, przerażające elementy: narasta nacjonalizm, puchnie polska duma, żywe trupy zaczynają się przegrupowywać i zajmować coraz więcej przestrzeni, wypierając z niej żywych. Wielcy bohaterowie narodowi, których mamy obyczaj grzebać w kawałkach, wstają z grobów i ruszają, aby odzyskać pochowane osobno serca. Do mody wracają żupany i kontusze z poliestru obszyte sztucznym futerkiem, pasy słuckie z chińskich tkanin, stylizacje narodowe, podniosły język w rodzaju „Trylogii” na leksykalnych wspomagaczach, Polska triumfuje. Najpierw zombie atakują obcokrajowców na terenie Ojczyzny, przemieniając ich w polskie zombie, potem ruszają odbić, co nasze (albo to, co nasze powinno być): Jan III Sobieski i hetman Żółkiewski ruszają na Turcję, Chodkiewicz na Szwecję, Jagiełło, Berling i Chrobry na Niemcy, Dmowski na Izrael, a Piłsudski na podgniłej Kasztance maszeruje na Rosję, po drodze zajmując Wilno i odbierając z rąk matki własne serce, Sowiński z kolei ma zwyczaj odgryzania wrogom nóg, którymi próbuje zastąpić protezę.
Trzeba przyznać, że wiele jest w powieści Dehnela dobrze zrobionego, groteskowego poczucia humoru. Kościół zwraca się ku fanatycznym sektom paraapokaliptycznym, po upadku Watykanu polski episkopat zamierza wybrać nowego papieża ze swojego grona, wszędzie jest Polska, w kraju prezenterzy telewizyjni z entuzjazmem opowiadają o sukcesach polskich zombich polonizujących kolejne tereny. Zdania ze słynnego eseju Marii Janion Jacek Dehnel potraktował z (śmiertelną) powagą – patrzcie, ile mamy trupów, podziwiajcie nasze trupy, naszą narodową martyrologię, naszych martwych bohaterów. Bo właśnie maszerują, aby się wam odgryźć.
W „Ale z naszymi umarłymi” widać wiele punktów stycznych z nieco wcześniejszą powieścią Ziemowita Szczerka „Siwy dym albo pięć cywilizowanych plemion” (recenzja w numerze „ArtPapieru” z 15 lipca 2018 r.). U obu autorów przyszłość Polski rysuje się niewesoło, narodowa obsesja i szał sarmackich stylizacji ogarniają znaczną większość obywateli, powstają rozmaite sekty, a wszystko to inspirowane jest nadprzyrodzonym zjawiskiem, które może przydarzyć się tylko w tej szerokości geograficznej (u Szczerka tytułowy siwy dym unosi się nad całą tzw. słowiańszczyzną, u Dehnela jest to przypadek wyłącznie polski – tym cenniejszy). Z polskością, co jest już truizmem, poradzić sobie trudno, a rozbroić ją można, jak widać, tylko gorzką groteską. Literatura żywo reaguje na to, co się dzieje dookoła, a pisarze pozostają wyczuleni przede wszystkim na język. Nie jest to nowość w przypadku Dehnela, jednakże warto podkreślić, że jego imitacje nadętego, przestylizowanego języka mediów przed i po powstaniu zombie są zrobione po mistrzowsku. A oświadczenie prezydenta Polski, oznajmiającego z cwanym uśmiechem, że marsz żywych trupów na państwa ościenne nie jest agresją polskich sił zbrojnych, gdyż te pozostały w bazach wojskowych, a raczej problemem z pogranicza nielegalnej emigracji i metafizyki, jest doprawdy niezwykle udanym obrazkiem rodzajowym.
Nie jest to także pierwsza próba zastosowania figury zombie do opisu polskiej świadomości i polskich problemów. Głośna „Noc żywych Żydów” Igora Ostachowicza (2012) opierała się na podobnym koncepcie, co „Ale z naszymi umarłymi”, tyle że w powieści Ostachowicza popkulturowe klisze o zombie zostały wykorzystane do opisywania relacji polsko-żydowskich i (post)traumy Holocaustu. Figura zombie (o czym zajmująco pisał m.in. Mikołaj Marcela w „Monstruarium nowoczesnym”, 2015) oznacza powrót wypartego (taką refleksją dzieli się także powieściowy profesor wypowiadający się w telewizji), dlatego staje się tak użyteczna w powieściach dotyczących tego wszystkiego, co nazywamy „problemami polskimi”. Doskonale rymuje się także z rozbudowanym misterium żałoby (przede wszystkim narodowej), kultem przegranych, romantyczną gorączką frenetyczną i narodowym imaginarium z jego trumienno-pochówkowym anturażem. Nie odnosi się wrażenia, że to przeszczep z obcej (pop)kultury – wydaje się, jakby zombie wstały z ziemi, tej ziemi (proszę mi wybaczyć, trudno się powstrzymać, ale „zombie a sprawa polska” wywołują prawdziwe lawiny skojarzeń). W wykonaniu Dehnela, wprawionego w łączeniu ze sobą różnych porządków, stylów i gatunków, z jego stylizatorską pasją i swobodą w przemieszczeniu się między różnymi rejestrami kultury, polskie zombie są nie tylko udanym dowcipem czy groteską. Zombie, po spektakularnych sukcesach w repolonizacji całego świata, zwracają się w końcu przeciwko „swoim”, czyli żywym Polakom, rozszarpujących ich na części lub przemieniając w zombie. Kuba, Tomek, Elżunia, pani Lola, pan Włodek i Kamila Koszakówna ostatkami sił bronią się w zabarykadowanym klasztorze na Jasnej Górze (naciera na nich zresztą sam przeor Kordecki), a marszu zombie w ich szale mordowania i gryzienia nie jest w stanie powstrzymać nic. W powieści Dehnela Polaków zżerają, najzupełniej dosłownie, ich własny kult przeszłości, duma narodowa i porażająca krótkowzroczność. I, trzeba przyznać, nie jest to takie zupełnie nieprawdopodobne.
„Ale z naszymi umarłymi” to powieść bardzo udana, sprawnie napisana, oparta na świetnym pomyśle, poprowadzona z wdziękiem i dowcipem. Czytającemu dostarcza wiele radości, ale i skłania do refleksji nad kierunkiem, w jakim „Ten Kraj” podąża. Styl Jacka Dehnela wyraźnie ewoluuje – trudno nie zauważyć, że odkąd wraz z Piotrem Tarczyńskim (który walnie przyczynił się także do powstania „Ale z naszymi umarłymi”, jak zaznacza pisarz w nocie autorskiej) pisze kryminały o profesorowej Szczupaczyńskiej, zyskał na lekkości i humorze, choć nie zatracił swoich charakterystycznych cech. Jak zwykle w przypadku tego autora, opowieść jest przygotowania porządnie i bez zarzutu, nic nie można zarzucić fachowości roboty, „Ale z naszymi umarłymi” to modelowa wręcz tzw. proza środka (jeśli ten termin jest jeszcze w krytycznoliterackim obiegu). Data premiery mogłaby się wydawać, na pierwszy rzut oka, nieco niefortunna – trumienno-piszczelowa, bardzo estetyczna okładka, sprawdziłaby się być może bardziej późną jesienią, ale skoro Dehnelowskie zombie lubią się powygrzewać w słońcu, to lato wydaje się wręcz idealną porą na taką powieść.
W Krakowie, w kamienicy na Podgórzu, mieszkają rodziny mniej i bardziej typowe. Na samej górze właściciele kamienicy, państwo Kenneth i Dorota Tanningowie, poniżej Kuba, dziennikarz telewizyjny i jego chłopak, Tomek, doktorant i mistrz prokrastynacji, kolejno Lola i Edmund Tubiczowie, czyli emerytowana kasjerka z filharmonii, obecnie zaangażowana słuchaczka uniwersytetu trzeciego wieku, oraz nieco gderliwy i zobojętniały małżonek, dalej wyjątkowo hałaśliwa i kłócąca się nieustannie rodzina Koszaków, a w suterenie pan Włodek, dryfujący między kanałami telewizyjnym a stanami upojenia. Do Tomka i Kuby regularnie wpada zaprzyjaźniona z nimi Elżunia, ufarbowana na szafirowo lekarka. Życie kamienicy toczy się mniej więcej ustalonym trybem, dając niezły przegląd społeczeństwa.
