ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (85) / 2007

Grzegorz Wysocki,

O TYM, JAK STAWIAŁEM PLUSY I MINUSY, CZYLI O USKRZYDLONYM PENISIE I OŚMIOTYSIĘCZNIKACH AKTIMELA

A A A
Ignacy Karpowicz: życie i twórczość
Nie będę ukrywał: mam pewien problem z prozą Ignacego Karpowicza. Z jednej strony nie ulega mojej wątpliwości, że jest Karpowicz prozaikiem niezwykle utalentowanym, sprawnym, a przede wszystkim zadziwiająco pomysłowym i eksploatującym w interesujący sposób swoją bogatą wyobraźnię. Z drugiej strony jednak, mimo tej świadomości, podbudowywanej zresztą licznymi pochlebnymi recenzjami z powieści Karpowicza w prasie tak fachowej, jak i wysokonakładowej, muszę przyznać, że z perspektywy zaczytującego się współczesną literaturą czytelnika coś jest z tą prozą (czy może raczej: moją recepcją tej prozy?) nie tak.

„Cud” jest drugą opublikowaną w Polsce powieścią Ignacego Karpowicza. Możemy przypuszczać, że powieści jego autorstwa istnieje już co najmniej kilka, jako że Karpowicz jest pisarzem pracowitym i, jak sam przyznaje, nie potrafi pisać w tym samym czasie jednej i tylko jednej książki: zawsze realizuje jednocześnie kilka projektów, nigdy do końca nie wiedząc, która z książek ukończona zostanie jako pierwsza. Debiutanckie „Niehalo” dość powszechnie zostało przyjęte w Polsce jako zapowiedź pisarskiego talentu dużego formatu: podkreślano, że Karpowicz posiada świetne wyczucie różnych stylów i języków, że ma doskonały „słuch pisarski” wyczulony na to, co dzieje się we współczesnej Polsce, którą bezpretensjonalnie opisuje i którą poddaje bezlitosnej krytyce. Nawet, jeśli zwracano uwagę, że zdarzają się w „Niehalo” momenty słabsze, że jest to książka nierówna, składano te mankamenty na karb trudnych początków charakterystycznych dla debiutu.

Moja utrzymana w mocno felietonowym stylu recenzja z „Niehalo” , recenzja krytyczna i złośliwa, wzbudziła sporo kontrowersji wśród czytelników „artPAPIERU”, którzy oburzeni moją krytyką „tak dobrej powieści”, słali listy do redakcji, w których to listach domagali się nawet zakazu druku dla autora o nazwisku Wysocki. Dlatego z tym większym drżeniem i przestrachem zabrałem się za „Cud”. A nuż, pomyślałem, znowu mi się nie spodoba, znowu skrytykuję, znowu do redakcji posypią się listy i tym razem to już na pewno gwałtem mnie z „artPAPIERU” usuną? Zabierając się więc do lektury „Cudu”, uczyniłem to z mocnym postanowieniem poprawy i obietnicą, że o Karpowiczu źle pisał nie będę, bo mogłoby mi to nawet zniszczyć przyszłą karierę.

Skoro chwalić, to od samego początku, zdecydowałem. Tym samym: punkt za okładkę. Zaprojektowana przez Leona Tarasewicza (autora jednego z dwóch blurbów zamieszczonych na IV stronie okładki) pozwala myśleć, że im wcześniej w książce spotkamy się z penisem posiadającym przemożny wpływ na fabułę, tym lepiej. Sentencję taką postanowiłem sobie ukuć na podstawie lektury świetnej, choć zupełnie w Polsce przegapionej, powieści pisarza z Mozambiku, Mia Couto. Jego „Ostatni lot flaminga” rozpoczyna się sceną, w której na ulicy małej miejscowości w środku Afryki znaleziony zostaje członek należący jeszcze niedawno do żołnierza sił pokojowych wysłanego tutaj z „cywilizowanego świata”. Ignacy Karpowicz wagę członka w literaturze współczesnej podkreśla wcześniej, bo już na okładce właśnie – uśmiechnięty i uskrzydlony penis frunie sobie beztrosko w śnieżnej zawiei.

U Couto czytelnik porażony zostaje już w pierwszym akapicie – u Karpowicza jest podobnie. Co prawda wyróżniony już na okładce penis nie pojawia się w pierwszym rozdziale, lecz innych atrakcji nie brakuje: główny bohater powieści, Mikołaj, ginie, nie dając się nawet poznać czytelnikowi. Niedaleko warszawskiego Megasamu uderza w niego samochód, „Gazeta Wyborcza” wypada z ręki, ciało przelatuje kilka metrów w powietrzu. Cudu nie będzie – Mikołaj ginie na miejscu. W tym miejscu cała fabularna zabaw(k)a skonstruowana przez Karpowicza właściwie się rozpoczyna. I poczynają się mnożyć cuda i dziwy. Ciało Mikołaja nie rozkłada się i utrzymuje stałą temperaturę charakterystyczną dla żyjącego człowieka. Anna (lekarka, główna żeńska bohaterka „Cudu”) zakochuje się w tym nie do końca martwym ciele, a właściwie – jak sama siebie przekonuje – zakochała się w tego ciała właścicielu, w jego charakterze i osobowości, a to, że nigdy w życiu nie było jej dane Mikołaja poznać, stanowi nieznaczący szczegół.

Karpowicz opowiada o tematach wielkich, fundamentalnych, niezwykle ważkich z rozbrajającą prostotą, ze swadą, jakbyśmy współuczestniczyli wraz z autorem w radości, jaką sprawia mu (musi sprawiać) pisanie. Bo też i o czym przede wszystkim mówi nam Karpowicz? Mówiąc nieco może nazbyt patetycznie (bo przecież mówimy o książce jednak lekkiej i w większej części przyjemnej, książce, którą dobrze i szybko się czyta), jest „Cud” czymś w rodzaju nie do końca poważnego traktatu o życiu i śmierci, o miłości i poszukiwaniu własnej tożsamości. Mnie samego przeraża powyższe zdanie z kilkoma wyrazami streszczającymi problematykę kilkunastu wieków myśli filozoficznej, jednak w przypadku Karpowicza nie ma się zanadto czego obawiać. Nie byłby sobą ten autor (co mu trzeba oddać: mimo że mowa dopiero o drugiej jego książce, sporo już można powiedzieć o wyróżnikach jego stylu), gdyby najcięższych nawet tematów (a do takich niewątpliwie zaliczyć należy wielką miłość do trupa, co zakrawa na coś w rodzaju mentalnej nekrofilii) nie sprzedawał czytelnikowi w formie przyswajalnej i z dużą dozą (czarnego) humoru. Innymi słowy: kolejne punkty otrzymuje Karpowicz za mocne wejście, pomysł oraz podejście do ważkiej tematyki.

I tak o zaletach i plusach „Cudu” moglibyśmy jeszcze długo, ale też nie bardzo jest i po co, skoro kilku już co najmniej recenzentów i krytyków przede mną wypisaniem zalet tejże książki się już zajęło (dość wspomnieć o Krzysztofie Siwczyku, Robercie Ostaszewskim czy Wojciechu Rusinku). Warto za to wspomnieć w tym miejscu pokrótce o tym, co sprawia, że coś jest z tą prozą (albo ze mną) nie tak. Odpowiem nieco może buńczucznie: lektura „Cudu” upewniła mnie w tym, że krytyczne uwagi, które zawarłem w swojej recenzji z „Niehalo” nie były, wbrew temu, co sugerowali niektórzy czytelnicy „artPAPIERU”, pozbawione racji. O czym mówię? Otóż humor prezentowany nam przez Karpowicza jest to humor zdecydowanie nierówny: o ile jedne grepsy, żarciki i dialogi śmieszą i bawią do łez, o tyle inne (a zaryzykowałbym stwierdzenie, że tych drugich jest, niestety, więcej) rażą infantylnością, przesadną prostotą czy nawet są, co tu dużo mówić, prymitywne.

Oczywiście, rozumiem, że ojciec Mikołaja, Wiesław jest „prostym chłopakiem, synem prostych ludzi”, a do tego alkoholikiem, to jednak nie zmienia faktu, że przedzieranie się przez kilkadziesiąt stron jego bełkotliwych, delirycznych monologów, w których przeczytamy o „białawych glutach”, „pępowinowych wężyskach”, zachęcanych ręką „wacusiach” czy „nabrzmiałym korzeniu chwały Pana Naszego” nie sprawiało mi najmniejszej satysfakcji lekturowej. Wręcz przeciwnie: czytając monologi Wiesława stylizowane na język biblijny (jego staropolską odmianę, coś na kształt świeckiej, przeniesionej w realia XXI wieku Biblii w „tłumaczeniu” Wujka) na przemian czułem znudzenie z zażenowaniem. Nawet jeśli uznać tę stylizację za udaną, to i tak należy odpowiedzieć sobie na pytanie: czemu (lub komu?) miałaby ona służyć? Bo o tym, że Karpowicz jest zręcznym, utalentowanym stylizatorem ze świetnym słuchem językowym, zdążyłem się przekonać już dzięki „Niehalo”, w którym swoimi umiejętnościami przechwalał się aż nadto, co również po kilkudziesięciu stronach mogło razić i irytować.

Czy zamiarem Karpowicza było napisanie świeckiego, obrazoburczego apokryfu? A może chciał po prostu zabawić się stylem, konwencją, spróbować w „biblijne ramy” włożyć obrazy dla ksiąg świętych do tej pory mało charakterystyczne (fizjologię, skrupulatnie opisywany poród, „smarki niewieście” i co tam jeszcze)? Czy może zamierzał w „Cudzie” zmieścić „2 w 1”, gdyż przejął się lamentami krytyków literackich, którzy płaczą, że te współczesne powieści takie wychudzone i mizerne, więc do „tekstu głównego”, opowiadającego o miłosnych perypetiach rozgrywających się wokół na poły martwego ciała Mikołaja, „wkleił” Karpowicz gródkowskie (?) lamenty Wiesława („Stał Wiesław boleściwy, nad swym zbójem-synem, ledwo żywy”)? Zdaję sobie sprawę, że autor „Niehalo”, gdyby tylko zechciał (a szczerze się obawiam, że zechce), poradziłby sobie nawet z napisaniem staropolszczyzną powieści SF. Powtórzę jednak podstawowe pytanie: po co? Przypomina mi się wydana w zeszłym roku powieść „Niebieski” Dariusza Muszera, która jest dwustustronicową „wersją” monologu Wiesława. Dzięki Bogu, Karpowicz nie stracił zupełnie głowy i fragmenty stylizowane stanowią stosunkowo niewielkie partie „Cudu”, które jednak i tak powodują, że czyta się tę książkę dwa razy dłużej. Lub opuszcza te fragmenty.

Moje krytyczne uwagi nie tyczą się jednak tylko stylizowanych monologów ojca Mikołaja. Odnośnie poczucia humoru Karpowicza... Wątpliwości co do jego równego poziomu miewałem również w trakcie lektury „klasycznych” rozdziałów książki: liczne jedno-, dwuwyrazowe wtrącenia w nawiasach, w zamierzeniu ironiczne, zabawne i rozbijające utarte związki frazeologiczne czy schematyczne konstrukty zdaniowe, w pewnym momencie przestają śmieszyć, a zaczynają nużyć. Podobnie rzecz ma się w przypadku wszelkiego rodzaju tak przez Karpowicza lubianych gier słownych, aliteracji i, najogólniej mówiąc, wykorzystywania elastyczności języka polskiego – bardzo często niczemu te zabawy nie służą i albo są wyrazem tego, że przynajmniej sam twórca nie nudził się w czasie pisania, albo zaprezentować mają czytelnikowi poetyckie zacięcie Karpowicza. Tę samą uwagę odnieść można też do dialogów prowadzonych przez głównych bohaterów: najczęściej są to sprzeczki i przekomarzanki, opierające się właśnie na takich językowych żarcikach i wzajemnym dogryzaniu sobie, lub też puste, niewiele wnoszące do fabuły rozmowy:

„– Nie sądzę, żebyśmy mieli okazję się poznać – powiedział.
– Tak. Ma pan rację. Raczej będziemy dopiero mieli okazję się poznać – odpowiedziała [...]
– Niezupełnie rozumiem – przyznał.
– To tak jak ja – odparła [...]
– Jestem zmęczona. Niech pan już idzie. Proszę zabrać pomarańcze. Nie lubię.
– Ale...
– Ala – powiedziała. – Nazywam się Ala.
– Artur – przedstawił się Artur” (s. 121-122).

Rażą też takie zwroty z książki Karpowicza, jak te o „klaserze ze znaczkami życia” czy „kserokopiarce życia”, czy też zakończenie powieści traktujące o odnalezieniu zagubionych tożsamości i tego, że „wszyscy (...) wyszliśmy poza siebie”, by tego dokonać. Nie wspomnę już o dziwacznym, nagłym a niespodziewanym (skoro już pozostajemy w kręgu biblijnych stylizacji, niech i mnie wolno będzie się nieco pobawić) lesbijskim coming oucie jednej z głównych bohaterek (nie powiem, której, by nie zdradzać fabuły, która jest w „Cudzie” całkiem wartka i warta tego, by się z nią zapoznać). Prozie wybacza się dużo więcej niż poezji, od której wymaga się totalnego perfekcjonizmu, dyscypliny. W poezji każde słowo musi mieć swoje miejsce i nie powinno być ani jednego słowa więcej ani mniej. Z wybitną prozą jest zresztą podobnie. Na ogół jednak, powtórzę, wybaczamy prozie dużo więcej, bo też dużo trudniej utrzymać się w ryzach przez trzysta stron niż w kilkunastu linijkach (choć to zapewne kwestia sporna). Ale ta wyrozumiałość również ma pewne granice, które, mówiąc nieco żartobliwie, „kserokopiarka życia” z całą pewnością przekracza. „Kserokopiarka życia” przeszłaby bez echa chyba tylko w pismach Coelho, a i to tylko w przypadku, gdyby czytelniczką była egzaltowana licealistka. Żeby nie było, że się czepiam: takich wątpliwej jakości zwrotów jest tutaj więcej („pandemia owsików w dupie”, „niezdobyte ośmiotysięczniki aktimela” itd.). Domyślam się też, że są to świadomie zastosowane przez Karpowicza „kampowe wstawki”, ale nawet jeśli tak jest, mnie one nie śmieszą.

Podsumowując zaprezentowane powyżej plusy i minusy: można „Cud” Karpowicza przeczytać, ale nie sposób zaprzeczyć, że jest tyle książek godnych lektury, że bez tej akurat pozycji spokojnie można przejść do porządku dziennego. Nie ulega też wątpliwości, że już drugi raz z rzędu pobudza Karpowicz do dyskusji i naprawdę sporo można by jeszcze o jego obu powieściach powiedzieć, co zapisuję temu autorowi jako dodatkowy plus. Trochę tych plusów ostatecznie się zebrało – miejmy nadzieję, że zbulwersowani tą recenzją czytelnicy wezmą to pod uwagę i potraktują „plusiki” jako okoliczność łagodzącą.
Ignacy Karpowicz: „Cud”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2007.