ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (377) / 2019

Katarzyna Szkaradnik,

PAMIĘTAJCIE O BEATLESACH (YESTERDAY)

A A A
(Recenzja pisana przy akompaniamencie radia RMF Beatlemania. Zaleca się czytanie jej z podobnym podkładem muzycznym).

Czy można sobie wyobrazić muzykę i kulturę popularną bez Beatlesów? Pytanie to nie było retoryczne dla Richarda Curtisa, który na takim właśnie zwariowanym koncepcie osnuł fabułę „Yesterday”. Wirtuoz scenariuszy komedii romantycznych – odpowiedzialny za sukcesy m.in. „Czterech wesel i pogrzebu” oraz „Dziennika Bridget Jones” – tym razem jednak chyba nieco przeszarżował. Nietuzinkowym pomysłem rozbudził oczekiwania do tego stopnia, że nawet w tandemie z równie znakomitym reżyserem Dannym Boyle’em nie zdołał ich do końca spełnić.

Niemniej trzeba się najpierw zastanowić nad oryginalnością idei filmu. O ile trudno odmówić tej cechy wykreśleniu Czwórki z Liverpoolu z historii muzyki, o tyle na muzyczne wehikuły czasu obserwujemy w kinematografii anglo-amerykańskiej istny boom. Mamy przecież do czynienia – licząc zaledwie od zeszłego roku – z kolejną po „Bohemian Rhapsody” i „Rocketmanie” produkcją opartą na podobnym geście, począwszy od wykorzystania tytułu przeboju. Ale de facto analogia okazuje się pozorna, gdyż „Yesterday” nie należy do filmów nawet w luźny sposób biograficznych. W każdym razie – nie o życie Johna, Paula, George’a i Ringa chodzi.

Narracja skupia się bowiem na niewydarzonym muzyku Jacku Maliku (debiut Himesha Patela na srebrnym ekranie), Hindusie, który pracuje jako magazynier w dyskoncie na angielskiej prowincji, lecz przede wszystkim od lat próbuje dotrzeć do słuchaczy ze swoimi kompozycjami. Przygrywa zatem w barach ignorującym go klientom i występuje w tylnych namiotach na podrzędnych festiwalach, nie budząc żadnego zainteresowania. Rodzina nie postawiłaby na niego złamanego funta i nawet garstka przyjaciół zdaje się kibicować Jackowi z obowiązku. Znaczący wyjątek stanowi zapatrzona w niego jak w obrazek Ellie (Lily James), która z nieodmiennym entuzjazmem służy mu za menedżerkę, a nawet za… szofera. Kiedy po kolejnej porażce zdesperowany bohater postanawia zrezygnować z marzeń, los się do niego uśmiecha. Na dwanaście sekund nastaje globalny blackout, podczas którego Malik wpada rowerem pod autobus i w efekcie traci dwa siekacze i gitarę. Inni ludzie tracą wszakże bez porównania więcej – Beatlesów. Co ważne, nie nastąpiła zbiorowa amnezja; zwyczajnie w świecie po owej awarii kultowy zespół z Liverpoolu w ogóle nie istniał…

W przeciwieństwie np. do Phila z „Dnia świstaka” Jack gładko przechodzi do porządku dziennego nad znalezieniem się w alternatywnej rzeczywistości, lecz można zrozumieć, że scenarzyście zależało na wartkiej akcji. Na deliberowanie nie ma więc miejsca, skoro bohaterowi nadarza się niesamowita okazja na wyjście z cienia, a posłużenie się szlagierami „Żuków” jako własnymi może usprawiedliwiać misją zaprezentowania ludzkości klasyki rock and rolla. Pomysł genialny, realizacja karkołomna – po pierwsze, Malik ma kłopoty z odtworzeniem w pamięci większości tekstów, po drugie, grajek z supermarketu wcale nie podbija słuchaczy natychmiast. Jednak łatwo się domyślić, że muzyka Beatlesów broni się sama i nieporadny stróż ich spuścizny zostaje wyniesiony na szczyt, choć nie bez pomocy deus ex machina w postaci nie kogo innego jak Eda Sheerana. Zresztą ten ostatni szybko uznaje wyższość protegowanego: „Stary, jesteś Mozart, a ja tylko Salieri”. Ale czy okrzyknięty geniuszem piosenki Jack nie musi okupić zawrotnej popularności utratą czegoś cenniejszego?

Podobnie zatem jak „Bohemian…”, „Rocketman” lub „Narodziny gwiazdy” „Yesterday” bazuje na zgranym do cna motywie rags to riches oraz stawia tyleż wiecznie aktualne, co zbanalizowane pytanie o koszt sukcesu. Schemat dobrze kojarzymy: nieznany twórca wzbija się na wyżyny, poznaje gorycz sławy, konfrontuje się z wewnętrznymi demonami, dzięki czemu komponuje jeszcze lepszą muzykę, wreszcie odnajduje złoty środek między sferą prywatną a publiczną „personą”. Duet Curtis & Boyle złotego środka raczej nie znalazł, gdyż w ich produkcji wszystko zdominował wątek miłosny, z nową ikoną muzyki i z „szarą myszką” Ellie w rolach głównych. Innymi słowy, „sprawa Beatlesów” zaledwie uatrakcyjnia ich historię, także parę frapujących pomysłów fabularnych pełni wobec niej funkcję służebną i nie zostaje rozwiniętych. Wychodzi na to, że all you need is love, a kariera i zaszczyty są bzdurą w zestawieniu ze szczęściem osobistym (notabene powtarza się stereotyp, że pierwsze muszą kolidować z drugim).

W rezultacie otrzymujemy dość szablonową komedię romantyczną – i takie przyporządkowanie „Yesterday” (na ogół klasyfikowanego jako komedia muzyczna) przynajmniej ukierunkowywałoby widzów, by nie spodziewali się więcej niż ciepłego, ale też mało wymagającego love story. Naturalnie, również w tym gatunku trafiają się filmy wyższych lotów; sam Curtis może się pochwalić takimi perełkami w dorobku jak „Nothing Hill” czy „To właśnie miłość”. Skądinąd mistrz komedii romantycznej najwidoczniej rozdaje tu karty – Boyle, acz ma na koncie znacznie bardziej urozmaicone obrazy („Trainspotting”, „Steve Jobs”, „127 godzin” etc.), raczej niewiele dorzuca do scenariusza, co w przypadku reżysera nagrodzonego Oscarem za „Slumdoga. Milionera z ulicy” trochę rozczarowuje. Jeśli mowa o realizacji, twórcy zdecydowali się na dość przezroczysty montaż i nieobecność fajerwerków technicznych (poza kilkoma efektami multimedialnymi), a uwagę przykuwają najwyżej malownicze panoramy nadmorskiego Suffolk.

Ponieważ słodkie komedie rzadko działają na mnie znieczulająco, pokuszę się o wiwisekcję, którą odbiorcy nastawieni na lekki film o miłości uznają za zbyteczną; nie jestem jednak odosobniona w poczuciu niedosytu odnośnie do scenariusza. Tym, czego mu nie brakuje, okazuje się komizm sytuacyjny, zwłaszcza w specyficznej brytyjskiej odmianie. Manifestuje się on np. w scenie, kiedy Jack usiłuje premierowo wykonać „Let It Be” przed rodzicami, którzy dawno postawili krzyżyk na synu-beztalenciu. Akcenty humorystyczne wnoszą postacie drugoplanowe – prócz opisanych dalej trzeba nadmienić o nieco zdziwaczałym Rockym (Joel Fry), zatrudnionym przez Malika jako pomoc w trasie, a rolą w fabule przypominającym Spike’a, współlokatora Hugh Granta w „Nothing Hill”. Z kolei wielbiciele Beatlesów dostrzegą mrugnięcia okiem w swoją stronę, czyli parę smaczków dla wtajemniczonych. Niemniej generalnie zwiastun zdradza węzłowe momenty opowieści i czyni „Yesterday” w dużej mierze przewidywalnym, w dodatku rozegranie dwóch zaskakujących scen wzbudza ambiwalentne odczucia. Sensacyjny wątek podejrzanych indywiduów, które mogą zdemaskować oszustwo, ulega zrujnowaniu. Do wątpliwych rozwiązań należy również rozstrzygająca scena pewnego spotkania, do tego stopnia ckliwa, że aż kiczowata, i tak manipulatorska, że aż niestosowna. Co gorsza, nie wykorzystano jej potencjału, poprzestając na zaserwowaniu widzom garści złotych myśli.

Niewykorzystanie potencjału można w ogóle potraktować jako zarzut wobec scenariusza; o aranżowaniu i zawieszaniu w próżni rozmaitych sytuacji była już zresztą mowa. Wypada ponadto napomknąć o nieprawdopodobieństwach – od wypatrzenia Ellie w wielotysięcznym tłumie po niespójności w świecie bez Beatlesów. Oczywiście, wraz z tym fantastycznym motywem wkraczamy w określoną konwencję, ale też nie w idei tkwi problem, tylko w jej rozwinięciu (nawet w „Czasie na miłość” według scenariusza Curtisa konsekwencje cofania czasu są bardziej przemyślane). Otóż z historii wygumowana nie zostaje jedynie legendarna grupa, lecz także parę innych rzeczy i zjawisk – dla większości widzów przypadkowych, natomiast fani obeznani z tekstami i losami zespołu mogą je z nim luźno powiązać (chociaż niektóre są… starsze niż on). Szkopuł w tym, że zniknięcie owych składników naszego świata wywołuje uśmiech, ale nie skutki fabularne – jakby nie istniał efekt motyla czy domina. Co więcej, z całym szacunkiem dla „Żuków”, niektóre z tych spraw mają donioślejszy wpływ na rzeczywistość niż ich muzyka, można by przeto oczekiwać, że bohater będzie dociekał, co jeszcze ubyło, i spożytkuje tę wiedzę. Rzekomo zabawny koncept fabularny okazuje się zatem mocno ryzykowny.

Jednak scenariusz pozostawia niedosyt nie tylko dlatego, że ostatecznie niweczy obiecujący motyw równoległego uniwersum. Mniejsza nawet o fakt, że od niesztampowego punktu wyjścia prowadzi nas do naiwnego zakończenia, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozwiązującego problemy człowieka, którego życie przypomina pasmo porażek. Skoro autorzy filmu postawili na wątek miłosny, doborowa para powinna rekompensować spłycenie innych aspektów. Tymczasem odtwórca postaci Jacka wydaje się podobnie jak on pozbawiony charyzmy i marudny, a wkład w rolę ogranicza do zestawu komicznych min. Sam bohater niespecjalnie budzi sympatię: można mieć obiekcje nie tylko wobec jego długiego braku oporów przed żerowaniem na cudzych dokonaniach, ale przede wszystkim wobec jego podejścia do Ellie, którą lekceważy i traktuje przedmiotowo.

Jego partnerka wypada nieporównywalnie lepiej – znana z nowych wersji „Mamma Mia!” czy „Wojny i pokoju” Lily James nadaje nieodparty urok owej bezpretensjonalnej „dziewczynie z sąsiedztwa”. Lecz urok ten, paradoksalnie, przesądza o niezborności wątku romantycznego. Recenzenci zgodnie zachodzą w głowę, jak Malik mógł przez lata nie zauważyć uczucia przyjaciółki, ba, nie chce się wierzyć, by pozostał obojętny wobec tak czarującej, ślicznej, zaradnej i oddanej mu dziewczyny (zwłaszcza że nic nie wiadomo o potencjalnej konkurentce). Dlatego wzajemność spowodowana dopiero jej wyznaniem sprawia wrażenie mało wiarygodnej, w związku z czym również śpiewane przez Jacka miłosne utwory Beatlesów brzmią nieautentycznie.

Postacie drugoplanowe są co prawda barwniejsze, lecz zasadniczo potęgują komizm, nie wikłając ani nie pogłębiając fabuły. Nie sposób przemilczeć udziału twórcy „Shape of You”, mającego zapewne przyciągnąć do kin młodą publiczność, dla której Czwórka z Liverpoolu nie stanowiłaby wabika. Co ciekawe, opinie o filmowym debiucie piosenkarza diametralnie się różnią: podczas gdy jedni zarzucają mu niedostatek warsztatu i drewnianą grę oraz radzą nie wychylać się więcej poza branżę muzyczną, drudzy podkreślają właśnie jego naturalność, dystans i autoironię. Ta grupa byłaby chyba bliższa prawdy: Sheeran przekonująco prezentuje się w roli Sheerana – skromnego „chłopaka z gitarą”, który mimo oszałamiającej kariery nie gwiazdorzy i nawet nie udaje, że zna się na aktorstwie. Za trafny można więc uznać pojednawczy osąd forumowicza na Filmwebie: „Ed nie zagrał samego siebie, bo nie jest aktorem, on po prostu był sobą, i tyle” (www.filmweb.pl).

Wyrazistą bohaterkę kreuje Kate McKinnon – brutalnie szczerą i cyniczną nową agentkę Jacka, która rządzi podopiecznym żelazną ręką. Choć w swoim tupecie i pazerności została karykaturalnie przerysowana, to przynajmniej zapada w pamięć (z drugiej strony, ze świecą szukać filmu niepowielającego stereotypu bezwzględnego menedżera). Z postacią agentki wiążą się elementy satyry na dyktat marketingu i image’u w przemyśle rozrywkowym, opanowanym przez speców od promocji. Dostajemy zatem obraz kreowania idoli w świecie, w którym sztab ludzi ma przerobić album muzyczny na produkt rynkowy, a groteskowi „eksperci” nie akceptują oryginalnych tytułów płyt Beatlesów jako mało chwytliwych lub… niepoprawnych politycznie. Skądinąd, można pospekulować, jak wyglądałyby losy Lennona i spółki w epoce internetu, jak odcisnęłyby się na nich wymogi show-biznesu, czy ktoś sugerowałby przemianowanie „Hey, Jude” na „Hey, Dude”. W każdym razie, aczkolwiek obserwacje tej branży są tu zabawniejsze niż np. we wzmiankowanym filmie z Lady Gagą, pojawiają się głosy, że analiza mechanizmów owej rzeczywistości jest za płytka, że twórcy „Yesterday” pokpiwają z motywu narodzin gwiazdy, by później wpaść w podobną kliszę, że wskazują na naskórkowość odbioru sztuki, lecz na tym się zatrzymują.

Gorzej zresztą z brakiem namysłu nad naczelną ideą nieśmiertelności muzyki Beatlesów. Trzeba powtórzyć, że tę ostatnią wykorzystano pretekstowo: o ile w musicalu „Across the Universe” stanowiła kanwę opowieści osadzonej w atmosferze lat 60. (hippisi, wolna miłość, wojna w Wietnamie, ruch pacyfistyczny), o tyle tutaj piosenki są wyrwanym z kontekstu „umilaczem”. Nie zachowują żadnej chronologii, Jack włącza je do swojego repertuaru, gdy przypomina sobie słowa i może odhaczyć kolejny tytuł na kolorowych karteczkach. Spektakularna kariera nieudolnego grajka, niemającego za grosz osobowości scenicznej, w zamyśle twórców filmu powinna świadczyć na korzyść owych jakoby uniwersalnych evergreenów. Dwuznaczny to jednak komplement, skoro prowokuje pytanie: czy ważniejsze są utwory czy wykonawca?

Rzecz jasna, gros wokalistów otrzymuje cudze teksty, co nie jest ani znakiem czasów, ani dowodem mierności. Prosty przykład: dzięki utworom ze słowami Jacka Cygana sławę zyskały takie nazwiska, jak Maryla Rodowicz, Zbigniew Wodecki, Hanna Banaszak, Ewa Bem, Edyta Górniak, Stanisław Sojka etc. Ale czy ich samych nie należy określić mianem osobowości? Ad rem: jeżeli kompozycje „Żuków” mogą wywindować przeciętniaka pokroju Malika, nasuwa się wniosek, że John, Paul, George i Ringo jako tacy (ich niepowtarzalne charaktery, talent i efekt synergii w zespole) nie przyczynili się do własnego sukcesu ani do zaistnienia pewnego fenomenu kulturowego. Świat bez Beatlesów wyobrazić sobie można, natomiast świat bez ich muzyki nie mógłby istnieć – zdają się przekonywać Curtis i Boyle. W ich filmie Czwórka z Liverpoolu właściwie przestaje się liczyć, cała siła tkwi w szlagierach, wyabstrahowanych z konkretnego miejsca i momentu dziejów.