Relacje między sąsiadami, jak to zwykle bywa, są bardzo różne – Kuba uczy panią Lolę obsługi komputera, Kamila Koszakówna tworzy skomplikowane kolaże z gejowskiej pornografii i homofobicznych wlepek, które później umieszcza na drzwiach Kuby i Tomka, państwo Tanningowie starają się być uprzejmi dla wszystkich najemców. Wszyscy lokatorzy podgórskiej kamienicy wiodą raczej spokojne życia – poza Koszakami, z mieszkania których nieustannie dochodzą odgłosy awantury – i nic nie wskazuje, aby cokolwiek miało się zmienić. Kuba, rozgoryczony tym, że jego szefowa, zamiast na wywiad ze słynną śpiewaczką operową wysłała go do relacjonowania grabieży cmentarza w miejscowości pod Krakowem, początkowo nie zauważa, że splądrowane groby zostały otwarte… od środka. Kilka filmików nagranych telefonami i wrzuconych do sieci wywołuje gorączkę zombie – w Polsce, i tylko w Polsce, odnotowuje się kolejne przypadki powstających z grobów. Skala zjawiska rośnie – wstają zarówno ci pochowani niedawno, jak i złożeni na Wawelu władcy Polski. Mnożą się problemy prawne (przede wszystkim spadkowe i obywatelskie), powoływane są kolejne sztaby kryzysowe, powstają nowe odłamy kościołów upatrujące w zombie znaków nadciągającej Apokalipsy. Początkowa panika ustępuje, kiedy zombie nie wykazują agresji – są mało kontaktowe, lubią wygrzewać się w słońcu, potrafią zaintonować i wycharczeć „Barkę” pod papieskim okienkiem, a na widok „świętych obrazków” padają na kolana i mamroczą. Zombie, zwane też, bardziej „po polsku”, antenatami, stają się wielką atrakcją turystyczną i powodem do dumy. Oczywiście, do czasu.
Jacek Dehnel świetnie łączy dwa imaginaria: popkulturowe, związane z zombie, oraz narodowe. Wraz z przebudzeniem zombie z grobów powstają także inne, przerażające elementy: narasta nacjonalizm, puchnie polska duma, żywe trupy zaczynają się przegrupowywać i zajmować coraz więcej przestrzeni, wypierając z niej żywych. Wielcy bohaterowie narodowi, których mamy obyczaj grzebać w kawałkach, wstają z grobów i ruszają, aby odzyskać pochowane osobno serca. Do mody wracają żupany i kontusze z poliestru obszyte sztucznym futerkiem, pasy słuckie z chińskich tkanin, stylizacje narodowe, podniosły język w rodzaju „Trylogii” na leksykalnych wspomagaczach, Polska triumfuje. Najpierw zombie atakują obcokrajowców na terenie Ojczyzny, przemieniając ich w polskie zombie, potem ruszają odbić, co nasze (albo to, co nasze powinno być): Jan III Sobieski i hetman Żółkiewski ruszają na Turcję, Chodkiewicz na Szwecję, Jagiełło, Berling i Chrobry na Niemcy, Dmowski na Izrael, a Piłsudski na podgniłej Kasztance maszeruje na Rosję, po drodze zajmując Wilno i odbierając z rąk matki własne serce, Sowiński z kolei ma zwyczaj odgryzania wrogom nóg, którymi próbuje zastąpić protezę.
Trzeba przyznać, że wiele jest w powieści Dehnela dobrze zrobionego, groteskowego poczucia humoru. Kościół zwraca się ku fanatycznym sektom paraapokaliptycznym, po upadku Watykanu polski episkopat zamierza wybrać nowego papieża ze swojego grona, wszędzie jest Polska, w kraju prezenterzy telewizyjni z entuzjazmem opowiadają o sukcesach polskich zombich polonizujących kolejne tereny. Zdania ze słynnego eseju Marii Janion Jacek Dehnel potraktował z (śmiertelną) powagą – patrzcie, ile mamy trupów, podziwiajcie nasze trupy, naszą narodową martyrologię, naszych martwych bohaterów. Bo właśnie maszerują, aby się wam odgryźć.
W „Ale z naszymi umarłymi” widać wiele punktów stycznych z nieco wcześniejszą powieścią Ziemowita Szczerka „Siwy dym albo pięć cywilizowanych plemion” (recenzja w numerze „ArtPapieru” z 15 lipca 2018 r.). U obu autorów przyszłość Polski rysuje się niewesoło, narodowa obsesja i szał sarmackich stylizacji ogarniają znaczną większość obywateli, powstają rozmaite sekty, a wszystko to inspirowane jest nadprzyrodzonym zjawiskiem, które może przydarzyć się tylko w tej szerokości geograficznej (u Szczerka tytułowy siwy dym unosi się nad całą tzw. słowiańszczyzną, u Dehnela jest to przypadek wyłącznie polski – tym cenniejszy). Z polskością, co jest już truizmem, poradzić sobie trudno, a rozbroić ją można, jak widać, tylko gorzką groteską. Literatura żywo reaguje na to, co się dzieje dookoła, a pisarze pozostają wyczuleni przede wszystkim na język. Nie jest to nowość w przypadku Dehnela, jednakże warto podkreślić, że jego imitacje nadętego, przestylizowanego języka mediów przed i po powstaniu zombie są zrobione po mistrzowsku. A oświadczenie prezydenta Polski, oznajmiającego z cwanym uśmiechem, że marsz żywych trupów na państwa ościenne nie jest agresją polskich sił zbrojnych, gdyż te pozostały w bazach wojskowych, a raczej problemem z pogranicza nielegalnej emigracji i metafizyki, jest doprawdy niezwykle udanym obrazkiem rodzajowym.
Nie jest to także pierwsza próba zastosowania figury zombie do opisu polskiej świadomości i polskich problemów. Głośna „Noc żywych Żydów” Igora Ostachowicza (2012) opierała się na podobnym koncepcie, co „Ale z naszymi umarłymi”, tyle że w powieści Ostachowicza popkulturowe klisze o zombie zostały wykorzystane do opisywania relacji polsko-żydowskich i (post)traumy Holocaustu. Figura zombie (o czym zajmująco pisał m.in. Mikołaj Marcela w „Monstruarium nowoczesnym”, 2015) oznacza powrót wypartego (taką refleksją dzieli się także powieściowy profesor wypowiadający się w telewizji), dlatego staje się tak użyteczna w powieściach dotyczących tego wszystkiego, co nazywamy „problemami polskimi”. Doskonale rymuje się także z rozbudowanym misterium żałoby (przede wszystkim narodowej), kultem przegranych, romantyczną gorączką frenetyczną i narodowym imaginarium z jego trumienno-pochówkowym anturażem. Nie odnosi się wrażenia, że to przeszczep z obcej (pop)kultury – wydaje się, jakby zombie wstały z ziemi, tej ziemi (proszę mi wybaczyć, trudno się powstrzymać, ale „zombie a sprawa polska” wywołują prawdziwe lawiny skojarzeń). W wykonaniu Dehnela, wprawionego w łączeniu ze sobą różnych porządków, stylów i gatunków, z jego stylizatorską pasją i swobodą w przemieszczeniu się między różnymi rejestrami kultury, polskie zombie są nie tylko udanym dowcipem czy groteską. Zombie, po spektakularnych sukcesach w repolonizacji całego świata, zwracają się w końcu przeciwko „swoim”, czyli żywym Polakom, rozszarpujących ich na części lub przemieniając w zombie. Kuba, Tomek, Elżunia, pani Lola, pan Włodek i Kamila Koszakówna ostatkami sił bronią się w zabarykadowanym klasztorze na Jasnej Górze (naciera na nich zresztą sam przeor Kordecki), a marszu zombie w ich szale mordowania i gryzienia nie jest w stanie powstrzymać nic. W powieści Dehnela Polaków zżerają, najzupełniej dosłownie, ich własny kult przeszłości, duma narodowa i porażająca krótkowzroczność. I, trzeba przyznać, nie jest to takie zupełnie nieprawdopodobne.
„Ale z naszymi umarłymi” to powieść bardzo udana, sprawnie napisana, oparta na świetnym pomyśle, poprowadzona z wdziękiem i dowcipem. Czytającemu dostarcza wiele radości, ale i skłania do refleksji nad kierunkiem, w jakim „Ten Kraj” podąża. Styl Jacka Dehnela wyraźnie ewoluuje – trudno nie zauważyć, że odkąd wraz z Piotrem Tarczyńskim (który walnie przyczynił się także do powstania „Ale z naszymi umarłymi”, jak zaznacza pisarz w nocie autorskiej) pisze kryminały o profesorowej Szczupaczyńskiej, zyskał na lekkości i humorze, choć nie zatracił swoich charakterystycznych cech. Jak zwykle w przypadku tego autora, opowieść jest przygotowania porządnie i bez zarzutu, nic nie można zarzucić fachowości roboty, „Ale z naszymi umarłymi” to modelowa wręcz tzw. proza środka (jeśli ten termin jest jeszcze w krytycznoliterackim obiegu). Data premiery mogłaby się wydawać, na pierwszy rzut oka, nieco niefortunna – trumienno-piszczelowa, bardzo estetyczna okładka, sprawdziłaby się być może bardziej późną jesienią, ale skoro Dehnelowskie zombie lubią się powygrzewać w słońcu, to lato wydaje się wręcz idealną porą na taką powieść.
Jacek Dehnel: „Ale z naszymi umarłymi”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |