ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (385) / 2020

Dominika Polok,

TOP 5 NAJLEPSZYCH FILMÓW W POLSKIEJ DYSTRYBUCJI W ROKU 2019

A A A
1. „Złodziejaszki” („Manbiki Kazoku”). Scenariusz i reżyseria: Hirokazu Koreeda. Obsada: Lily Franky, Sakura Andô, Kirin Kiki, Mayu Matsuoka. Japonia 2018.

Historia trzypokoleniowej rodziny, gnieżdżącej się w zabałaganionym mieszkanku na przedmieściach Tokio, której źródłem utrzymania są drobne kradzieże sklepowe i inne ciche zatrudnienia na granicy legalności. Pozornie „Złodziejaszki” można by usytuować gdzieś pomiędzy „Parasite” a „Naszą młodszą siostrą” – intensywną, gruboskórną i przewrotną satyrą społeczną a specyficznie urealnioną, słodką, współczesną baśnią. Dziwaczna mapa, owszem, ale w takim właśnie rozkroku stoi ta opowieść. Koreeda subtelnie miesza gatunki, przechodząc od idylli do naturalizmu z pewną współczującą łagodnością, choć zarazem wcale nie oszczędza odbiorcy szoku. Cierpliwie i dokładnie kreśli portret rodziny Shibatów, każdego jej członka z osobna i wszystkich wariantów relacji między nimi. Nie idzie przy tym na łatwiznę, podsuwając gotowy schemat „kochających się w biedzie”. Bliskość widz dostrzega w szczegółach nieoczywistych; zamiast krzepiących serdeczności jest szorstkość, przymówki, tymczasowe sojusze w wewnętrznych niesnaskach, a przede wszystkim – niekończąca się krzątanina wokół zapewnienia rodzinie bytu. Dopiero kiedy przyzwyczaimy się do faktu, że w tej historii nikt nam niczego nie demonstruje, nie udowadnia wzajemnej miłości, tylko pozwala się podglądać w życiu takim, jakie jest – dopiero wówczas widać, że pretensje są rytualnym narzekaniem równoległym do solidarnych czynów i decyzji, a sarkanie za czyimiś plecami – możliwością pozbycia się emocji. Koniec końców zatem wydaje się, że dostajemy baśń o ubogich, ale poczciwych złodziejaszkach; tylko że w momencie, kiedy w to uwierzymy, Koreeda niszczy ten komfort, znienacka zaprzeczając, jakoby stworzył bohaterom hermetyczną bańkę, wsobną rzeczywistość o zamkniętym obiegu. Pięcioosobowy światek rządzi się swoimi wypracowanymi prawami umożliwiającymi stosunkowo bezpieczne i spokojne przetrwanie, ale nie wyznaczają one granic świata przedstawionego – są tylko próbą ochrony przed całą resztą systemu. Poza domem Shibatów obowiązuje przecież cokolwiek odmienna umowa społeczna, system wartości wspierający się na trwalszych podstawach i operujący silniejszą legitymizacją. W świecie, w którym istnieje kontekst całego społeczeństwa i kultury, zaczarowanie świata okazuje się czasem po prostu zakłamaniem.

2. „Pewnego razu w Hollywood” („Once Upon a Time… in Hollywood”). Scenariusz i reżyseria: Quentin Tarantino. Obsada: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Al Pacino, Margaret Qualley, Emile Hirsh, Bruce Dern. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania 2019.

Kiedy po pięćdziesięciu minutach filmu czułam się, jakby nadal trwała ekspozycja, nie wiedziałam, co myśleć. Było wspaniale – tylko nie wiedziałam, czy te niekończące się przejażdżki samochodowe albo przepych nostalgicznych szczegółów do czegoś prowadzą. Oczywiście okazały się bardzo na miejscu w historii, którą z taką namiętnością Tarantino postanowił nam przedstawić – dawały możliwość, by pożyć sobie chwilę w latach 60. Wymyślić sobie inne życie. Film stał się dla tego twórcy sposobem, dzięki któremu można napisać historię na nowo. Tak, żebyśmy mogli odnaleźć w niej satysfakcję, doznać spełnienia obiecywanego nam strukturą głęboką każdej baśni zakodowanej we wczesnym dzieciństwie. Tarantino deklaruje tym razem wiarę, że to nie jest jedynie celuloidowa iluzja, ucieczka w lepszy, wyobrażony świat – w filmie bowiem można wykreować świat na tyle przekonujący, że staje się realną alternatywą dla rzeczywistości, której doświadczamy. Opowieścią możemy zmienić czas i naprawić historię, przeżyć wszystkie „co by było, gdyby?”, które teoretycznie zostawiliśmy za plecami. „Pewnego razu…” umożliwia katharsis przepisania nieodwracalnych wspomnień w lepszy sposób. Przypomina nam bez ironii ani konieczności samooszukiwania się o potędze snucia opowieści. A może wręcz o potędze baśni, o tym, że każde „dawno, dawno temu…” jest prawdziwym, ocalającym aktem stworzenia?

3. „Joker”. Reżyseria: Todd Phillips. Scenariusz: Todd Phillips, Scott Silver. Obsada: Joaquin Phoenix, Robert De Niro, Frances Conroy. Kanada, Stany Zjednoczone 2019.

Jestem pod wrażeniem, jak niehollywoodzki jest ten film. To skrajny przypadek trwającej od lat tendencji, by pogłębiać warstwę psychologiczną w rozrywkowym kinie o superbohaterach; tak skrajny, że wylądował daleko poza blockbusterami. Cieszy mnie taka odwaga twórców. Ale chyba najbardziej podoba mi się, że wbrew spotykanym czasem opiniom (oraz moim obawom), nie jest to film o krzywdzonym indywidualiście, który w końcu zareagował zbrodnią. Przestała mi odpowiadać powtarzalna ostatnio narracja: źli bohaterowie to tak naprawdę poranieni ludzie. Jasne, jest w takiej interpretacji głęboka prawda, ale zbyt często używana staje się rezerwowym usprawiedliwieniem; prowadzi do zamazania faktu, że zło stanowi wybór. Historia Arthura Flecka jest bezlitosna i przygnębiająca. Twórcy skutecznie lawirują wzdłuż granicy współczucia, częściej operując głębokim dyskomfortem niż przejrzyście ilustrowaną tragedią. W pewnym momencie zwodzą nawet melodramatycznymi wątkami ocierającymi się o telenowelę – rozwijając je tylko po to, by porzucić jako nieistotne lub wyszydzić bohatera (i widza), obracając je w upokarzającą farsę. I w tym wszystkim wcale nie powstaje wrażenie, że bohater jest zdeterminowany okolicznościami, a tok wydarzeń – nieunikniony. Joaquin Phoenix (owacje na stojąco za tę rolę) prowadzi swojego bohatera świadomie, tak że nie jest on tylko sumą efektów koszmarnych okoliczności. Arthur podąża swoją ścieżką autonomicznie. Zaś kolejne etapy upadku nie są skonstruowane jako prostackie, zero-jedynkowe rozwidlenia – podejmowane wybory nie zwiastują swoich konsekwencji, decyzje narastają i poszerzają możliwości, a podejmowane akcje nie mają z góry założonego celu. Świetnie, mądrze skonstruowana historia.

4. „I młodzi pozostaną” („They Shall Not Grow Old”). Reżyseria: Peter Jackson. Dokumentalny. Nowa Zelandia, Wielka Brytania 2018.

Zaskakująca sytuacja – Peter Jackson nakręcił dokument, na dodatek o I wojnie światowej, mało „medialnym” temacie. Ponieważ ten fakt odbił się jako takim echem, historia powstania filmu jest znana: reżyser (a właściwie – kierowana przez niego olbrzymia ekipa specjalistów) przepracował potężny materiał archiwalny z czasów wielkiej wojny, organizując go w spójną opowieść, kolorując kadry, dublując klatki, by filmy nabrały normalnego, naturalnego tempa, odczytując z ruchu warg słowa wypowiadane przez przypadkowych bohaterów archiwaliów i podkładając głosy do strzępów rozmów odbywanych przed stu laty. Efekt okazuje się olśniewający. Stopień urealnienia archaicznego materiału jest tak duży, że początkowo wydaje się wręcz dziwaczny, może budzić podejrzenia. Mistrzowska robota nad źródłami powoduje, że dokument wygląda na całkowicie współczesny – z wyraźną reżyserską kontrolą i przytrzymującą uwagę dramaturgią. Wbrew pozorom jednak nie jest robiony pod publiczkę, dla zaspokojenia wymagań zaburzonej koncentracji ofiar popkultury. Najważniejsza bowiem staje się tutaj perspektywa. Wyłączna ideą filmu to oddanie głosu i szacunku zaniedbanemu pokoleniu, któremu wielka wojna na zawsze zniszczyła życie. W roli narratora, zamiast objaśniającego geopolitykę lektora-podręcznika, są weterani. Opowieść dotyczy wyłącznie bezpośredniego doświadczenia piekła pierwszej takiej wojny, kataklizmu, który przełamał historię świata na pół, a którego wspomnienie zbladło po apokalipsie II wojny światowej. „I młodzi…” to próba odzyskania tego doświadczenia w wielkiej narracji historycznej, na najwłaściwszym poziomie – ludzkiej, jednostkowej percepcji. Jestem pewna, że instrukcją obsługi i przewodnikiem było dla Petera Jacksona „Święto wiosny” Modrisa Eksteinsa; myślę, że ten film powinno się czytać jako aneks/ilustrację do tej książki. „Święto wiosny” uzupełnia myślenie o historii XX wieku; „I młodzi pozostaną” uzupełnia „Święto wiosny”.

5. „Historia małżeńska” („Marriage Story”). Scenariusz i reżyseria: Noah Baumbach. Występują: Scarlett Johansson, Adam Driver, Alan Alda, Laura Dern, Ray Liotta, Julie Hagerty, Azhy Robertson. Stany Zjednoczone 2019.

Portret rozpadającego się małżeństwa. Taka zwykła, typowa historia, doświadczenie tak powszechne, że prawie już niezauważalne. Para kochających się osób, która „prawidłowo” przeszła przez wszystkie etapy miłości – od impulsywnego, urzekającego wyjątkowością początku, przez wspólne decyzje będące oddawaniem wszystkich potencjalnych alternatyw, w imię tego jedynego, wyłącznego wyboru, po scementowanie się zgodnością, wzajemnym uzupełnianiem, podziwem i partnerską współpracą. Taki mocny, głęboki związek, przez wszystkich wokół postrzegany jako wzorcowy, okazał się wcale nieidealny. Podjęte razem decyzje tak naprawdę skrywały wypartą nierówność, a rezygnowanie z pewnych rzeczy dla wspólnego dobra jątrzyło się nieprzepracowanym poświęceniem. Noah Baumbach przeprowadza nas po tym ostatnim etapie związku – nie mędrkując psychoanalizą błędów i wypaczeń, szczerze, bezpretensjonalnie i bez szantażu emocjonalnego ilustruje postępującą dezintegrację więzi. Mimo iż ten film jest cały subtelnością i empatią, to zdołał mnie rozgniewać. I zrozumiałam, że to dobry znak. Swoim ostentacyjnym oddawaniem milczącej sprawiedliwości wzbudził we mnie głęboką niezgodę, bo wydawał się sankcjonować taki stan rzeczy, akceptować dramat, który wcale nie musiał się wydarzyć. Wystarczyło, by bohaterowie wzięli się do roboty nad tym, co mają. Wydawało mi się, że opowieść obojętnie mówi: nawet związki doskonałe, budowane w wolności i szczerości w końcu mogą się rozpaść, wyczerpać. Tymczasem niestety tylko raz reżyser pozwolił Nicole i Charliemu naprawdę ze sobą porozmawiać. Gdyby wściekła kłótnia, nabrzmiała świadomie wymierzanymi ciosami, została podjęta jeszcze dziesięć razy, w końcu przerodziłaby się w odbudowę. Oburzało mnie to, dopóki nie zauważyłam, że Baumbach zostawił finałowo bardzo subtelne niedopowiedzenie w całym tym bezstronnym portretowaniu. Skoro rozwody są tak powszechne, że praktycznie nie myśli się już o nich jak o tragedii, to może poświęcenie temu banalnemu przypadkowi takiej czułej uwagi jest próbą wydarcia miejsca na przemyślenie zjawiska od nowa?