Jednak takie ujęcie powoduje nieuniknione zgrzyty. Dlaczego pochodzący z Indii Malik (najpewniej niekatolik) śpiewa w „Let It Be” o „mother Mary”? Trudno też nie zauważyć, że wiele z tych utworów (np. „Revolution”) oddaje klimat epoki. Scenarzysta ma tego świadomość, stąd każe Sheeranowi rozważać, czemu ktoś urodzony w czasie, gdy imperium radzieckie upadało, napisał „Back in the USSR”. W dodatku Jack nie tylko nie pamięta części tekstów, ale również – co ma wywołać efekt komediowy – nie rozumie ich sensu, są one przecież oparte na autopsji Lennona i reszty. Nawet odwiedzenie zakątków związanych z autorami „Penny Lane”, by poznać ich inspiracje, nie niuansuje ani psychiki bohatera, ani fabuły.

Co zaś najgorsze, w „Yesterday” Beatlesi przestają być istotnym czynnikiem kulturotwórczym – świat bez nich przedstawia się niemal identycznie, choć najprawdopodobniej nie tylko muzyka rozrywkowa wyglądałaby całkiem odmiennie. Notabene, można by podumać, czy dziś grupa ta w ogóle zostałaby dostrzeżona i zrobiła oszałamiającą karierę, a ludzie utożsamiali się z jej przekazem. Tutaj ów zachwyt jest przyjęty za pewnik – ot, zamiast beatlemanii obserwujemy malikomanię. Nie sposób jednak ponowić przeszłości, inna jest otoczka kulturowa i geopolityczna. Wszakże analizowany film oraz wspominane już niedawne produkcje muzyczno-biograficzne (ale też remake m.in. „Króla Lwa” czy różnorakie kontynuacje serii) świadczą o szerszym hollywoodzkim trendzie – bazowaniu na recyklingu i nostalgii, której główne medium w „Bohemian…”, „Rocketmanie” i „Yesterday” stanowi muzyka. Tyle że Curtis i Boyle nawet w większym stopniu niż opowieść o Freddiem Mercurym redukują jej rolę do dostarczania przyjemności; płynie ona także z poczucia, że należymy do elity, która pamięta przeboje nieznane reszcie świata.

Naturalnie, nie każdy film musi być śmiertelnie poważnym dokumentem czy dramatem, lecz w omawianym wypadku pominięcie kontrowersji, wygładzenie zadziorów i traktowanie historii jako narzędzia zabawy, a nie bodźca do refleksji wydaje się zaprzepaszczeniem kapitalnego punktu wyjścia. Błyskotliwy i szalony pomysł na fabułę rozmywa się w mdłym romansie, obliczona na masową publiczność produkcja omija niebezpieczny grunt, podobnie jak protagonista, tak i twórcy filmu idą na kompromisy. Jednak z drugiej strony, wszystkie powyższe zarzuty okazują się nieistotne, a potknięcia czy płycizny scenariuszowe można wytłumaczyć konwencją i przypisać „licencji poetyckiej”, jeśli komuś zależy po prostu na sympatycznej rozrywce. Może zawiedzione oczekiwania są wyłącznie oczekiwaniami sfrustrowanych krytyków, których nie zadowala pokrzepiająca i rezonerska, choć błaha komedia romantyczna? Ale i w głowie amatora takiego gatunku kiełkuje pytanie, jak to możliwe, by ktoś bez wahania oddał rzekomą miłość życia rywalowi na zasadzie „jesteście sobie pisani (w scenariuszu)”. W dodatku „na pocieszenie” od razu miał w odwodzie inną. Zero w tym prawdy uczuć. Niemniej przy wyjściu z kina na jednej z kolorowych karteczek powieszonych na tablicy, żeby widzowie dzielili się wrażeniami z seansu, ktoś umieścił aforystyczną mikrorecenzję: „Yesterday. Prawdziwa muzyka, tak jak prawdziwa miłość, nigdy nie zniknie”. Z drugim można polemizować, pierwsze jest nieprecyzyjne, ale bez wątpienia dobrze, że istnieje dobra muzyka. I dobrze, że istnieli Beatlesi.

LITERATURA:

„Ed Sheeran jako Ed Sheeran ocena 6.6”. https://www.filmweb.pl/film/Yesterday-2019-823960/discussion/Ed+Sheeran+jako+Ed+Sheeran+ocena+6.6,3098171.
„Yesterday”. Reżyseria: Danny Boyle. Scenariusz: Richard Curtis. Muzyka: Daniel Pemberton. Obsada: Himesh Patel, Lily James, Kate McKinnon, Ed Sheeran. Produkcja: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania 2019, 112 min.