
PAPIER MÂCHÉ (PRALNIA)
A
A
A
Gdy wybuchła afera „Panama Papers”, zasłyszałam gdzieś ironiczny komentarz, że cała sprawa aż się prosi o film. Tytuł właściwie jest już gotowy – „Panama Papers” brzmi idealnie. Afera doczekała się sfilmowania, ale twórcy nie pokusili się o wykorzystanie tego wdzięcznego określenia. Panama Papers została uwieczniona w „Pralni”.
Od kilku lat można zauważyć tendencję do tworzenia filmów krytycznych w specyficznych kwestiach. Polityczne, zaangażowane kino oczywiście nie jest niczym nowym, ale w nurcie tytułów takich, jak „Inside Job” czy „Big Short” podejrzliwa uwaga skierowana zostaje nie tyle (lub nie tylko) na „skorumpowanych polityków”, ale na ich relacje z panującym systemem ekonomicznym. Ostrze krytyki natomiast wymierzone jest bardziej jednoznacznie w mit neoliberalizmu, ze szczególnie pieczołowitym obnażaniem realiów proponowanych przezeń praktyk. Postrzegam je trochę jako filmy z misją, ukierunkowane na dwojaką działalność. Po pierwsze w możliwie klarowny i popularyzatorski sposób starają się objaśnić widzowi – przeciętnemu obywatelowi mechanizmy funkcjonowania gigantycznej machiny kapitalizmu, faktycznie kształtującego świat. Niemożliwe do pojęcia na podstawie zdawkowych napomnień w serwisach informacyjnych zjawiska są analizowane i tłumaczone, zasłony ściągane, ścieżki postępowania, błędy, brak odpowiedzialności i świadomie wyrządzane zło – wyraźnie wyrysowane. Drugim zaś celem takich „filmów z misją” byłoby, jak mniemam, zmobilizowanie odbiorców do aktywności. Demokratyczna wiara, że ostatecznie wszyscy ludzie mogą decydować o kształcie świata, na którym żyją, może znaleźć praktyczną realizację jedynie wśród ludzi, którzy wiedzą, gdzie leży problem i co można z nim zrobić. Popularyzowanie aktualnej wiedzy o układach sterowniczych panującego systemu gospodarczego raczej nie miałoby zbyt wielkiego sensu, gdyby służyło jedynie wywołaniu gniewu lub współczucia. Ta wiedza ma być narzędziem pozytywnej przemiany w imię powszechnych, a nie, jak dotychczas, elitarnych interesów. „Pralnia” bez wątpienia wpisuje się w tego typu narrację. Dzieło na pograniczu dokumentu z fabularyzowanymi elementami, eseju filmowego i formalnego eksperymentu, od pierwszych scen stawia sprawę jasno: to jest opowieść, która ma nam objaśnić fragment rzeczywistości, paskudny i na nieszczęście mogący bezpośrednio wpływać na nasze życie.
Rozpatrując „Pralnię” w kontekście realizacji tych dwóch ról: edukacyjnej i aktywizującej, muszę przyznać, że film niespecjalnie spełnia założone zadania – choć bardzo jawnie usiłuje to osiągnąć. Narratorzy, dwóch dojrzałych, zblazowanych panów w letnich garniturach, zaczynają opowieść od quasi-baśniowego tłumaczenia historii pieniądza i ekonomii. Począwszy od oczywistości, takich jak handel wymienny i jego ekwiwalencja, niespodzianie przechodzą do instrumentów finansowych, czyli czasów, kiedy pieniądze nie mają żadnego materialnego odzwierciedlenia. Wszystko to w teatralnej, postmodernistycznej formule beztroskiego spacerku między skłóconymi o zasoby jaskiniowcami a dudniącym muzyką klubem. Przejścia i bodźce skomponowane bez żadnego rozgraniczenia rozpraszają, ale opowiastka okazuje się bardzo prosta – narracja w tym otwierającym fragmencie jest jednolita, przez co równie powierzchownie przedstawia się czasy barteru, jak i karty kredytowej.
Po chwili narratorzy okazują się centralnymi postaciami sfabularyzowanej historii „Panama Papers” – Jürgenem Mossackiem (Gary Oldman) i Ramónem Fonsecą (Antonio Banderas) – niefrasobliwymi bogaczami, popijającymi drinki na plaży i z naiwnymi spojrzeniami rozporządzającymi tysiącami fałszywych spółek, umożliwiających oszustwa na globalną skalę. Niemówiące po angielsku sekretarki mianuje się prezeskami kolejnych firm-krzaków, a produkowany w ten sposób łańcuch pośrednictwa w obrocie pieniędzmi pozwala majątkom niepostrzeżenie wysunąć się gdzieś bokiem. Mossack, prowadząc swój proceder, wydaje się równie nieświadomy i zagubiony jak podpisująca pliki papierów prezeska Juanita. To po prostu taka firma, wytwarzająca inne firmy: „Pomagamy ludziom w ich biznesie”.
Na skrajnie przeciwnym biegunie pojawia się główna bohaterka – emerytka Ellen Martin (Meryl Streep). Podczas turystycznego rejsu w wyniku wypadku ginie jej mąż. Ellen nie otrzymuje jednak żadnego odszkodowania, bo – no właśnie, coś się wydarzyło po drodze z dziesiątkami firm, właścicielami właścicieli ubezpieczalni, likwidowanymi i przekazywanymi. Największe kłopoty mają z tego powodu organizatorzy wycieczki, ludzie równie zwyczajni i nieznaczący jak obsługiwani turyści. Bohaterce nie wystarczają jednak mętne, biurokratyczne odpowiedzi, więc zaczyna drążyć na własną rękę. I uwaga – to nie jest tego typu film! – do niczego nie dochodzi. Jej „prywatne śledztwo” jest wyłącznie pretekstem do przeskakiwania w opowieści między kilkoma wybranymi beneficjentami panamskiego obchodzenia prawa.
Ellen Martin nie jest bowiem figurą jednostki zwalczającej system, tylko everymanem. Tak jak narratorzy, czyli Mossack i Fonesca, w filmie stają się narzędziem edukacyjnym, tak Ellen stanowi przestrogę: „to może być każdy z was”. „Pralnia” to więc z jednej strony wodewilowo sportretowana działalność panamskiej firmy do robienia przekrętów, z drugiej – banalna historia, mająca klarownie uświadomić widza, w jaki konkretny sposób te abstrakcyjne, dziejące się na końcu świata afery mogą go dosięgnąć.
Film jest olśniewający i dynamiczny, pełen błyskotliwych zabiegów formalnych, zjadliwego komizmu, a nawet autoironii. Jednak przy całym swoim dydaktycznym zapale nie przekazuje wcale specjalnie pogłębionej wiedzy o tym, czym była afera „Panama Papers”. Po filmie wiem mniej więcej tyle, ile słuchając mimochodem radia. Film wyszedł trochę jak przesadnie uatrakcyjniona lekcja prowadzona przez nadpobudliwego coacha – wspaniale się go oglądało, ale nie zostawił w głowie zbyt wiele. Łącznie z drugim celem, który zdefiniowałam na początku. Jeśli chodzi bowiem o zmotywowanie do podjęcia realnego działania, to rzeczywiście autorzy filmu stawiają postulaty, wyrażone explicite przez Streep wychodzącą z roli w efektownej, finałowej scenie. To kwestie bardzo realne pod względem codziennego zakresu działania – autorzy po prostu nawołują do głosowania na polityków, którzy deklarują konstruowanie prawa mającego ograniczać chciwość i nadużycia. Przedstawiają swoją ojczyznę jako wylęgarnię wszystkich finansowych nadużyć, które destabilizują życie jednostek, więc to system w Stanach Zjednoczonych musi się zmienić, żeby cokolwiek się poprawiło. Amerykańscy widzowie dostali pokrzepiającą wskazówkę, co robić; Streep na koniec swojego monologu zmienia się w Statuę Wolności, a my, obywatele spoza Stanów Zjednoczonych, cóż – wyłączamy film i żyjemy dalej w świecie, którego nie sposób kontrolować.
Od kilku lat można zauważyć tendencję do tworzenia filmów krytycznych w specyficznych kwestiach. Polityczne, zaangażowane kino oczywiście nie jest niczym nowym, ale w nurcie tytułów takich, jak „Inside Job” czy „Big Short” podejrzliwa uwaga skierowana zostaje nie tyle (lub nie tylko) na „skorumpowanych polityków”, ale na ich relacje z panującym systemem ekonomicznym. Ostrze krytyki natomiast wymierzone jest bardziej jednoznacznie w mit neoliberalizmu, ze szczególnie pieczołowitym obnażaniem realiów proponowanych przezeń praktyk. Postrzegam je trochę jako filmy z misją, ukierunkowane na dwojaką działalność. Po pierwsze w możliwie klarowny i popularyzatorski sposób starają się objaśnić widzowi – przeciętnemu obywatelowi mechanizmy funkcjonowania gigantycznej machiny kapitalizmu, faktycznie kształtującego świat. Niemożliwe do pojęcia na podstawie zdawkowych napomnień w serwisach informacyjnych zjawiska są analizowane i tłumaczone, zasłony ściągane, ścieżki postępowania, błędy, brak odpowiedzialności i świadomie wyrządzane zło – wyraźnie wyrysowane. Drugim zaś celem takich „filmów z misją” byłoby, jak mniemam, zmobilizowanie odbiorców do aktywności. Demokratyczna wiara, że ostatecznie wszyscy ludzie mogą decydować o kształcie świata, na którym żyją, może znaleźć praktyczną realizację jedynie wśród ludzi, którzy wiedzą, gdzie leży problem i co można z nim zrobić. Popularyzowanie aktualnej wiedzy o układach sterowniczych panującego systemu gospodarczego raczej nie miałoby zbyt wielkiego sensu, gdyby służyło jedynie wywołaniu gniewu lub współczucia. Ta wiedza ma być narzędziem pozytywnej przemiany w imię powszechnych, a nie, jak dotychczas, elitarnych interesów. „Pralnia” bez wątpienia wpisuje się w tego typu narrację. Dzieło na pograniczu dokumentu z fabularyzowanymi elementami, eseju filmowego i formalnego eksperymentu, od pierwszych scen stawia sprawę jasno: to jest opowieść, która ma nam objaśnić fragment rzeczywistości, paskudny i na nieszczęście mogący bezpośrednio wpływać na nasze życie.
Rozpatrując „Pralnię” w kontekście realizacji tych dwóch ról: edukacyjnej i aktywizującej, muszę przyznać, że film niespecjalnie spełnia założone zadania – choć bardzo jawnie usiłuje to osiągnąć. Narratorzy, dwóch dojrzałych, zblazowanych panów w letnich garniturach, zaczynają opowieść od quasi-baśniowego tłumaczenia historii pieniądza i ekonomii. Począwszy od oczywistości, takich jak handel wymienny i jego ekwiwalencja, niespodzianie przechodzą do instrumentów finansowych, czyli czasów, kiedy pieniądze nie mają żadnego materialnego odzwierciedlenia. Wszystko to w teatralnej, postmodernistycznej formule beztroskiego spacerku między skłóconymi o zasoby jaskiniowcami a dudniącym muzyką klubem. Przejścia i bodźce skomponowane bez żadnego rozgraniczenia rozpraszają, ale opowiastka okazuje się bardzo prosta – narracja w tym otwierającym fragmencie jest jednolita, przez co równie powierzchownie przedstawia się czasy barteru, jak i karty kredytowej.
Po chwili narratorzy okazują się centralnymi postaciami sfabularyzowanej historii „Panama Papers” – Jürgenem Mossackiem (Gary Oldman) i Ramónem Fonsecą (Antonio Banderas) – niefrasobliwymi bogaczami, popijającymi drinki na plaży i z naiwnymi spojrzeniami rozporządzającymi tysiącami fałszywych spółek, umożliwiających oszustwa na globalną skalę. Niemówiące po angielsku sekretarki mianuje się prezeskami kolejnych firm-krzaków, a produkowany w ten sposób łańcuch pośrednictwa w obrocie pieniędzmi pozwala majątkom niepostrzeżenie wysunąć się gdzieś bokiem. Mossack, prowadząc swój proceder, wydaje się równie nieświadomy i zagubiony jak podpisująca pliki papierów prezeska Juanita. To po prostu taka firma, wytwarzająca inne firmy: „Pomagamy ludziom w ich biznesie”.
Na skrajnie przeciwnym biegunie pojawia się główna bohaterka – emerytka Ellen Martin (Meryl Streep). Podczas turystycznego rejsu w wyniku wypadku ginie jej mąż. Ellen nie otrzymuje jednak żadnego odszkodowania, bo – no właśnie, coś się wydarzyło po drodze z dziesiątkami firm, właścicielami właścicieli ubezpieczalni, likwidowanymi i przekazywanymi. Największe kłopoty mają z tego powodu organizatorzy wycieczki, ludzie równie zwyczajni i nieznaczący jak obsługiwani turyści. Bohaterce nie wystarczają jednak mętne, biurokratyczne odpowiedzi, więc zaczyna drążyć na własną rękę. I uwaga – to nie jest tego typu film! – do niczego nie dochodzi. Jej „prywatne śledztwo” jest wyłącznie pretekstem do przeskakiwania w opowieści między kilkoma wybranymi beneficjentami panamskiego obchodzenia prawa.
Ellen Martin nie jest bowiem figurą jednostki zwalczającej system, tylko everymanem. Tak jak narratorzy, czyli Mossack i Fonesca, w filmie stają się narzędziem edukacyjnym, tak Ellen stanowi przestrogę: „to może być każdy z was”. „Pralnia” to więc z jednej strony wodewilowo sportretowana działalność panamskiej firmy do robienia przekrętów, z drugiej – banalna historia, mająca klarownie uświadomić widza, w jaki konkretny sposób te abstrakcyjne, dziejące się na końcu świata afery mogą go dosięgnąć.
Film jest olśniewający i dynamiczny, pełen błyskotliwych zabiegów formalnych, zjadliwego komizmu, a nawet autoironii. Jednak przy całym swoim dydaktycznym zapale nie przekazuje wcale specjalnie pogłębionej wiedzy o tym, czym była afera „Panama Papers”. Po filmie wiem mniej więcej tyle, ile słuchając mimochodem radia. Film wyszedł trochę jak przesadnie uatrakcyjniona lekcja prowadzona przez nadpobudliwego coacha – wspaniale się go oglądało, ale nie zostawił w głowie zbyt wiele. Łącznie z drugim celem, który zdefiniowałam na początku. Jeśli chodzi bowiem o zmotywowanie do podjęcia realnego działania, to rzeczywiście autorzy filmu stawiają postulaty, wyrażone explicite przez Streep wychodzącą z roli w efektownej, finałowej scenie. To kwestie bardzo realne pod względem codziennego zakresu działania – autorzy po prostu nawołują do głosowania na polityków, którzy deklarują konstruowanie prawa mającego ograniczać chciwość i nadużycia. Przedstawiają swoją ojczyznę jako wylęgarnię wszystkich finansowych nadużyć, które destabilizują życie jednostek, więc to system w Stanach Zjednoczonych musi się zmienić, żeby cokolwiek się poprawiło. Amerykańscy widzowie dostali pokrzepiającą wskazówkę, co robić; Streep na koniec swojego monologu zmienia się w Statuę Wolności, a my, obywatele spoza Stanów Zjednoczonych, cóż – wyłączamy film i żyjemy dalej w świecie, którego nie sposób kontrolować.
„Pralnia” („The Laundromat”). Reżyseria: Steven Soderbergh. Scenariusz: Scott Z. Burns. Obsada: Meryl Streep, Gary Oldman, Antonio Banderas. Gatunek: dramat. Produkcja: USA 2019, 96 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |