FESTIWALOZA #3: ROZJECHANI (SUNDANCE FILM FESTIVAL)
A
A
A
Pod koniec ubiegłego roku zacząłem coraz więcej godzin każdego dnia spędzać na oglądaniu filmów i seriali. Początkowo, chyba w gruncie rzeczy pozornym, celem było napisanie kilku artykułów naukowych i popularyzatorskich o science fiction. Gdy jednak zbyt długo odkładałem ich pisanie, popadłem w stan kompulsywnego patrzenia na każdy film czy serial, jaki tylko przyjdzie mi do głowy, tracąc nad tym wszelką kontrolę. Muszę przyznać, że dzienna czynność oglądania zajmuje mi obecnie pięć do dwunastu godzin. W zasadzie wyklucza to normalne życie – a jeśli chcę spotkać znajomych, to najczęściej proponuję wspólne oglądanie „czegoś”. Również gdy przychodzę na „jakiś” koncert, to gdy prostolinijnemu techno brakuje wizualizacji, czuję się głęboko oszukany i mam wrażenie, jakbym marnował swój czas. Chwile, godziny, doby spędzone w moim jednoosobowym kinie stają się coraz dłuższe, a kawalerka – w której jedna ze ścian służy do projekcji z rzutnika, a zabytkowa wieża audio stała się prymitywnym sound systemem – jest coraz bardziej zabałaganiona.
Zapewne to moje uporczywe oglądanie przybrało już formę jakowejś hybrydalnej jednostki chorobowej z pogranicza uzależnień, zaburzeń snu, depresji i sam nie wiem, czego jeszcze. Przypominam Franka Beauvais, który w „Nie myśl, że krzyczę” zdaje relację z kompulsywnego oglądania filmów za pomocą szerokiej palety dostępnych mu dróg internetowego piractwa, w którym stał się mistrzem – tyle że on to robił, mieszkając na francuskiej prowincji, a ja tak sobie czynię, żyjąc w Poznaniu (film był prezentowany w zeszłym roku na Nowych Horyzontach, ale rzecz jasna zobaczyłem go prywatnie). Młodzi zdolni po trzydziestce robią chyba jakieś kariery, mają jakieś życie prywatne, potrzeby społeczne. Ja trochę już zrezygnowałem z osiągnięcia czegokolwiek w swoim życiu i poprzestałem na oglądaniu filmów. Można więc powiedzieć, że nazwa tego cyklu „Festiwaloza” stała się nareszcie w zupełności uprawomocniona. Nim więc udam się po fachową pomoc (czego pewnie nie zrobię) – pozwólcie, że podsumuję krótkie metraże z festiwalu Sundance.
Przełom stycznia i lutego, czyli rozbiegówkę roku kalendarzowego wyznaczają dwa festiwale – Sundance i Rotterdam. Ten pierwszy jest dedykowany szerszej publiczności, a drugi to event poświęcony nie tylko filmom artystycznym, ale i wszelakim eksperymentom, peryferiom kina (te „ogonki”, na innych imprezach stłamszone, tu królują). Pod względem kina, trochę przesądnie – traktuję oba wydarzenia jako zapowiedź tego, co może nas, kinomanów, czekać w danym roku (zwłaszcza że jak już tytuły z Sundance i Rotterdamu się przekulają po tych dobrych festiwalach zagranicznych, to w pewnym momencie trafią również i do naszego kraju, choć będzie to dotyczyć tylko niewielu z nich). I tak jak Rotterdam zapowiada rok 2020 jako doskonały czas dla kina poszukującego, tak Sundance spycha czarne chmury nad artystyczny mainstream ze Stanów Zjednoczonych. Można wręcz powiedzieć, że ten amerykański „mainstream” w formie krótkiej nie potrafi już być ogólnoludzki pod względem targetu, skupić się na intrygującym opowiadaniu frapujących historyjek. Ciągnie go w stronę… dziwności. Tegoroczną selekcję toczy choroba polegająca na skłonności do udziwnień, do mówienia rzeczy prostych naokoło, drepcząc wokół tych tematów niczym pensjonarka, próbująca wykrztusić kilka słów na wyparte przez nią rzeczy, co w efekcie przynosi głównie zaczerwienienie na twarzy i ciche dukanie nie do końca zrozumiałych słów.
Chyba nie o taki Sundance walczył Robert Redford (nie szukajcie nekrologu – aktor dalej żyje). Festiwal pod płaszczykiem niezależności prezentował niegdyś kino może i trochę ambitne, ale przede wszystkim przystępne dla publiczności. Nagrody otrzymywały tytuły, które Ameryka chciała oglądać, więc miały potem długie i bardzo szczęśliwe życie w box office. W ubiegłych latach spoglądałem na sundance’owe kino krótkie niczym na powiew niby świeżego, acz trochę może już nawet i nadmiernie przewidywalnego młodego kina ze Stanów Zjednoczonych (dawało mu się jednak szansę, bo nadal miało w sobie „to coś”), a także ciekawych szortów z całego świata. Szukałem w nich przede wszystkim zwartych, mocnych historii – które, co było tradycją Sundance, dotyczyły zwykle peryferii.
O tegorocznych krótkich metrażach powiedziałbym, że na tle tych moich ostatnich bujnych seansów związanych z kinem dziwnym i brutalnym, wyglądającym niczym angielski ogród pełen toksycznych, lecz jakże pięknych kwiatków o szalonych kolorach, wypadają niczym rachityczne roślinki sadzone przez naiwne dzieci, które jeszcze nie do końca rozumieją, na czym polega ogrodnictwo. Chcą więc niesamowitych efektów, celują w dziwne gatunki. Wychodzi im jednak w ostateczności parę pożółkłych od razu pędów, ledwo widocznych nad miękką, mokrą ziemią, zbyt obficie oblewaną wodą. Przejdźmy do konkretnych problemów/przypadków.
1. „Danny’s Girl”, reż. Emily Wilson, Stany Zjednoczone 2020
„Danny's Girl” to jakaś przedziwna, pokraczna podróż reżyserki, scenarzystki i montażystki tego filmu, Emily Wilson – w stronę historii pierwszych miłości, przy pomocy osobliwych, nadmiernie wykoncypowanych metafor. W przedakcji tego „dzieła” miłość dwojga młodych ludzi rozgrywa się w internecie. Przepocony i nerwowy Danny, o paskudnej fryzurze i ciuchach ciemnych od potu, nerwowo czeka na dworcu na swoją poznaną w sieci ukochaną. Cleo wydaje się na tle jego dziwności zgoła normalna. Oboje wyznają sobie nerwowość tym spotkaniem już od pierwszej konfrontacji. Motyle w brzuchu mogą dopaść również i widza. Potem wszystko idzie już wyłącznie w fatalnym kierunku. Gdy Danny zostaje sam w samochodzie, zagląda do białego pudełka, które ma ze sobą „dziewczyna”, a tam znajduje lalkę niemowlaka – z krzykiem wyrzuca pudełko za okno (wiadomo: mężczyźni piekielnie boją się dzieci, a tym bardziej lalek). Potem próbuje ją wydostać spod samochodu, lecz ręce ma za krótkie i miast lalki do pudełka wsadza bakłażana (czy inne warzywo, whatever). W mieszkaniu Danny jeszcze bardziej się poci, krojąc warzywa na obiad, a gdy Cleo odkrywa, że jej „dziecko” zaginęło, rzuca w niego warzywem znalezionym w pudełku. Danny traci przytomność i po dojściu do siebie odkrywa, że jest nagi i przywiązany do krzesła. Cleo wyrzuca mu, że jej dziecko umarło w szpitalu, a ona jeszcze nie była gotowa na pożegnanie z nim. On odebrał jej i dziecko, i to ostatnie pożegnanie, więc musi ponieść winę. Czekam z niecierpliwością, aż go zabije, a ten żenujący film się nareszcie skończy. Niestety Cleo uznaje, że Danny musi ją teraz zapłodnić. Ten jednak przyznaje, że po trzydziestce nadal jest prawiczkiem i jakoś tak ma z tym pierwszym stosunkiem płciowym spory psychologiczny kłopot. Ostatecznie stwierdza jednak, że jest gotowy, Cleo uznaje, że może go rozwiązać, i niezgrabnie lądują w łóżku. Ostatnia scena: śpią nadzy i przytuleni do siebie. Danny kicha przez sen.
Nie wiem dlaczego, ale Wilson udało się stworzyć bardzo seksistowską opowieść o kobiecie, która po śmierci dziecka popada w coś z pogranicza paranoi i tłumionej „histerii” (jej wylew dostaje zresztą Danny). Wiadomo, że kobieta po śmierci noworodka staje się wariatką i tylko szuka mężczyzny, który zagwarantuje jej kolejne dziecko i zapełni dziurę w sercu. Rozumiem, że lalka ma symbolizować tę utratę, z którą dziewczynie pogodzić się nie sposób. A jednak wyszedł koszmarek, który nie ma nawet dość koherentności, aby być miernym horrorem.
2. „He’s the One”, reż. Jessie Kahnweiler, Stany Zjednoczone 2019
Jessie Kahnweiler lubi sama obsadzać się w swoich filmach – w „The Skinny” grała bulimiczkę, a w „He's the One” jest podekscytowaną dziewczyną, która poznaje mężczyznę swoich marzeń, lecz po wspólnej nocy przypomina sobie, że dekadę temu właśnie ten ją zgwałcił. Pomocny okazuje się… tatuaż na plecach mężczyzny. Kahnweiler próbuje realistycznie sportretować młodą osobę, która jest uzależniona od kontaktu z przyjaciółką za pomocą smartfona (bezustanne wiadomości przez Messengera i niemożebnie długie rozmowy telefoniczne, polegające na bezustannym zdawaniu relacji ze swojego życia). I za pomocą tychże rozmów chce opowiedzieć o sprzecznych emocjach przeżywanych przez bohaterkę. Niestety, Kahnweiler jest fatalną aktorką, scenarzystką i reżyserką. Zgoła niepotrzebnie obsadza się w swoich filmach. Nie potrafi za bardzo dobierać również i reszty aktorów. W „He's the One” wyszła jej groteska o fabule przypominającej wprawki studentów reżyserii, testujących różne pretensjonalne i bezsensowne historyjki, zalegające w ich zwojach mózgowych i tylko z ich punktu widzenia nadające się do kina. Gdyby miała jakiegoś opiekuna artystycznego czy pedagoga, to ten/ta powinien/-nna jej na etapie pisania scenariusza uświadomić podstawowe mankamenty tego, co sobie umyśliła.
Z jednej strony ta historyjka jest tak absurdalna, że być może nie warto w ogóle z litości nad reżyserką zbytnio się nad tym filmem pastwić. Temat „He's the One” jest trudny, delikatny, a przy tym tak bardzo wart podjęcia. Ten okropny szort, żwawo płynąc na falach #metoo, już w pierwszych minutach projekcji uderza w niewidzialne dla naiwnej Kahnweiler mielizny. Wbrew powadze tematu wybuchałem co i rusz śmiechem na skutek niezamierzonej niezręczności tego dramatu. Odruchowo przypomniałem sobie też świetny krótki film satanisty Lucifera Valentine’a „A Perfect Child of Satan” z 2012, w którym główna bohaterka – równie naiwna, co ta z „He's the One” – spotyka się z poznanym w internecie mężczyzną jej marzeń, prowadząc ze spotkania wideorelację dla fanów jej vloga. Ukochany okazuje się sadystą, który gwałci, torturuje i zabija dziewczynę. Valentine potrzebował na zakreślenie tego koszmaru pół godziny – Kahnweiler z jakiegoś powodu uznała, że starczy jej dziesięć minut.
3. „Meats”, reż. Ashley Williams, Stany Zjednoczone 2019
W „Meats” Ashley Williams niestandardowo podchodzi do tematyki weganizmu, co przybiera formę, może nie do końca zamierzonej, groteski. Jej bohaterka to zagorzała weganka, która przychodzi do rzeźnika, Chrisa, po odbiór zamówionego zwierzątka. Od kiedy kobieta jest w ciąży, zauważyła u siebie nagłą, trudną do opanowania potrzebę jedzenia mięsa. I najwyższa pora to pragnienie ugasić. Najpierw rzecz jasna musi objaśnić Chrisowi, na czym polega jej weganizm, podając mimochodem, że obnosiła się z nim ostentacyjnie w każdej możliwej sytuacji, sprawiając, że inni czuli się przy niej wręcz niekomfortowo. Wprowadza go też krótko w kuluary różnych rozważań etycznych, absorbujących wegan w ich walce o warzywne jutro. Niemniej, gdy już się wygada, a rzeźnik pyta ją, co chce zrobić – kobieta w „twarz” oskórowanego trupa wypowiada mowę dziękczynną i konstatuje, że czas, aby wspólnie pokroić to ciało. Scena rozbierania trupa owcy przybiera formę ekstatycznego krojenia mięsa przez uradowaną kobietę przy asyście Chrisa, w rytm energicznej muzyki. Obrzydzenie mieszać nam się może z pogardą.
Ashley Williams w swoim przydługim statemencie tłumaczy, że zainspirowało ją doświadczenie przyjaciółki Izraelki, która będąc weganką całe życie, w trakcie ciąży jadła mięso. Duma też nad tym, jak bardzo ludzie w USA są odcięci od procesu hodowli i zabijania zwierząt. I tłumaczy się z tego, że je i kocha jeść mięso. Poświęca też trochę uwagi temu, że powinno się zabijać te zwierzątka z głową i wykorzystać ich trupy w całości, niech nic się nie zmarnuje, bo przecież zabijamy, prawda? Tak – jeśli się domyślacie, to macie rację – reżyserka obsadziła się w głównej roli. Jej statement brzmi niby trzeźwo, ale przy „Meats” ma się wrażenie, jakby scenariusz powstał przy sporej ilości wina (do baraniny poleca się zwykle jakiś bardziej wyrazisty cabernet sauvignon).
Wybrałem trzy najgorsze filmy tegorocznego festiwalu Sudance, bo wydały mi się najbardziej symptomatyczne dla całej reszty. Z krótkich fabuł amerykańskich mocno zirytował mnie również „Dirty” Matthew Pucciniego dotyczący felernego „pierwszego razu” marzycielskiego Marco i jego bardziej doświadczonego chłopaka Grahama, który kończy się brudną pościelą. Nie chcę wymieniać już podobnych, równie jałowych i kiepsko zagranych tytułów LGBT. Eksperymentalny „Meridian” Caluma Waltera, dotyczący spojrzenia na świat z punktu widzenia dronów dokonujących domniemanych samobójstw poprzez lot w kierunku lustra wody, był wizualnie dość monotonny, a przy tym zgoła nieczytelny. Niemniej traktuję go jako dość godną porażkę i przerost ambicji nad opanowaniem formy.
4. „Three Deaths”, reż. Jay Dockendorf, Stany Zjednoczone 2020
Niezwykła okazała się adaptacja opowiadania Lwa Tołstoja – „Three Deaths” Jaya Dockendorfa. Reżyser w zaledwie kwadransie zmieścił lapidarnie i fragmentarycznie opowiedziane trzy różne doświadczenia umierania. Miast budować serię wprowadzeń, przedakcji, objaśnień, które niepotrzebnie zajmą czas i miejsce tak skąpe w krótkim metrażu, podsunął nam obrazy wyjęte z dłuższych historii, zupełnie pozbawione tego tła. A jednak życiorysy i relacje między bohaterami udaje nam się wysnuć samodzielnie, rozbudować te „Trzy śmierci” o trzy biogramy. Niby pojedyncze, a jednak tak bardzo powtarzalne u Dockendorfa doświadczenia końca, odarte z patosu i schematów, przykuwają uwagę, prowokując do myślenia meandrycznego.
„Three Deaths” w zasadzie spełniała moje oczekiwania względem „amerykańskich szortów z Sundance”, choć trochę przygnębiało to, że to adaptacja starego rosyjskiego opowiadania – a reszta filmowców ze Stanów Zjednoczonych, gdy wymyśla samodzielnie historie, to popada w groteskę, niezamierzoną śmieszność, a jeśli się obsadza w głównych rolach, dodatkowo wprowadza widownię w zażenowanie.
Z fabuł o wiele ciekawsze propozycje w programie pochodziły spoza Ameryki. „The Devil’s Harmony” Anglika Dylana Holesa Williamsa było wspaniale ekscentrycznym, fantastycznym wariantem opowieści o wyróżniającej się w szkole bohaterce, nad którą znęcają się jej rówieśnicy, konformistyczni i dobrze ustawieni w społecznej hierarchii. A jednak, przy wszystkich swoich osobliwościach reżyser wciąż trzymał się ogólnych zasad brytyjskiej szkoły opowiadania takich młodzieżowych historii, dając mi sporą satysfakcję.
Równolegle na Sundance i do Rotterdamu trafił eksperymentalny francuski szort „While I’m still breathing” (reż. Laure Giappiconi, Elisa Monteil i La Fille Renne), w którym striptizerka opowiada o dzieciństwie, potrzebie pokazywania ciała publiczności, bogatym życiu erotycznym. Można by rzec: typowo francuska propozycja do otwartej rozmowy o seksualności. Forma pod postacią porysowanych stopklatek analogowego filmu i bezpruderyjność, dosadność tego filmu sprawiają, że chyba lepiej odnalazł się w programie i wśród publiczności holenderskiego festiwalu.
Z kolei montrealczyk Santiago Menghini w „Regret” przerobił rzecz o żałobie po ojcu w formę horroru. Efekt był podobny, co w przypadku wymienionych wyżej najgorszych filmów amerykańskich: potrzeba opowiadania czegoś w niesztampowy sposób, przynosząca ostatecznie szkaradnego potworka. Ale może jestem nadmiernie złośliwy, bo „Regret” mimo skromnego budżetu i pewnych niezręczności jako horror nadal bardzo dobrze działa, bo potrafi przestraszyć.
5. „Hudson Geese”, reż. Bernardo Britto, USA 2020
W stosunku do fabularnych szortów żywej akcji o wiele lepiej poradziły sobie na Sundance amerykańskie animacje. W „Hudson Geese” Bernardo Britto reinterpretuje prawdziwą historię znaną dobrze z filmu Clinta Eastwooda „Sully” – katastrofy samolotu, podczas której maszyna trzy minuty po starcie z nowojorskiego lotniska LaGuardia wleciała w stado ptaków, które dostały się do silników, uszkadzając i zatrzymując je. Tytułowemu bohaterowi – kapitanowi Chesley’emu Sully’emu Sullenbergerowi – udało się wylądować na rzece Hudson bez żadnych ofiar wśród pasażerów. Britto pyta: no dobrze, ale co z ptakami – czy to przypadkiem nie one były ofiarami całej sytuacji? I opowiada wyłącznie za pomocą obrazów niby tę samą historię, ale z punktu widzenia gęsi, które w tym filmie jednak „głosu nie mają”. Artysta szydzi trochę z Eastwooda, którego ukazuje przez chwilę jako pomarszczonego starca na krzesełku reżysera. Chyba, podobnie jak my, ma już serdecznie dość tych typowych amerykańskich filmów o bohaterach robionych przez reżyserów-dziadków. Niemniej, poza paroma wtrętami, Britto skupia się prawie w całości na zagadkowym świecie i życiu gęsi, na naturze funkcjonującej obok człowieka na swoich własnych, acz nie zawsze zrozumiałych prawach. Dlatego to nie gęsi „wleciały” w silniki Airbusa pilotowanego przez Sully'ego, ginąc w okropny sposób, aby zadać dyskomfort jemu i pasażerom, lecz to samolot wleciał na niewinne ptaki, zabijając je. Gęś jest pokazana w tym filmie jako żywe stworzenie, na które poluje głupi i okrutny człowiek, by potem jej upieczone ciało ustawić na zgrabnym półmisku na stole podczas kolacji. Ale co czują gęsi, jak wygląda ich wewnętrzny świat, jak przeżywają swoje własne loty w przestworzach, jak postrzegają polującego na nie człowieka? Tyle pytań…
Na tle animal studies „Eli” Nate’a Miltona jako studium choroby psychicznej utalentowanego artysty wydaje się doskonałym dopełnieniem – gdyż bohaterowi wydaje się, że widzi różne zwierzęta (wielki szop, małpa) czyniące mu dziwne rzeczy. Film przyjmuje fabularną formę kolejnej wizyty u psychiatry podczas pobytu w zakładzie psychiatrycznym. Wszystkie problemy zdają się u bohatera brać z drobnego zdarzenia: uszkodzonego słuchu (a może: omamu słuchowego?), a szerzej – być może z nieznacznego pęknięcia w psychice, niepostrzeżenie narastającego w nim od dzieciństwa. W zasadzie „animacja o bohaterze popadającym w chorobę psychiczną” to już trochę hasło-wytrych, a jednak Miltonowi udało się odświeżyć ten schemat.
Równie ciekawe (albo: przewidywalne w sposób, którego byśmy oczekiwali) co animacje, były filmy dokumentalne, poszerzające naszą wiedzą o świecie, kulturze Ameryki Północnej. W „Character” Vera Brunner-Sung odmalowała fascynujący portret aktora Marka Metcalfa, który jest jednoznacznie identyfikowany ze schematycznym wyobrażeniem o typie autorytarnej postaci posiadającej władzę i narzucającej swoją wolę innym. Matthew Killip w „John was trying to contact aliens” ukazał sylwetkę indywidualisty Jona Shepherda, którego życiową misją stała się zawarta w tytule potrzeba kontaktu z kosmitami, co na przestrzeni trzech dekad przybrało formę nadawania w kosmos eksperymentalnej muzyki z jego laboratorium, położonym w domu dziadków na bezludziu Michigan. Z dokumentów kanadyjskich najbardziej mnie poruszyło „Now is the time” Christophera Auchtera. Reżyser z okazji 50-lecia ustawienia pierwszego totemu w Kolumbii Brytyjskiej przez Haidów (plemię rdzennych Amerykanów) przypomina autora inicjatywy i rzeźbiarza, który totem wykonał – wówczas zaledwie, acz zapalczywego, 22-letniego Roberta Davidsona. Auchter sam należy do Haidów, a jego obecność na Sundance wpisała się w tradycję festiwalu, który w przeszłości przeznaczył osobną sekcję do prezentowania twórczości rdzennych Amerykanów.
Ogólny wniosek na koniec? Jeśli Sundance byłby ptaszkiem, to ćwierkałby, że ten rok będzie dziwny, ale trudno w nim będzie o prawdziwe, autentyczne zaskoczenia filmami.
Zapewne to moje uporczywe oglądanie przybrało już formę jakowejś hybrydalnej jednostki chorobowej z pogranicza uzależnień, zaburzeń snu, depresji i sam nie wiem, czego jeszcze. Przypominam Franka Beauvais, który w „Nie myśl, że krzyczę” zdaje relację z kompulsywnego oglądania filmów za pomocą szerokiej palety dostępnych mu dróg internetowego piractwa, w którym stał się mistrzem – tyle że on to robił, mieszkając na francuskiej prowincji, a ja tak sobie czynię, żyjąc w Poznaniu (film był prezentowany w zeszłym roku na Nowych Horyzontach, ale rzecz jasna zobaczyłem go prywatnie). Młodzi zdolni po trzydziestce robią chyba jakieś kariery, mają jakieś życie prywatne, potrzeby społeczne. Ja trochę już zrezygnowałem z osiągnięcia czegokolwiek w swoim życiu i poprzestałem na oglądaniu filmów. Można więc powiedzieć, że nazwa tego cyklu „Festiwaloza” stała się nareszcie w zupełności uprawomocniona. Nim więc udam się po fachową pomoc (czego pewnie nie zrobię) – pozwólcie, że podsumuję krótkie metraże z festiwalu Sundance.
Przełom stycznia i lutego, czyli rozbiegówkę roku kalendarzowego wyznaczają dwa festiwale – Sundance i Rotterdam. Ten pierwszy jest dedykowany szerszej publiczności, a drugi to event poświęcony nie tylko filmom artystycznym, ale i wszelakim eksperymentom, peryferiom kina (te „ogonki”, na innych imprezach stłamszone, tu królują). Pod względem kina, trochę przesądnie – traktuję oba wydarzenia jako zapowiedź tego, co może nas, kinomanów, czekać w danym roku (zwłaszcza że jak już tytuły z Sundance i Rotterdamu się przekulają po tych dobrych festiwalach zagranicznych, to w pewnym momencie trafią również i do naszego kraju, choć będzie to dotyczyć tylko niewielu z nich). I tak jak Rotterdam zapowiada rok 2020 jako doskonały czas dla kina poszukującego, tak Sundance spycha czarne chmury nad artystyczny mainstream ze Stanów Zjednoczonych. Można wręcz powiedzieć, że ten amerykański „mainstream” w formie krótkiej nie potrafi już być ogólnoludzki pod względem targetu, skupić się na intrygującym opowiadaniu frapujących historyjek. Ciągnie go w stronę… dziwności. Tegoroczną selekcję toczy choroba polegająca na skłonności do udziwnień, do mówienia rzeczy prostych naokoło, drepcząc wokół tych tematów niczym pensjonarka, próbująca wykrztusić kilka słów na wyparte przez nią rzeczy, co w efekcie przynosi głównie zaczerwienienie na twarzy i ciche dukanie nie do końca zrozumiałych słów.
Chyba nie o taki Sundance walczył Robert Redford (nie szukajcie nekrologu – aktor dalej żyje). Festiwal pod płaszczykiem niezależności prezentował niegdyś kino może i trochę ambitne, ale przede wszystkim przystępne dla publiczności. Nagrody otrzymywały tytuły, które Ameryka chciała oglądać, więc miały potem długie i bardzo szczęśliwe życie w box office. W ubiegłych latach spoglądałem na sundance’owe kino krótkie niczym na powiew niby świeżego, acz trochę może już nawet i nadmiernie przewidywalnego młodego kina ze Stanów Zjednoczonych (dawało mu się jednak szansę, bo nadal miało w sobie „to coś”), a także ciekawych szortów z całego świata. Szukałem w nich przede wszystkim zwartych, mocnych historii – które, co było tradycją Sundance, dotyczyły zwykle peryferii.
O tegorocznych krótkich metrażach powiedziałbym, że na tle tych moich ostatnich bujnych seansów związanych z kinem dziwnym i brutalnym, wyglądającym niczym angielski ogród pełen toksycznych, lecz jakże pięknych kwiatków o szalonych kolorach, wypadają niczym rachityczne roślinki sadzone przez naiwne dzieci, które jeszcze nie do końca rozumieją, na czym polega ogrodnictwo. Chcą więc niesamowitych efektów, celują w dziwne gatunki. Wychodzi im jednak w ostateczności parę pożółkłych od razu pędów, ledwo widocznych nad miękką, mokrą ziemią, zbyt obficie oblewaną wodą. Przejdźmy do konkretnych problemów/przypadków.
1. „Danny’s Girl”, reż. Emily Wilson, Stany Zjednoczone 2020
„Danny's Girl” to jakaś przedziwna, pokraczna podróż reżyserki, scenarzystki i montażystki tego filmu, Emily Wilson – w stronę historii pierwszych miłości, przy pomocy osobliwych, nadmiernie wykoncypowanych metafor. W przedakcji tego „dzieła” miłość dwojga młodych ludzi rozgrywa się w internecie. Przepocony i nerwowy Danny, o paskudnej fryzurze i ciuchach ciemnych od potu, nerwowo czeka na dworcu na swoją poznaną w sieci ukochaną. Cleo wydaje się na tle jego dziwności zgoła normalna. Oboje wyznają sobie nerwowość tym spotkaniem już od pierwszej konfrontacji. Motyle w brzuchu mogą dopaść również i widza. Potem wszystko idzie już wyłącznie w fatalnym kierunku. Gdy Danny zostaje sam w samochodzie, zagląda do białego pudełka, które ma ze sobą „dziewczyna”, a tam znajduje lalkę niemowlaka – z krzykiem wyrzuca pudełko za okno (wiadomo: mężczyźni piekielnie boją się dzieci, a tym bardziej lalek). Potem próbuje ją wydostać spod samochodu, lecz ręce ma za krótkie i miast lalki do pudełka wsadza bakłażana (czy inne warzywo, whatever). W mieszkaniu Danny jeszcze bardziej się poci, krojąc warzywa na obiad, a gdy Cleo odkrywa, że jej „dziecko” zaginęło, rzuca w niego warzywem znalezionym w pudełku. Danny traci przytomność i po dojściu do siebie odkrywa, że jest nagi i przywiązany do krzesła. Cleo wyrzuca mu, że jej dziecko umarło w szpitalu, a ona jeszcze nie była gotowa na pożegnanie z nim. On odebrał jej i dziecko, i to ostatnie pożegnanie, więc musi ponieść winę. Czekam z niecierpliwością, aż go zabije, a ten żenujący film się nareszcie skończy. Niestety Cleo uznaje, że Danny musi ją teraz zapłodnić. Ten jednak przyznaje, że po trzydziestce nadal jest prawiczkiem i jakoś tak ma z tym pierwszym stosunkiem płciowym spory psychologiczny kłopot. Ostatecznie stwierdza jednak, że jest gotowy, Cleo uznaje, że może go rozwiązać, i niezgrabnie lądują w łóżku. Ostatnia scena: śpią nadzy i przytuleni do siebie. Danny kicha przez sen.
Nie wiem dlaczego, ale Wilson udało się stworzyć bardzo seksistowską opowieść o kobiecie, która po śmierci dziecka popada w coś z pogranicza paranoi i tłumionej „histerii” (jej wylew dostaje zresztą Danny). Wiadomo, że kobieta po śmierci noworodka staje się wariatką i tylko szuka mężczyzny, który zagwarantuje jej kolejne dziecko i zapełni dziurę w sercu. Rozumiem, że lalka ma symbolizować tę utratę, z którą dziewczynie pogodzić się nie sposób. A jednak wyszedł koszmarek, który nie ma nawet dość koherentności, aby być miernym horrorem.
2. „He’s the One”, reż. Jessie Kahnweiler, Stany Zjednoczone 2019
Jessie Kahnweiler lubi sama obsadzać się w swoich filmach – w „The Skinny” grała bulimiczkę, a w „He's the One” jest podekscytowaną dziewczyną, która poznaje mężczyznę swoich marzeń, lecz po wspólnej nocy przypomina sobie, że dekadę temu właśnie ten ją zgwałcił. Pomocny okazuje się… tatuaż na plecach mężczyzny. Kahnweiler próbuje realistycznie sportretować młodą osobę, która jest uzależniona od kontaktu z przyjaciółką za pomocą smartfona (bezustanne wiadomości przez Messengera i niemożebnie długie rozmowy telefoniczne, polegające na bezustannym zdawaniu relacji ze swojego życia). I za pomocą tychże rozmów chce opowiedzieć o sprzecznych emocjach przeżywanych przez bohaterkę. Niestety, Kahnweiler jest fatalną aktorką, scenarzystką i reżyserką. Zgoła niepotrzebnie obsadza się w swoich filmach. Nie potrafi za bardzo dobierać również i reszty aktorów. W „He's the One” wyszła jej groteska o fabule przypominającej wprawki studentów reżyserii, testujących różne pretensjonalne i bezsensowne historyjki, zalegające w ich zwojach mózgowych i tylko z ich punktu widzenia nadające się do kina. Gdyby miała jakiegoś opiekuna artystycznego czy pedagoga, to ten/ta powinien/-nna jej na etapie pisania scenariusza uświadomić podstawowe mankamenty tego, co sobie umyśliła.
Z jednej strony ta historyjka jest tak absurdalna, że być może nie warto w ogóle z litości nad reżyserką zbytnio się nad tym filmem pastwić. Temat „He's the One” jest trudny, delikatny, a przy tym tak bardzo wart podjęcia. Ten okropny szort, żwawo płynąc na falach #metoo, już w pierwszych minutach projekcji uderza w niewidzialne dla naiwnej Kahnweiler mielizny. Wbrew powadze tematu wybuchałem co i rusz śmiechem na skutek niezamierzonej niezręczności tego dramatu. Odruchowo przypomniałem sobie też świetny krótki film satanisty Lucifera Valentine’a „A Perfect Child of Satan” z 2012, w którym główna bohaterka – równie naiwna, co ta z „He's the One” – spotyka się z poznanym w internecie mężczyzną jej marzeń, prowadząc ze spotkania wideorelację dla fanów jej vloga. Ukochany okazuje się sadystą, który gwałci, torturuje i zabija dziewczynę. Valentine potrzebował na zakreślenie tego koszmaru pół godziny – Kahnweiler z jakiegoś powodu uznała, że starczy jej dziesięć minut.
3. „Meats”, reż. Ashley Williams, Stany Zjednoczone 2019
W „Meats” Ashley Williams niestandardowo podchodzi do tematyki weganizmu, co przybiera formę, może nie do końca zamierzonej, groteski. Jej bohaterka to zagorzała weganka, która przychodzi do rzeźnika, Chrisa, po odbiór zamówionego zwierzątka. Od kiedy kobieta jest w ciąży, zauważyła u siebie nagłą, trudną do opanowania potrzebę jedzenia mięsa. I najwyższa pora to pragnienie ugasić. Najpierw rzecz jasna musi objaśnić Chrisowi, na czym polega jej weganizm, podając mimochodem, że obnosiła się z nim ostentacyjnie w każdej możliwej sytuacji, sprawiając, że inni czuli się przy niej wręcz niekomfortowo. Wprowadza go też krótko w kuluary różnych rozważań etycznych, absorbujących wegan w ich walce o warzywne jutro. Niemniej, gdy już się wygada, a rzeźnik pyta ją, co chce zrobić – kobieta w „twarz” oskórowanego trupa wypowiada mowę dziękczynną i konstatuje, że czas, aby wspólnie pokroić to ciało. Scena rozbierania trupa owcy przybiera formę ekstatycznego krojenia mięsa przez uradowaną kobietę przy asyście Chrisa, w rytm energicznej muzyki. Obrzydzenie mieszać nam się może z pogardą.
Ashley Williams w swoim przydługim statemencie tłumaczy, że zainspirowało ją doświadczenie przyjaciółki Izraelki, która będąc weganką całe życie, w trakcie ciąży jadła mięso. Duma też nad tym, jak bardzo ludzie w USA są odcięci od procesu hodowli i zabijania zwierząt. I tłumaczy się z tego, że je i kocha jeść mięso. Poświęca też trochę uwagi temu, że powinno się zabijać te zwierzątka z głową i wykorzystać ich trupy w całości, niech nic się nie zmarnuje, bo przecież zabijamy, prawda? Tak – jeśli się domyślacie, to macie rację – reżyserka obsadziła się w głównej roli. Jej statement brzmi niby trzeźwo, ale przy „Meats” ma się wrażenie, jakby scenariusz powstał przy sporej ilości wina (do baraniny poleca się zwykle jakiś bardziej wyrazisty cabernet sauvignon).
Wybrałem trzy najgorsze filmy tegorocznego festiwalu Sudance, bo wydały mi się najbardziej symptomatyczne dla całej reszty. Z krótkich fabuł amerykańskich mocno zirytował mnie również „Dirty” Matthew Pucciniego dotyczący felernego „pierwszego razu” marzycielskiego Marco i jego bardziej doświadczonego chłopaka Grahama, który kończy się brudną pościelą. Nie chcę wymieniać już podobnych, równie jałowych i kiepsko zagranych tytułów LGBT. Eksperymentalny „Meridian” Caluma Waltera, dotyczący spojrzenia na świat z punktu widzenia dronów dokonujących domniemanych samobójstw poprzez lot w kierunku lustra wody, był wizualnie dość monotonny, a przy tym zgoła nieczytelny. Niemniej traktuję go jako dość godną porażkę i przerost ambicji nad opanowaniem formy.
4. „Three Deaths”, reż. Jay Dockendorf, Stany Zjednoczone 2020
Niezwykła okazała się adaptacja opowiadania Lwa Tołstoja – „Three Deaths” Jaya Dockendorfa. Reżyser w zaledwie kwadransie zmieścił lapidarnie i fragmentarycznie opowiedziane trzy różne doświadczenia umierania. Miast budować serię wprowadzeń, przedakcji, objaśnień, które niepotrzebnie zajmą czas i miejsce tak skąpe w krótkim metrażu, podsunął nam obrazy wyjęte z dłuższych historii, zupełnie pozbawione tego tła. A jednak życiorysy i relacje między bohaterami udaje nam się wysnuć samodzielnie, rozbudować te „Trzy śmierci” o trzy biogramy. Niby pojedyncze, a jednak tak bardzo powtarzalne u Dockendorfa doświadczenia końca, odarte z patosu i schematów, przykuwają uwagę, prowokując do myślenia meandrycznego.
„Three Deaths” w zasadzie spełniała moje oczekiwania względem „amerykańskich szortów z Sundance”, choć trochę przygnębiało to, że to adaptacja starego rosyjskiego opowiadania – a reszta filmowców ze Stanów Zjednoczonych, gdy wymyśla samodzielnie historie, to popada w groteskę, niezamierzoną śmieszność, a jeśli się obsadza w głównych rolach, dodatkowo wprowadza widownię w zażenowanie.
Z fabuł o wiele ciekawsze propozycje w programie pochodziły spoza Ameryki. „The Devil’s Harmony” Anglika Dylana Holesa Williamsa było wspaniale ekscentrycznym, fantastycznym wariantem opowieści o wyróżniającej się w szkole bohaterce, nad którą znęcają się jej rówieśnicy, konformistyczni i dobrze ustawieni w społecznej hierarchii. A jednak, przy wszystkich swoich osobliwościach reżyser wciąż trzymał się ogólnych zasad brytyjskiej szkoły opowiadania takich młodzieżowych historii, dając mi sporą satysfakcję.
Równolegle na Sundance i do Rotterdamu trafił eksperymentalny francuski szort „While I’m still breathing” (reż. Laure Giappiconi, Elisa Monteil i La Fille Renne), w którym striptizerka opowiada o dzieciństwie, potrzebie pokazywania ciała publiczności, bogatym życiu erotycznym. Można by rzec: typowo francuska propozycja do otwartej rozmowy o seksualności. Forma pod postacią porysowanych stopklatek analogowego filmu i bezpruderyjność, dosadność tego filmu sprawiają, że chyba lepiej odnalazł się w programie i wśród publiczności holenderskiego festiwalu.
Z kolei montrealczyk Santiago Menghini w „Regret” przerobił rzecz o żałobie po ojcu w formę horroru. Efekt był podobny, co w przypadku wymienionych wyżej najgorszych filmów amerykańskich: potrzeba opowiadania czegoś w niesztampowy sposób, przynosząca ostatecznie szkaradnego potworka. Ale może jestem nadmiernie złośliwy, bo „Regret” mimo skromnego budżetu i pewnych niezręczności jako horror nadal bardzo dobrze działa, bo potrafi przestraszyć.
5. „Hudson Geese”, reż. Bernardo Britto, USA 2020
W stosunku do fabularnych szortów żywej akcji o wiele lepiej poradziły sobie na Sundance amerykańskie animacje. W „Hudson Geese” Bernardo Britto reinterpretuje prawdziwą historię znaną dobrze z filmu Clinta Eastwooda „Sully” – katastrofy samolotu, podczas której maszyna trzy minuty po starcie z nowojorskiego lotniska LaGuardia wleciała w stado ptaków, które dostały się do silników, uszkadzając i zatrzymując je. Tytułowemu bohaterowi – kapitanowi Chesley’emu Sully’emu Sullenbergerowi – udało się wylądować na rzece Hudson bez żadnych ofiar wśród pasażerów. Britto pyta: no dobrze, ale co z ptakami – czy to przypadkiem nie one były ofiarami całej sytuacji? I opowiada wyłącznie za pomocą obrazów niby tę samą historię, ale z punktu widzenia gęsi, które w tym filmie jednak „głosu nie mają”. Artysta szydzi trochę z Eastwooda, którego ukazuje przez chwilę jako pomarszczonego starca na krzesełku reżysera. Chyba, podobnie jak my, ma już serdecznie dość tych typowych amerykańskich filmów o bohaterach robionych przez reżyserów-dziadków. Niemniej, poza paroma wtrętami, Britto skupia się prawie w całości na zagadkowym świecie i życiu gęsi, na naturze funkcjonującej obok człowieka na swoich własnych, acz nie zawsze zrozumiałych prawach. Dlatego to nie gęsi „wleciały” w silniki Airbusa pilotowanego przez Sully'ego, ginąc w okropny sposób, aby zadać dyskomfort jemu i pasażerom, lecz to samolot wleciał na niewinne ptaki, zabijając je. Gęś jest pokazana w tym filmie jako żywe stworzenie, na które poluje głupi i okrutny człowiek, by potem jej upieczone ciało ustawić na zgrabnym półmisku na stole podczas kolacji. Ale co czują gęsi, jak wygląda ich wewnętrzny świat, jak przeżywają swoje własne loty w przestworzach, jak postrzegają polującego na nie człowieka? Tyle pytań…
Na tle animal studies „Eli” Nate’a Miltona jako studium choroby psychicznej utalentowanego artysty wydaje się doskonałym dopełnieniem – gdyż bohaterowi wydaje się, że widzi różne zwierzęta (wielki szop, małpa) czyniące mu dziwne rzeczy. Film przyjmuje fabularną formę kolejnej wizyty u psychiatry podczas pobytu w zakładzie psychiatrycznym. Wszystkie problemy zdają się u bohatera brać z drobnego zdarzenia: uszkodzonego słuchu (a może: omamu słuchowego?), a szerzej – być może z nieznacznego pęknięcia w psychice, niepostrzeżenie narastającego w nim od dzieciństwa. W zasadzie „animacja o bohaterze popadającym w chorobę psychiczną” to już trochę hasło-wytrych, a jednak Miltonowi udało się odświeżyć ten schemat.
Równie ciekawe (albo: przewidywalne w sposób, którego byśmy oczekiwali) co animacje, były filmy dokumentalne, poszerzające naszą wiedzą o świecie, kulturze Ameryki Północnej. W „Character” Vera Brunner-Sung odmalowała fascynujący portret aktora Marka Metcalfa, który jest jednoznacznie identyfikowany ze schematycznym wyobrażeniem o typie autorytarnej postaci posiadającej władzę i narzucającej swoją wolę innym. Matthew Killip w „John was trying to contact aliens” ukazał sylwetkę indywidualisty Jona Shepherda, którego życiową misją stała się zawarta w tytule potrzeba kontaktu z kosmitami, co na przestrzeni trzech dekad przybrało formę nadawania w kosmos eksperymentalnej muzyki z jego laboratorium, położonym w domu dziadków na bezludziu Michigan. Z dokumentów kanadyjskich najbardziej mnie poruszyło „Now is the time” Christophera Auchtera. Reżyser z okazji 50-lecia ustawienia pierwszego totemu w Kolumbii Brytyjskiej przez Haidów (plemię rdzennych Amerykanów) przypomina autora inicjatywy i rzeźbiarza, który totem wykonał – wówczas zaledwie, acz zapalczywego, 22-letniego Roberta Davidsona. Auchter sam należy do Haidów, a jego obecność na Sundance wpisała się w tradycję festiwalu, który w przeszłości przeznaczył osobną sekcję do prezentowania twórczości rdzennych Amerykanów.
Ogólny wniosek na koniec? Jeśli Sundance byłby ptaszkiem, to ćwierkałby, że ten rok będzie dziwny, ale trudno w nim będzie o prawdziwe, autentyczne zaskoczenia filmami.
36. Sundance Film Festival, 23 stycznia–2 lutego 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |