
JAK ZOSTAŁEM BOGATYM KOKIETEM Z KILKOMA PSYCHOZKAMI (SZCZEPAN TWARDOCH: 'JAK NIE ZOSTAŁEM POETĄ')
A
A
A
Zbiór felietonów Szczepana Twardocha „Jak nie zostałem poetą ” jest na poziomie tematycznym, treściowym kontynuacją diariusza „Wieloryby i ćmy” (2015), złośliwie nazwanego przez Dariusza Nowackiego blogaskiem w okładce. Książkę można zaliczyć do tak zwanych tekstów na czas oczekiwania... (na powieść), wytworów towarzyszących większym prozom.
Trypocopris vernalis, czyli naprawdę dorodny i niebylejaki żuk wiosenny
Naumyślnie posiłkuję się we wcześniejszych zdaniach dwoma terminami pożyczonymi od Dariusza Nowackiego, który zgodnie z opinią wyłaniającą się z „Jak nie zostałem poetą” jest kimś w rodzaju arcyentomologa. Dlaczego badacza robaczków? Ponieważ Twardoch, wijący się przed umundurowaną powagą i arbitralnymi deklaracjami jak piskorz (choć swoje świętości ma i heroicznie bez większej wiary ich broni [sic!]), pracę krytyków i jej użytkowy, społeczny wymiar przyrównuje do pracy entomologów, badaczy motyli – jak motyle pięknych i zupełnie niepotrzebnych. Czyż żuki, by żyć, potrzebują swych klasyfikatorów, systematyków (stojących wszakoż w rozwoju nad nimi)?
Chyba tylko na początku. Uznanie, nagrody, wysoka sprzedaż książek Twardocha, adaptacje teatralne, czyli sukces artystyczny i komercyjny, rzadko dziś idący ze sobą w parze, pozwalają prozaikowi na ironiczny dystans, który jednak trąci niegrzeczną pogardą i pychą (zapomniał skarabeusz, jak żuczkiem był). Krytycy to mogą co najwyżej odkryć pisarza – powiada autor, to ukoronowanie ich kariery, a tak to pasożyty (pasą się w pisarskiej rzyci). Twardoch dawno odkryty, a tu impoduktywy żerują, wymagają, kpią, a nawet, o zgrozo, chcą zniszczyć: „Ja się oczywiście zniszczyć nie dam, ale zupełnie nie mam o te starania żalu; mieć o to żal do krytyka, to jak obrazić się na psa za to, że kąsa, mieć pretensje do wiatru, że wieje, albo do deszczu że pada. Nie lubią mnie już krytycy, młody człowieku, bo lubić nie mogą. I tyle” (s. 149). Ale wcześniej budował zaufanie. Na przestrzeni ostatniej dekady pisarz świadomie inwestuje talent w korzystne, nagradzane tematy – przykładem książki mające miejsce w Warszawie. Książki warszawskie dają mu legitymacje do heimatowych, ale uniwersalizujących odlotów w stylu „Dracha”. Jego pisarstwo w większości wywołuje poklask krytyki. I mogłoby się wydawać, że twórca lubi odpowiadać na gremialne (pisane na przykład pod Nike, Gdynię) potrzeby krytyki. A tu nie, dziś syty łypie okiem na krytyków z uśmiechem wywyższenia na twarzy. Wywindowany finansowo i arytystycznie wysoko, pewny siebie niby to współczująco, ironicznie, ale gardzi omawiaczami swej twórczości. Ma swoją publiczność, sprzedaż, talent i pracowitość, to może sobie pozwolić, by dowalić. „Bidnym”, sfrustrowanym krytykom (na wierszówkach, chudych etacikach) pisarz poświęca niepochlebny, kpiarski, ale też dający do myślenia felieton pod tytułem „Krytycy”.
Szkoda, że student Szczepan Twardoch unikał zajęć na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego. Mógłby się na warsztatach/konwersatoriach z poetyki opisowej, historycznej, krytyki, historii i teorii literatury dowiedzieć, na czym polega jej badanie i pisanie o tym. A tak autor „Dracha” przygląda im się lękliwie, już to gotów się obrazić, a zagrożony, to nawet przywali grubo prześmiewczym porównaniem. To pewnie częste, ale omawiacze, peryfraści, krytycy nie zawsze zajmują się szkalowaniem z niskich pobudek. Zdarza się im, czujnie czytając, zajmować czymś na wzór odtwarzania jakiejś dojrzanej gramatyki ideowej i jezykowej dzieła (przy całej świadomości rozmaitych ograniczeń). Paweł Sołtys gadał, że: „Tylko przegrani chowają urazę”, więc tyle w temacie. Wróćmy do diariusza.
Zaś wieloryby i szmal...
By przypomnieć, dziennik z wielorybami w tytule prezentował różnorakie rozproszone teksty dziennikowe, społecznościowe, blogowe, a najnowsze dzieło z waleniem na okładce składa się, niemal w całości, z form nieco krótszych, felietonów pisanych dla miesięcznika „Pani”. Nie pozostaje to bez znaczenia. Teksty, jak lubi przyznawać pisarz, tworzone są dla pieniędzy, a te są dla niego ważne. Gwarantują mu swobodę bycia w świecie i realizowania marzeń, pasji.
Publicystyką Twardoch zajmuje się z doskoku od lat. Zatem musi, choć bezkompromisowy, być świadomy publiczności, dla której pisze. Również w tym przypadku felietony skorojono na miarę profilu magazynu dla: „inteligentnych, dojrzałych, świadomych siebie i swoich potrzeb kobiet, cieszących się stabilną sytuacją zawodową i materialną. To pismo dla pań z wyrobioną wrażliwością estetyczną, którym bliski jest świat kultury. [...] Poszerzone działy mody, urody, psychologiczny »Projekt szczęście« oraz »Smak życia« (podróże, kuchnia z pasją i wnętrza) gwarantują holistyczny, wielowymiarowy charakter pisma”. Pisarz żartował niegdyś, że pochlebia mu to, że czytelniczki czytają go przed snem, chadzają z jego książkami (pars pro toto) do łóżka. W „Pani” prozaik był gościem również przy porannej kawie.
Kokiet z obsesjami
Zresztą kto przeczyta te felietony, ten wie, że między słowami o tożsamości, czy „samości”, która nie znajdzie tożsamego (więc bierze w łeb umiłowanie heimatu), przemyśleniach i wyznaniach o byciu pisarzem, przestróg o ciele, wynurzeń o tęsknotach, minionym, śmierci góruje świadomość, że pisanie dla „Pani” (patrona medialnego książki) ma zwiększyć sympatię czytelniczek i czytelników do pisarza, bedącego w tych felietonach, nie ukrywajmy tego, szpanerskim uwodzicielem, czyli kokietem.
W zbiorze dominują teksty o ulubionym temacie pisarza: potencjalności, czyli tym, co być mogło, a nie jest. Pisarz wielokrotnie chwali się, że może naprędce wymyślić 1000 rozwinięć dla dowolnej fabuły, obojętne, czy jest prawdziwa, czy zmyślona. Determinizm i potencjalność to jego obsesje. Są też inne. Próbuję naprędce z inspiracji entomologii odtwarzać taki zarys obsesji (refrenów) pisarza, wyłaniający się z jego literatury.
Toż samość
W „Dlaczego nie jestem Scytą” do głosu dochodzi fascynacja przeszłością, historią rodzinną, która z jednej strony nie prowadzi do żadnej konkluzji, brnie w stronę ułudy ciągłości, a opiera się na trwaniu genów i pamięci w dziejach. Świadomość przeszłości i siatek drzew genealogicznych przodków utwierdza pisarza w wątłej pewności bycia zakorzenionym, świadomym własnego miejsca i bycia wśród ludzi.
Pisarz zastanawia się: „Z jakiegoś powodu jednak poświęcam czas i pieniądze na to, by się tego wszystkiego dowiedzieć. Nie po to, by poznać samego siebie – moi przodkowie nie mówią o mnie zbyt wiele, a już moje scytyjskie geny nie mówią o mnie niczego, tak samo jak nie określają mnie współrzędne miejsca, w którym się właśnie znajduję. A przecież warto te współrzędne znać, z wielu powodów. To, co wiem o moich przodkach, tych znanych z imienia i nazwiska i tych znanych z chromosomu Y, to właśnie współrzędne na mapie historii. To dużo” (s. 8).
Z podobną uwznioślającą rodzinne tradycje opowieścią spotkamy się w felietonie „Święta zupa”. Felieton opowiada o siemieniotce, konopiotce czyli zupie, wywarze z siemienia lnianego, będącej „siódmą wodą po kisielu” indyjskiej zupy bhang z psychoaktywnych konopii indyjskich. Siemieniotka nie oferuje haju, ale według niedawnych wierzeń z minionego wieku miała leczyć ciało i oczyszczać duszę. Twardoch notuje dla czytelnika przepis na ten powidokowy rytualny wywar, a poza tym konstatuje: „Nie wiem. Ale coś przetrwało. Strzępy właśnie. Często myślę o tym, jedząc ową świętą zupę. Tak skończą wszystkie dla nas ważne sprawy. Kiedyś święta i niebezpieczna, otwierająca bramy do innych światów (...) Dziś – oswojna, pozbawiona mocy – nie unosi już zasłon ani nie otwiera niczego. Tylko przypomina” (s. 50).
Jak zostałem kokietem
„Jak nie zostałem poetą” to biograficzna, wspomnieniowa opowieść, świetnie stylistycznie rozpisana (Gombrowiczowska scena czytania wiersza w klubie poetów!) o ważności poszczególnych drobnych gestów, decyzji, które w tylko sobie wiadomy sposób wiodą do miejsca, w którym znajduje sie dziś opowiadacz, majętny kokiet, mogący sobie pozwolić na próżniacze życie. Celowo piszę może, bo z tyłu głowy pisarz ma rodzinne wzorce i pamięć biednego losu wstępnych. Kontynuacją felietonu o fiasku poetyckiego wcielenia pisarza jest „Jak nie zostałem reporterem”, czyli o tym jak „kiedyś prawie zostałem reporterem”. Wyborny tekst zakończony pouczeniem starego redaktora, który nadwyżkową wyobraźnię i skłonność autora do kon/fabulacji skwitował zdaniem: „Chłopcze, reportaż polega na tym, że piszesz prawdę. Jak chcesz zmyślać, to sobie powieści pisz – odpowiedział” (s. 55).
Mądra szlachetność ludzi wyrosłych z biedy
Felieton zatytułowany „Kultura niedostatku” opowiada trochę o wartościach, śląskim domu czy modelu wychowania i postrzegania świata prezentowanym przez babcię Szczepana. Spojrzeniu na współczesność ukształtowanym przez doświadczenie biedy i półsieroctwoa (tata Szczepana szybko został bez ojca). W prywatnym doświadczeniu znajduję wiele osób dzielących te same przekonania i wartości. Moje babcie podobnie jak omę Twardocha zdejmuje strach i oburzenie, gdy w najntisowym kinie sensacyjnym wybuchają i rozbijają się w karambolach auta, bo jakiś „mistrz kierownicy ucieka” lub wysadzane są domy. Chórem z antagonistką rzekną: „Tela dobra się marnuje”(s. 28). Te prywatne wycieczki, jak zauważa w swej znakomitej recenzji Wojciech Rusinek, choć pewnie nudne dla ogólnopolskiego czytelnika dalekiego od prowincjonalnych, rodzinnych sentymentów, są ważkie, choć raczej ciężarem prywatnej hagiografii... Bohaterka pomstuje na niegospodarność i bezsensowne niszczenie rzeczy dla rozrywki, gdyż dobrze wie, ile tak zwany zwykły człowiek musi się napracować, by go było stać na lodówkę, telewizor, a co dopiero auto lub dom. W takim rozumieniu wartośći przedmiotów Twardoch dostrzega dziś rzadko spotykaną mądrość i szlachetność. Dawny szczyt marzeń – błahe agd i rtv – dziś jest w zasięgu ręki i można je wymieniać co dwa lata. W tym felietonie na uwagę zasługuje ciekawa gra pomiędzy żadzą i wstydem. Bo pisarz swój społeczny, majątkowy status wciąż czyni tematem przemyśleń i opisu.
Snob Ślązakiem?
Twardocha upodobanie dobrej jakości produktów i marek wyrasta ze świata majątkowego awansu. Pisarz zresztą, niczym raperzy, takie życie godne, syte, mercedesowe i premium uważa za mądre i dobre, za cel sam w sobie. Mocno to symptomatyczne. Mam znajomego Holendra w znanym holenderskim banku, dawniej zwanym śląskim, który jest ekspertem zarządzania ryzykiem finansowym. Dla niego w złym tonie byłoby obnoszenie się z posiadaniem drogiego auta, chwalenie wyjazdami, podróżami. W jego klasie społecznej za pożądane uchodzi, choć kłamliwa, bo konto nie kłamie, ale skromność, a nie otaczanie się dobrami na pokaz. Twardoch jakby mimo woli przypomina mi beneficjentów transformacji, posiadaczy domów w stylu dworkowym, z wieżami oraz betonowymi lwami strzeżącymi obejść. No dobra, przesadzam. Wiadomo, że pisarz wyrasta z wersji przeewoluowanej, krytycznej. Takiej, która z wizerunku czyni walutę, strategię widoczności, ale tłumioną i sprowadzaną na ziemię przez pamięć o robotniczo-chłopskich, wciąż żyjących przodkach, dla których jego strój i styl życia to ciągle wydziwianie, inny świat.
Ach, jak cudowny jest Spitsbergen i inne radości, by nie umrzeć za życia
Wszystkie pomieszczone w tomie felietony, gdy się je czyta, a nawet wraca do nich, sprawiają wiele czytelniczej frajdy. Są zróżnicowane, efektowne, ale dają też do myślenia. Mamy do czynienia z rzeczą napisaną i wydaną dla pieniędzy, krótką – do lektury z doskoku, nieangażującej czasowo, bez przytłaczającej aury mroku, przemocy, seksizmu – obecnych w dużych prozach i opowiadaniach. Felieton literacki w odróżnieniu od inkarnacji polityczno-publicystycznej przepychanki jako gatunek chyba właśnie taki powinien być. To dobry, jakościowy produkt literacki dla pań i panów. Będą Państwo zadowoleni.
Trypocopris vernalis, czyli naprawdę dorodny i niebylejaki żuk wiosenny
Naumyślnie posiłkuję się we wcześniejszych zdaniach dwoma terminami pożyczonymi od Dariusza Nowackiego, który zgodnie z opinią wyłaniającą się z „Jak nie zostałem poetą” jest kimś w rodzaju arcyentomologa. Dlaczego badacza robaczków? Ponieważ Twardoch, wijący się przed umundurowaną powagą i arbitralnymi deklaracjami jak piskorz (choć swoje świętości ma i heroicznie bez większej wiary ich broni [sic!]), pracę krytyków i jej użytkowy, społeczny wymiar przyrównuje do pracy entomologów, badaczy motyli – jak motyle pięknych i zupełnie niepotrzebnych. Czyż żuki, by żyć, potrzebują swych klasyfikatorów, systematyków (stojących wszakoż w rozwoju nad nimi)?
Chyba tylko na początku. Uznanie, nagrody, wysoka sprzedaż książek Twardocha, adaptacje teatralne, czyli sukces artystyczny i komercyjny, rzadko dziś idący ze sobą w parze, pozwalają prozaikowi na ironiczny dystans, który jednak trąci niegrzeczną pogardą i pychą (zapomniał skarabeusz, jak żuczkiem był). Krytycy to mogą co najwyżej odkryć pisarza – powiada autor, to ukoronowanie ich kariery, a tak to pasożyty (pasą się w pisarskiej rzyci). Twardoch dawno odkryty, a tu impoduktywy żerują, wymagają, kpią, a nawet, o zgrozo, chcą zniszczyć: „Ja się oczywiście zniszczyć nie dam, ale zupełnie nie mam o te starania żalu; mieć o to żal do krytyka, to jak obrazić się na psa za to, że kąsa, mieć pretensje do wiatru, że wieje, albo do deszczu że pada. Nie lubią mnie już krytycy, młody człowieku, bo lubić nie mogą. I tyle” (s. 149). Ale wcześniej budował zaufanie. Na przestrzeni ostatniej dekady pisarz świadomie inwestuje talent w korzystne, nagradzane tematy – przykładem książki mające miejsce w Warszawie. Książki warszawskie dają mu legitymacje do heimatowych, ale uniwersalizujących odlotów w stylu „Dracha”. Jego pisarstwo w większości wywołuje poklask krytyki. I mogłoby się wydawać, że twórca lubi odpowiadać na gremialne (pisane na przykład pod Nike, Gdynię) potrzeby krytyki. A tu nie, dziś syty łypie okiem na krytyków z uśmiechem wywyższenia na twarzy. Wywindowany finansowo i arytystycznie wysoko, pewny siebie niby to współczująco, ironicznie, ale gardzi omawiaczami swej twórczości. Ma swoją publiczność, sprzedaż, talent i pracowitość, to może sobie pozwolić, by dowalić. „Bidnym”, sfrustrowanym krytykom (na wierszówkach, chudych etacikach) pisarz poświęca niepochlebny, kpiarski, ale też dający do myślenia felieton pod tytułem „Krytycy”.
Szkoda, że student Szczepan Twardoch unikał zajęć na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego. Mógłby się na warsztatach/konwersatoriach z poetyki opisowej, historycznej, krytyki, historii i teorii literatury dowiedzieć, na czym polega jej badanie i pisanie o tym. A tak autor „Dracha” przygląda im się lękliwie, już to gotów się obrazić, a zagrożony, to nawet przywali grubo prześmiewczym porównaniem. To pewnie częste, ale omawiacze, peryfraści, krytycy nie zawsze zajmują się szkalowaniem z niskich pobudek. Zdarza się im, czujnie czytając, zajmować czymś na wzór odtwarzania jakiejś dojrzanej gramatyki ideowej i jezykowej dzieła (przy całej świadomości rozmaitych ograniczeń). Paweł Sołtys gadał, że: „Tylko przegrani chowają urazę”, więc tyle w temacie. Wróćmy do diariusza.
Zaś wieloryby i szmal...
By przypomnieć, dziennik z wielorybami w tytule prezentował różnorakie rozproszone teksty dziennikowe, społecznościowe, blogowe, a najnowsze dzieło z waleniem na okładce składa się, niemal w całości, z form nieco krótszych, felietonów pisanych dla miesięcznika „Pani”. Nie pozostaje to bez znaczenia. Teksty, jak lubi przyznawać pisarz, tworzone są dla pieniędzy, a te są dla niego ważne. Gwarantują mu swobodę bycia w świecie i realizowania marzeń, pasji.
Publicystyką Twardoch zajmuje się z doskoku od lat. Zatem musi, choć bezkompromisowy, być świadomy publiczności, dla której pisze. Również w tym przypadku felietony skorojono na miarę profilu magazynu dla: „inteligentnych, dojrzałych, świadomych siebie i swoich potrzeb kobiet, cieszących się stabilną sytuacją zawodową i materialną. To pismo dla pań z wyrobioną wrażliwością estetyczną, którym bliski jest świat kultury. [...] Poszerzone działy mody, urody, psychologiczny »Projekt szczęście« oraz »Smak życia« (podróże, kuchnia z pasją i wnętrza) gwarantują holistyczny, wielowymiarowy charakter pisma”. Pisarz żartował niegdyś, że pochlebia mu to, że czytelniczki czytają go przed snem, chadzają z jego książkami (pars pro toto) do łóżka. W „Pani” prozaik był gościem również przy porannej kawie.
Kokiet z obsesjami
Zresztą kto przeczyta te felietony, ten wie, że między słowami o tożsamości, czy „samości”, która nie znajdzie tożsamego (więc bierze w łeb umiłowanie heimatu), przemyśleniach i wyznaniach o byciu pisarzem, przestróg o ciele, wynurzeń o tęsknotach, minionym, śmierci góruje świadomość, że pisanie dla „Pani” (patrona medialnego książki) ma zwiększyć sympatię czytelniczek i czytelników do pisarza, bedącego w tych felietonach, nie ukrywajmy tego, szpanerskim uwodzicielem, czyli kokietem.
W zbiorze dominują teksty o ulubionym temacie pisarza: potencjalności, czyli tym, co być mogło, a nie jest. Pisarz wielokrotnie chwali się, że może naprędce wymyślić 1000 rozwinięć dla dowolnej fabuły, obojętne, czy jest prawdziwa, czy zmyślona. Determinizm i potencjalność to jego obsesje. Są też inne. Próbuję naprędce z inspiracji entomologii odtwarzać taki zarys obsesji (refrenów) pisarza, wyłaniający się z jego literatury.
Toż samość
W „Dlaczego nie jestem Scytą” do głosu dochodzi fascynacja przeszłością, historią rodzinną, która z jednej strony nie prowadzi do żadnej konkluzji, brnie w stronę ułudy ciągłości, a opiera się na trwaniu genów i pamięci w dziejach. Świadomość przeszłości i siatek drzew genealogicznych przodków utwierdza pisarza w wątłej pewności bycia zakorzenionym, świadomym własnego miejsca i bycia wśród ludzi.
Pisarz zastanawia się: „Z jakiegoś powodu jednak poświęcam czas i pieniądze na to, by się tego wszystkiego dowiedzieć. Nie po to, by poznać samego siebie – moi przodkowie nie mówią o mnie zbyt wiele, a już moje scytyjskie geny nie mówią o mnie niczego, tak samo jak nie określają mnie współrzędne miejsca, w którym się właśnie znajduję. A przecież warto te współrzędne znać, z wielu powodów. To, co wiem o moich przodkach, tych znanych z imienia i nazwiska i tych znanych z chromosomu Y, to właśnie współrzędne na mapie historii. To dużo” (s. 8).
Z podobną uwznioślającą rodzinne tradycje opowieścią spotkamy się w felietonie „Święta zupa”. Felieton opowiada o siemieniotce, konopiotce czyli zupie, wywarze z siemienia lnianego, będącej „siódmą wodą po kisielu” indyjskiej zupy bhang z psychoaktywnych konopii indyjskich. Siemieniotka nie oferuje haju, ale według niedawnych wierzeń z minionego wieku miała leczyć ciało i oczyszczać duszę. Twardoch notuje dla czytelnika przepis na ten powidokowy rytualny wywar, a poza tym konstatuje: „Nie wiem. Ale coś przetrwało. Strzępy właśnie. Często myślę o tym, jedząc ową świętą zupę. Tak skończą wszystkie dla nas ważne sprawy. Kiedyś święta i niebezpieczna, otwierająca bramy do innych światów (...) Dziś – oswojna, pozbawiona mocy – nie unosi już zasłon ani nie otwiera niczego. Tylko przypomina” (s. 50).
Jak zostałem kokietem
„Jak nie zostałem poetą” to biograficzna, wspomnieniowa opowieść, świetnie stylistycznie rozpisana (Gombrowiczowska scena czytania wiersza w klubie poetów!) o ważności poszczególnych drobnych gestów, decyzji, które w tylko sobie wiadomy sposób wiodą do miejsca, w którym znajduje sie dziś opowiadacz, majętny kokiet, mogący sobie pozwolić na próżniacze życie. Celowo piszę może, bo z tyłu głowy pisarz ma rodzinne wzorce i pamięć biednego losu wstępnych. Kontynuacją felietonu o fiasku poetyckiego wcielenia pisarza jest „Jak nie zostałem reporterem”, czyli o tym jak „kiedyś prawie zostałem reporterem”. Wyborny tekst zakończony pouczeniem starego redaktora, który nadwyżkową wyobraźnię i skłonność autora do kon/fabulacji skwitował zdaniem: „Chłopcze, reportaż polega na tym, że piszesz prawdę. Jak chcesz zmyślać, to sobie powieści pisz – odpowiedział” (s. 55).
Mądra szlachetność ludzi wyrosłych z biedy
Felieton zatytułowany „Kultura niedostatku” opowiada trochę o wartościach, śląskim domu czy modelu wychowania i postrzegania świata prezentowanym przez babcię Szczepana. Spojrzeniu na współczesność ukształtowanym przez doświadczenie biedy i półsieroctwoa (tata Szczepana szybko został bez ojca). W prywatnym doświadczeniu znajduję wiele osób dzielących te same przekonania i wartości. Moje babcie podobnie jak omę Twardocha zdejmuje strach i oburzenie, gdy w najntisowym kinie sensacyjnym wybuchają i rozbijają się w karambolach auta, bo jakiś „mistrz kierownicy ucieka” lub wysadzane są domy. Chórem z antagonistką rzekną: „Tela dobra się marnuje”(s. 28). Te prywatne wycieczki, jak zauważa w swej znakomitej recenzji Wojciech Rusinek, choć pewnie nudne dla ogólnopolskiego czytelnika dalekiego od prowincjonalnych, rodzinnych sentymentów, są ważkie, choć raczej ciężarem prywatnej hagiografii... Bohaterka pomstuje na niegospodarność i bezsensowne niszczenie rzeczy dla rozrywki, gdyż dobrze wie, ile tak zwany zwykły człowiek musi się napracować, by go było stać na lodówkę, telewizor, a co dopiero auto lub dom. W takim rozumieniu wartośći przedmiotów Twardoch dostrzega dziś rzadko spotykaną mądrość i szlachetność. Dawny szczyt marzeń – błahe agd i rtv – dziś jest w zasięgu ręki i można je wymieniać co dwa lata. W tym felietonie na uwagę zasługuje ciekawa gra pomiędzy żadzą i wstydem. Bo pisarz swój społeczny, majątkowy status wciąż czyni tematem przemyśleń i opisu.
Snob Ślązakiem?
Twardocha upodobanie dobrej jakości produktów i marek wyrasta ze świata majątkowego awansu. Pisarz zresztą, niczym raperzy, takie życie godne, syte, mercedesowe i premium uważa za mądre i dobre, za cel sam w sobie. Mocno to symptomatyczne. Mam znajomego Holendra w znanym holenderskim banku, dawniej zwanym śląskim, który jest ekspertem zarządzania ryzykiem finansowym. Dla niego w złym tonie byłoby obnoszenie się z posiadaniem drogiego auta, chwalenie wyjazdami, podróżami. W jego klasie społecznej za pożądane uchodzi, choć kłamliwa, bo konto nie kłamie, ale skromność, a nie otaczanie się dobrami na pokaz. Twardoch jakby mimo woli przypomina mi beneficjentów transformacji, posiadaczy domów w stylu dworkowym, z wieżami oraz betonowymi lwami strzeżącymi obejść. No dobra, przesadzam. Wiadomo, że pisarz wyrasta z wersji przeewoluowanej, krytycznej. Takiej, która z wizerunku czyni walutę, strategię widoczności, ale tłumioną i sprowadzaną na ziemię przez pamięć o robotniczo-chłopskich, wciąż żyjących przodkach, dla których jego strój i styl życia to ciągle wydziwianie, inny świat.
Ach, jak cudowny jest Spitsbergen i inne radości, by nie umrzeć za życia
Wszystkie pomieszczone w tomie felietony, gdy się je czyta, a nawet wraca do nich, sprawiają wiele czytelniczej frajdy. Są zróżnicowane, efektowne, ale dają też do myślenia. Mamy do czynienia z rzeczą napisaną i wydaną dla pieniędzy, krótką – do lektury z doskoku, nieangażującej czasowo, bez przytłaczającej aury mroku, przemocy, seksizmu – obecnych w dużych prozach i opowiadaniach. Felieton literacki w odróżnieniu od inkarnacji polityczno-publicystycznej przepychanki jako gatunek chyba właśnie taki powinien być. To dobry, jakościowy produkt literacki dla pań i panów. Będą Państwo zadowoleni.
Szczepan Twardoch: „Jak nie zostałem poetą”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |