KINO-SZYBA (MATTHIAS I MAXIME)
A
A
A
Stało się już tradycją, że przy okazji kolejnych premier filmów Xaviera Dolana zaczyna się szafować w krytyce filmowej – niemalże w ramach odruchu bezwarunkowego – takimi określeniami jak „narcyz(m)” czy „dojrzałość”. Zazwyczaj kanadyjskiemu twórcy powszechnie przypisuje się to pierwsze, a to drugie kwestionuje lub poddaje się pod rozwagę, czy to już ten dojrzały film, czy może jeszcze nie. Wywody o kinie Dolana uzupełnia się często pisaniem o teledyskowych wstawkach oraz o emocjonalnej intensywności, niekiedy z zaznaczeniem jej pretensjonalności. Można więc momentami odnieść wrażenie, że ogromna część recenzji filmów Kanadyjczyka pisana jest według dawno gdzieś zakodowanej formatki, po którą sięgają równie często krytycy sceptyczni wobec twórczości autora „Mamy”, jak i wielu jego entuzjastów. Ta narracyjna foremka unosiła się także nad dyskusją wokół „Matthiasa i Maxime’a”, mimo że w najnowszym filmie Dolana coś wyraźnie przeskoczyło. Dotychczasowa perspektywa reżysera już nie tak młodego, ale jeszcze zdolnego, która romantyzowała jednostkę i zanurzała opowiadaną na ekranie historię w całej nadwrażliwości samoprzeżywania przez indywidualne „ja”, ustąpiła ujęciu skupionemu na wspólnotowym zatopieniu w relacjach, współbyciu w świecie społecznym i wynurzaniu się jednostkowej figury z kolektywnego tła.
Najpiękniejsze i wyrażające najwięcej o nowym filmie Dolana zdanie, jakie miałem do tej pory okazję przeczytać, to sformułowane w recenzji dla „Czasu Kultury” spostrzeżenie Klary Cykorz, że: „Przyjaźnie w »Matthiasie i Maximie« mają całą historię, która odłożyła się w ciele i języku” (czaskultury.pl). W obliczu gęstości sensów, jakie skumulowały się w tym prostym zdaniu, mam ochotę powiedzieć tylko „Amen” i zakończyć pisanie swojego tekstu w tym oto miejscu. Porzucę jednak ten plan i zamiast tego postaram się ograniczyć do nierozwijania wątku dotyczącego zręczności, z jaką Dolan oraz jego aktorzy byli w stanie uchwycić na ekranie wysokokontekstową przyjaźń. Obserwowanie współbycia wymieniających się energią ciał, zespolonych wspólną historią i zżytych stycznymi w swoich biografiach, stanowiło bez wątpienia największą przyjemność płynącą z seansu „Matthiasa i Maxime’a”. Było to w stanie przykryć nawet dłużyzny wynikające z umiarkowanie rozbudowanego pomysłu na scenariusz oraz monotonii nieszczególnie złożonego wątku. Fabularny postęp, dramatyczny wzrost oraz inflacja akcji to środki narracyjne obce najnowszemu dziełu Dolana, które – jakby w ramach idei filmowego postwzrostu – proponuje raczej opowiadanie historii poprzez reprodukcję ludzkich relacji oraz (po)wolne i spontaniczne współbycie. Kluczowe jest tu także ujawnianie coraz głębszych warstw niedostępnego środka poprzez stopniowe projektowanie wnętrza swoich bohaterów na powierzchnię spostrzeganego zewnętrza.
Wciąż mówi się o narcyzie stojącym po obu stronach kamery, mimo że przed kamerą Dolan prezentuje bohatera dość zahukanego, o powściągniętym ego, a twarz ma, podobnie jak w „Tomie” (2014), poobijaną. Z kolei rzekomy narcyz za kamerą umieszcza w napisach końcowych swojego filmu siebie jako montażystę daleko za szoferami i ochroną planu. Ale co najważniejsze i najmniej w tym wszystkim narcystyczne – Kanadyjczyk potrafi z siebie żartować. Piękna była bowiem scena, gdzie zręcznie uchwycono dziwność przypadkowego spojrzenia dziecka na przystanku autobusowym – zestawione w przeciwujęciu z komiczno-pokraczną miną aktora-reżysera. Zabawny był także moment, gdy pokazywano niezwerbalizowany niepokój związany z wzrokiem postaci z obrazu podczas leżenia na łóżku wodnym, przy jednoczesnym zaznaczeniu całej dziwaczności tego rodzaju posłań.
Skoro w tym przypadku utożsamia się z narcyzmem samo opowiadanie historii skoncentrowanych na kultywowaniu swojego wnętrza, to największym narcyzem nowoczesności powinniśmy nazwać Marcela Prousta. Jednak ta kategoria rzadko wybrzmiewa w kontekście francuskiego powieściopisarza. Przy okazji trzeba przyznać, że autora „W poszukiwaniu straconego czasu” coś z canneńskim młodym gniewnym łączy. Obaj są z jednej strony introwertycznymi obserwatorami oraz uważnymi archiwistami ludzkich przypadłości, stylów bycia, czucia i mówienia, a z drugiej strony wolą raczej kreacyjną estetyzację i romantyzację opowiadanych historii od dokumentalnego realizmu.
Najsilniej dla mnie wybrzmiewającym aspektem dolanowej wrażliwości – zresztą ze swego ducha właśnie proustowskim – jest tęsknota za pełnym zanurzeniem w czuciu. Film „Matthias i Maxime” wydaje się tym poczuciem przepełniony i w kontraście doprawiony silnym doświadczeniem alienacji wobec własnych doświadczeń oraz stosunków z innymi ludzi. Tego odczucia wyobcowania z aktualnie przeżywanej sytuacji można doświadczyć jako widz, kiedy kamera w filmie wielokrotnie wycofuje się nagle z planu średniego do planu ogólnego i odgradza się od bohaterów znamienną szybą – wizualnym lejtmotywem całego filmu. Dzieje się to wielokrotnie – gdy pokazuje się imprezę przyjaciół w domu, gdy dwaj tytułowi bohaterowie myją naczynia albo kiedy dochodzi do ujawnienia uczuć jednej z postaci w scenie namiętnego pocałunku. Zdystansowanie wobec całościowego czucia widać najdobitniej, kiedy grupa przyjaciół urządza w samochodzie zaimprowizowane carpool karaoke do francuskiego przeboju z Eurowizji 2016 – „J’ai cherche” Amira (utwór ten dla paczki przyjaciół z „Matthiasa i Maxime’a” pełni rolę wspólnotowego i sielankowego relacjo-wzmacniacza – analogicznie jak „Dragostea Din Tei” dla rodziny z „To tylko koniec świata” [2016] tego reżysera). Tym razem nie dostajemy jednak kilkuminutowego miniteledysku, w którym wyraża się głębokie samoprzeżywanie dolanowego bohatera ani – jak byłoby to w tym przypadku – grupowe współprzeżywanie kolektywnego ciała bliskich przyjaciół. Pełnia doświadczeniowej immersji znika w momencie nagłego przeskoku do ujęcia spoza samochodu, w którym eurowizyjny „hicior” zostaje stłumiony przez nagle zwielokrotniony dystans kamery. Zamiast zanurzania się w atmosferze disco-imprezy w aucie oglądamy przechodzącą na pasach przed samochodem staruszkę z balkonikiem (od świadomej kliszowatości Dolan nie stronił nigdy). Głównych bohaterów możemy obserwować po raz kolejny tylko zza wyobcowującej szyby, tym razem samochodowej.
Alienacja od przeżywanych realnie uczuć nie odbywa się tylko na poziomie formalnym. Jest ona także kołem zamachowym konceptu fabularnego „Matthiasa i Maxime’a”, gdzie miłość dla noszonej od lat maski i strach przed jej zdjęciem są większe od miłości per se. A wyparcie zawsze wytwarza napięcie. To zafałszowane bycie apostołem własnej persony społecznej i uciekanie od jungowskiego cienia staje się główną osią krytyczną filmu, której trzonem jest postać Matthiasa (Gabriel D’Almeida Freitas) oraz McAfee’ego (Harris Dickinson). W tym drugim może przejrzeć się ten pierwszy, dostrzegając swoją własną nieadekwatność i wyobcowanie wobec korporacyjnego światka, w którym się funkcjonuje. Wspomniany McAfee – swoiste antyzwierciadło dla Matthiasa – to samiec alfa, absurdalnie pewny siebie „przystojniacha” i modelowy fuckboy, pracownik korporacji tonący w powodzi własnego ego. To postać, która mimo archetypicznej kliszowatości orzeźwiająco dynamizuje cały film. Podobną funkcję pełni zresztą przegięta kreacji siostry jednego z bohaterów, Eriki (Camille Felton) – bardziej chodzącej tumblr girl z odchyłem w kierunku artsy niż dziewczyny z krwi i kości. Erika kręci bowiem filmy tak artystyczne, że jesteście z pewnością zbyt ograniczeni, by je zrozumieć.
Sytuowanie się „obok”, zdystansowanie wobec „tu i teraz” oraz mikrodysocjacje wyrażane są także przez charakterystyczne uśmieszki granego przez Dolana Maxime’a, kiedy ten stara się być miły, rozmawiając z mamą swojego kolegi. Twarz sztucznie – choć nie fałszywie – uprzejmego chłopca subtelne komunikuje niezręczną uprzejmość i tlące się pod miłym uśmieszkiem zażenowanie samym sobą oraz całą sytuacją. I choć jesteśmy w szczególnie ponoć uprzejmej Kanadzie, to nie wydaje się, by specyficznie zagrana, przyjemna i afirmacyjna powierzchowność Maxime’a była czymś więcej niż tylko sygnałem szczególnej dwoistości. Tego, że w środku coś się gotuje i podskórnie buzuje, mimo trwania w uprzejmej i poprawnej konwersacji. Trudno też wyzbyć się wrażenia, że to poczucie wyobcowania drapie nie tylko samego Maxime’a, ale jest czymś znamiennym również dla grającego go reżysera filmu. Dolan niejednokrotnie wyrażał zirytowanie klasyfikowaniem jego filmów jako „kina queer”, a nie kina po prostu. Z pewnością nie pomaga także to, że całe życie słyszał o byciu bardzo-zdolnym-jak-na-swój-wiek i dojrzałym-jak-na-swój-wiek. Tęsknota za byciem po prostu, nie „wobec” czy „wbrew”, wydaje się więc tyleż Maxime’owa, co Xavierowa.
Kino alienacji jest być może właśnie tym rodzajem kina, po które powinniśmy sięgać w czasie izolacji. A Xavier Dolan na swoim Instagramie ćwierka już nieco o rychłym udostępnieniu filmu na jednym z serwisów VOD. Właśnie teraz, kiedy rzeczywistość rozgrywa się – podobnie jak w nowym filmie Dolana – zza szyby okna naszego pokoju lub zza szybki smartfona, na którym „skrolujemy” kolejne doniesienia o koronawirusie. Znamienne dla powszechnej kwarantanny wyobcowanie wobec codziennej sprawczości i odpodmiotowiające poczucie obserwowania wydarzeń z antysprawczej pozycji „z boku” sprawia, że produkcja „Matthias i Maxime”, odczytywana jako film o odczuciu byciu „poza”, wydaje się dzisiaj szczególnie aktualna. Warto więc, zamiast gorączkowego wsiąkania w „Dekameron” Boccacia lub zaczytywania się w „Dżumie” Camusa, sięgnąć po odzwierciedlenie aktualnego stanu ducha na znacznie dalszej orbicie procesów projekcji i identyfikacji. Będzie można współdoświadczyć wyobcowania z rzeczywistości oraz obserwowania życia zza szyby w miejsce rzeczywistego uczestniczenia w życiu. Przy okazji jest szansa na zdrowe zatęsknienie za grupowym współbyciem i odległym wspomnieniem odprężającego zanurzenia w bezpiecznej sieci głębokich przyjaźni.
LITERATURA:
Cykorz K.: „Kino-przyjażń”. http://czaskultury.pl/czytanki/kino-przyjazn.
Najpiękniejsze i wyrażające najwięcej o nowym filmie Dolana zdanie, jakie miałem do tej pory okazję przeczytać, to sformułowane w recenzji dla „Czasu Kultury” spostrzeżenie Klary Cykorz, że: „Przyjaźnie w »Matthiasie i Maximie« mają całą historię, która odłożyła się w ciele i języku” (czaskultury.pl). W obliczu gęstości sensów, jakie skumulowały się w tym prostym zdaniu, mam ochotę powiedzieć tylko „Amen” i zakończyć pisanie swojego tekstu w tym oto miejscu. Porzucę jednak ten plan i zamiast tego postaram się ograniczyć do nierozwijania wątku dotyczącego zręczności, z jaką Dolan oraz jego aktorzy byli w stanie uchwycić na ekranie wysokokontekstową przyjaźń. Obserwowanie współbycia wymieniających się energią ciał, zespolonych wspólną historią i zżytych stycznymi w swoich biografiach, stanowiło bez wątpienia największą przyjemność płynącą z seansu „Matthiasa i Maxime’a”. Było to w stanie przykryć nawet dłużyzny wynikające z umiarkowanie rozbudowanego pomysłu na scenariusz oraz monotonii nieszczególnie złożonego wątku. Fabularny postęp, dramatyczny wzrost oraz inflacja akcji to środki narracyjne obce najnowszemu dziełu Dolana, które – jakby w ramach idei filmowego postwzrostu – proponuje raczej opowiadanie historii poprzez reprodukcję ludzkich relacji oraz (po)wolne i spontaniczne współbycie. Kluczowe jest tu także ujawnianie coraz głębszych warstw niedostępnego środka poprzez stopniowe projektowanie wnętrza swoich bohaterów na powierzchnię spostrzeganego zewnętrza.
Wciąż mówi się o narcyzie stojącym po obu stronach kamery, mimo że przed kamerą Dolan prezentuje bohatera dość zahukanego, o powściągniętym ego, a twarz ma, podobnie jak w „Tomie” (2014), poobijaną. Z kolei rzekomy narcyz za kamerą umieszcza w napisach końcowych swojego filmu siebie jako montażystę daleko za szoferami i ochroną planu. Ale co najważniejsze i najmniej w tym wszystkim narcystyczne – Kanadyjczyk potrafi z siebie żartować. Piękna była bowiem scena, gdzie zręcznie uchwycono dziwność przypadkowego spojrzenia dziecka na przystanku autobusowym – zestawione w przeciwujęciu z komiczno-pokraczną miną aktora-reżysera. Zabawny był także moment, gdy pokazywano niezwerbalizowany niepokój związany z wzrokiem postaci z obrazu podczas leżenia na łóżku wodnym, przy jednoczesnym zaznaczeniu całej dziwaczności tego rodzaju posłań.
Skoro w tym przypadku utożsamia się z narcyzmem samo opowiadanie historii skoncentrowanych na kultywowaniu swojego wnętrza, to największym narcyzem nowoczesności powinniśmy nazwać Marcela Prousta. Jednak ta kategoria rzadko wybrzmiewa w kontekście francuskiego powieściopisarza. Przy okazji trzeba przyznać, że autora „W poszukiwaniu straconego czasu” coś z canneńskim młodym gniewnym łączy. Obaj są z jednej strony introwertycznymi obserwatorami oraz uważnymi archiwistami ludzkich przypadłości, stylów bycia, czucia i mówienia, a z drugiej strony wolą raczej kreacyjną estetyzację i romantyzację opowiadanych historii od dokumentalnego realizmu.
Najsilniej dla mnie wybrzmiewającym aspektem dolanowej wrażliwości – zresztą ze swego ducha właśnie proustowskim – jest tęsknota za pełnym zanurzeniem w czuciu. Film „Matthias i Maxime” wydaje się tym poczuciem przepełniony i w kontraście doprawiony silnym doświadczeniem alienacji wobec własnych doświadczeń oraz stosunków z innymi ludzi. Tego odczucia wyobcowania z aktualnie przeżywanej sytuacji można doświadczyć jako widz, kiedy kamera w filmie wielokrotnie wycofuje się nagle z planu średniego do planu ogólnego i odgradza się od bohaterów znamienną szybą – wizualnym lejtmotywem całego filmu. Dzieje się to wielokrotnie – gdy pokazuje się imprezę przyjaciół w domu, gdy dwaj tytułowi bohaterowie myją naczynia albo kiedy dochodzi do ujawnienia uczuć jednej z postaci w scenie namiętnego pocałunku. Zdystansowanie wobec całościowego czucia widać najdobitniej, kiedy grupa przyjaciół urządza w samochodzie zaimprowizowane carpool karaoke do francuskiego przeboju z Eurowizji 2016 – „J’ai cherche” Amira (utwór ten dla paczki przyjaciół z „Matthiasa i Maxime’a” pełni rolę wspólnotowego i sielankowego relacjo-wzmacniacza – analogicznie jak „Dragostea Din Tei” dla rodziny z „To tylko koniec świata” [2016] tego reżysera). Tym razem nie dostajemy jednak kilkuminutowego miniteledysku, w którym wyraża się głębokie samoprzeżywanie dolanowego bohatera ani – jak byłoby to w tym przypadku – grupowe współprzeżywanie kolektywnego ciała bliskich przyjaciół. Pełnia doświadczeniowej immersji znika w momencie nagłego przeskoku do ujęcia spoza samochodu, w którym eurowizyjny „hicior” zostaje stłumiony przez nagle zwielokrotniony dystans kamery. Zamiast zanurzania się w atmosferze disco-imprezy w aucie oglądamy przechodzącą na pasach przed samochodem staruszkę z balkonikiem (od świadomej kliszowatości Dolan nie stronił nigdy). Głównych bohaterów możemy obserwować po raz kolejny tylko zza wyobcowującej szyby, tym razem samochodowej.
Alienacja od przeżywanych realnie uczuć nie odbywa się tylko na poziomie formalnym. Jest ona także kołem zamachowym konceptu fabularnego „Matthiasa i Maxime’a”, gdzie miłość dla noszonej od lat maski i strach przed jej zdjęciem są większe od miłości per se. A wyparcie zawsze wytwarza napięcie. To zafałszowane bycie apostołem własnej persony społecznej i uciekanie od jungowskiego cienia staje się główną osią krytyczną filmu, której trzonem jest postać Matthiasa (Gabriel D’Almeida Freitas) oraz McAfee’ego (Harris Dickinson). W tym drugim może przejrzeć się ten pierwszy, dostrzegając swoją własną nieadekwatność i wyobcowanie wobec korporacyjnego światka, w którym się funkcjonuje. Wspomniany McAfee – swoiste antyzwierciadło dla Matthiasa – to samiec alfa, absurdalnie pewny siebie „przystojniacha” i modelowy fuckboy, pracownik korporacji tonący w powodzi własnego ego. To postać, która mimo archetypicznej kliszowatości orzeźwiająco dynamizuje cały film. Podobną funkcję pełni zresztą przegięta kreacji siostry jednego z bohaterów, Eriki (Camille Felton) – bardziej chodzącej tumblr girl z odchyłem w kierunku artsy niż dziewczyny z krwi i kości. Erika kręci bowiem filmy tak artystyczne, że jesteście z pewnością zbyt ograniczeni, by je zrozumieć.
Sytuowanie się „obok”, zdystansowanie wobec „tu i teraz” oraz mikrodysocjacje wyrażane są także przez charakterystyczne uśmieszki granego przez Dolana Maxime’a, kiedy ten stara się być miły, rozmawiając z mamą swojego kolegi. Twarz sztucznie – choć nie fałszywie – uprzejmego chłopca subtelne komunikuje niezręczną uprzejmość i tlące się pod miłym uśmieszkiem zażenowanie samym sobą oraz całą sytuacją. I choć jesteśmy w szczególnie ponoć uprzejmej Kanadzie, to nie wydaje się, by specyficznie zagrana, przyjemna i afirmacyjna powierzchowność Maxime’a była czymś więcej niż tylko sygnałem szczególnej dwoistości. Tego, że w środku coś się gotuje i podskórnie buzuje, mimo trwania w uprzejmej i poprawnej konwersacji. Trudno też wyzbyć się wrażenia, że to poczucie wyobcowania drapie nie tylko samego Maxime’a, ale jest czymś znamiennym również dla grającego go reżysera filmu. Dolan niejednokrotnie wyrażał zirytowanie klasyfikowaniem jego filmów jako „kina queer”, a nie kina po prostu. Z pewnością nie pomaga także to, że całe życie słyszał o byciu bardzo-zdolnym-jak-na-swój-wiek i dojrzałym-jak-na-swój-wiek. Tęsknota za byciem po prostu, nie „wobec” czy „wbrew”, wydaje się więc tyleż Maxime’owa, co Xavierowa.
Kino alienacji jest być może właśnie tym rodzajem kina, po które powinniśmy sięgać w czasie izolacji. A Xavier Dolan na swoim Instagramie ćwierka już nieco o rychłym udostępnieniu filmu na jednym z serwisów VOD. Właśnie teraz, kiedy rzeczywistość rozgrywa się – podobnie jak w nowym filmie Dolana – zza szyby okna naszego pokoju lub zza szybki smartfona, na którym „skrolujemy” kolejne doniesienia o koronawirusie. Znamienne dla powszechnej kwarantanny wyobcowanie wobec codziennej sprawczości i odpodmiotowiające poczucie obserwowania wydarzeń z antysprawczej pozycji „z boku” sprawia, że produkcja „Matthias i Maxime”, odczytywana jako film o odczuciu byciu „poza”, wydaje się dzisiaj szczególnie aktualna. Warto więc, zamiast gorączkowego wsiąkania w „Dekameron” Boccacia lub zaczytywania się w „Dżumie” Camusa, sięgnąć po odzwierciedlenie aktualnego stanu ducha na znacznie dalszej orbicie procesów projekcji i identyfikacji. Będzie można współdoświadczyć wyobcowania z rzeczywistości oraz obserwowania życia zza szyby w miejsce rzeczywistego uczestniczenia w życiu. Przy okazji jest szansa na zdrowe zatęsknienie za grupowym współbyciem i odległym wspomnieniem odprężającego zanurzenia w bezpiecznej sieci głębokich przyjaźni.
LITERATURA:
Cykorz K.: „Kino-przyjażń”. http://czaskultury.pl/czytanki/kino-przyjazn.
„Matthias i Maxime” („Matthias & Maxime”). Scenariusz i reżyseria: Xavier Dolan. Obsada: Gabriel D’Almeida Freitas, Xavier Dolan. Kanada 2019, 119 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |