ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (391) / 2020

Michał Kazimierczuk,

SCHMITT, WRÓG I WIELKI TRIUMF GLOBALNEJ IMMANENCJI (ARKADIUSZ GÓRNISIEWICZ: 'WOJNA I NOMOS. CARL SCHMITT O PROBLEMIE PORZĄDKU ŚWIATOWEGO')

A A A
Schmitt uprowadzany?

Losy implementacji zachodnich filozofów w nadwiślańskim dorzeczu myśli są osobliwością wartą głębszej refleksji. Z czym kojarzy się myśl Carla Schmitta w Polsce? Jeżeli wspólnym mianownikiem refleksji niemieckiego filozofa jest – jak zaznacza Arkadiusz Górnisiewicz – sytuacyjność, a zatem zajmowanie intelektualnej pozycji pozwalającej na konceptualizowanie porządku niejako w środku gorączkowego pobojowiska zdarzeń, to wydaje się, że jego recepcja inaczej wyglądać nie mogła. Oczywiście kojarzymy Schmitta z jego „Politische Theologie”: krytyką liberalizmu, wielkim metapolitycznym dąsaniem się nad cichym panowaniem wszechklasowości mieszczanina oraz utyskiwaniem nad rozpływaniem się suwerena w prądach globalizmu, podziemnych ruchach bezbożnego świata na opak, potęgujących atrofię państw i rosnący – modne szczególnie dzięki rządzącej partii określenie – imposibilizm decyzyjności politycznej w warunkach liberalnych demokracji. A wszystkie te fenomeny dzieją się, o zgrozo, w tym coraz bardziej technologicznym, sekularyzującym się, nieszczęsnym swym bogactwem zachodnim świecie, gdzie koncepcja grzechu pierworodnego budzi najczęściej wśród zamieszkujących go rozindywidualizowanych mikroanarchizmów jedynie tkliwe wzruszenie ramion. No cóż, nie powinno nikogo specjalnie dziwić, że ochoczo tłumaczony przez polskich konserwatystów Schmitt idealnie wpasował się w krytykę importowanego neoliberalizmu pierwszej dekady transformacji, w której infantylny kult modernizacji wyrażający się w haśle: „porzućmy historię, ważna jest przyszłość” doprowadził do równie groteskowego „powrotu historii”, z jakim mamy do czynienia od niepełnych dwóch kadencji sejmowych. Wyczerpująca się w swych dalekosiężnych projektach modyfikacja modernizacji wyrażona w haśle: „ciepłej wody w kranie” nie mogła już nic zmienić, bowiem dla coraz większej grupy społeczeństwa to lotne sformułowanie ujawniało wyczerpanie ambicji i dążeń, jednocześnie udając, że spór w polityczności został ostatecznie zastąpiony sytym wszechteraz konsumowania.

Choć konsumowali wszyscy, to obszar talerza i możliwości menu mocno się różniły, co już na długo przed ofertami społecznych programów redystrybucji dość czytelnie wybijało z socjologicznych badań prowadzonych przez polskie ośrodki akademickie z Polską Akademią Nauk na czele. Spór nabierał rumieńców wraz z oskarżeniami o demagogię, populizm, autorytaryzm, pomimo zapewnień liberałów, że historia powinna się skończyć, a polityka zostać zredukowana do administrowania i zarządzania infrastrukturą. Gdy tzw. „liberalizm” – do dziś będący w odwrocie –odsądzano od czci i wiary, jego najgorętsi orędownicy już pisali książki, w których to tytułach gorączkowo umieszczali własną głupotę jako głównego winowajcę obecnego stanu rzeczy, mimowolnie potwierdzając, że są wciąż w posiadaniu tajemnej wiedzy pozwalającej przywrócić racjonalne status quo… Schmitt znów miał wzięcie, gdy mimowolnie czekaliśmy na wielki powrót sporu, i polityczności.

„Dobra” zmiana, kiedy przyjrzeć się jej strukturalnie, okazała się summa summarum redystrybucyjnym pudrem zasilającym inflację, skrywającym w długiej perspektywie brak twardych inwestycji i strukturalnych pomysłów. Mimo buńczucznych planów infrastrukturalnych o milionie elektrycznych samochodów czy budownictwie mieszkań wielka narracja odnowy stała się reformistycznym pozorem o smaku chaosu. Rzeczywistość polityczną wypełniła krzątanina pobożnych życzeń polityki historycznej, brutalnie rozbijających się o arenę międzynarodową, fiasko reformy sądownictwa powodującej wydłużenie i tak już niebotycznie długich rozpraw sądowych. Zanim jednak jawne stało się, że rządzący hegemon nagina z taką samą śmiałością wszystkie fotele spółek skarbu państwa do swoich krewnych, rodzin i znajomych, co znienawidzeni poprzednicy posądzani o grzech kolesiostwa, wybuchł spór o idee. Filozofowie polityki dostali przyspieszonego pulsu. Słownik publicznej debaty nagle napełnił się poważnymi pojęciami, najczęściej goszczącymi w ich nieodwiedzanych tłumnie salach akademickich. Niektórym z akademików mogło się wręcz wydawać, że bazowy słownik pojęć Schmitta wymaszerował na ulice. Kariera pojęcia „suweren”, której prawdziwy impet dał urzędujący prezydent, była już niebotycznie daleka w swej interpretacji od tego, co moglibyśmy przypisywać niemieckiemu filozofowi. Spór jednak się zaczął na dobre, a wiadomo, że ogień władzy rządzi się własnymi prawami, bowiem jak się miało okazać, ustawy także piszą zwycięzcy. Nareszcie rozgrzane pióra, klawiatury i dzwoniące podczas audycji – tak radiowych, jak i telewizyjnych – smartfony publicystów prawicowych, lewicowych i liberalnych ruszyły z miejsca. „Suweren”, „legitymizacja”, „ład” „konstytucja” stały się „Świętym Graalem” sumienia obydwu stron barykady politycznej i wydawało się, że ci starzy-nowi goście zakorzenią się u nas na dobre.

Schmitt – czytany bądź nie – znów okazał się przydatny. Jego krytyka prawnego pozytywizmu i konstytucyjnej wiary w czyste prawodawstwo à la Kelsen bardzo dobrze wpasowały się w krajobraz semantyczno-partyjnych potyczek i tzw. sporu o Trybunał. Czy ktoś jednak wtedy czytał filozofa uważniej? Z pewnością niewielu – ostry spór ma swoje przywileje, jednym z nich częstokroć bywa zamknięcie się na głos drugiego. Lecz nieodzowność powodzenia tematyki i stosunkowa elastyczność zaproponowanych przez autora „Legalności i prawomocności” terminów i pojęć, wokół której buzuje refleksja niemieckiego filozofa-prawnika, powinna być najlepszą rekomendacją do uważnej lektury. Zresztą na powrót fraz Schmitta do łask długo czekać nie trzeba było, bowiem okazało się, że wystarczy tylko odrobinę „apokaliptycznego swądu”, by popularna Schmittowska figura katechona wyciągnięta przez myśliciela z najczystszych źródeł tradycji chrześcijaństwa również dostała się w wir rodzimego dyskursu, nawet jeżeli dotyczył on już polityki międzynarodowej…

Gwałtowny przyrost imigrantów i uchodźców w Europie, o którym również uprzedzali wcześniej analitycy, sprawił, że Niemcy znów miały stać się narodem powołanym do wypełnienia „dziejowej misji” w tragedii zwanej Europą. Słowo „kryzys” to jedna z ulubionych fraz ostatnich dwóch dekad ludzkiego świata, a skoro już takowy rzekomo panuje, nawet mocą kasandrycznej maniery, problematyczna staje się kwestia „legalności” i „wyjątku” (zwłaszcza gdy wśród wielu obywateli coraz częściej pojawia się przekonanie, że panujący dotąd porządek liberalny prawno-polityczno-społeczny chwieje się w posadach). Szczególnie to drugie słowo budzi trwogę dla pozytywistycznych konstytucjonalistów, marzących o życiu społecznym pojętym jako uregulowane pole uprawne paragrafów. Ktoś musiał podjąć nadzwyczajne decyzje, zawiązywane były konferencję, sojusze, wspólne deklaracje, zapewnienia, a w tle głośno zrobiło się znów o prawach człowieka. Któż mógł być tym razem katechonem; kimś, kto powstrzymuje panujący porządek przed niedalekim upadkiem? Zdaniem wielu kimś takim była kanclerz Niemiec, jak można dowiedzieć się, z niektórych prawicowych (nie tylko) tekstów powstałych na fali problemów powstałych wokół uchodźców i imigrantów. Jak widać Schmitt po raz kolejny okazał się dobry na każdą pogodę politycznych dni i nocy Starego Kontynentu. Czy nikogo jeszcze nie zachwyca ta brzemienna w interpretacje, ponadczasowa chytrość semantycznej aparatury niemieckiego filozofa, która przy odrobinie finezji zdolna jest obwiązać każde większe wydarzenie kryzysogenne w naszym (nie)ładzie politycznym pętelką sensu?

Z pewnością Schmitta warto czytać powoli, jednocześnie nie zatrzymywać się na taktyce biografizmu uprawianej przez licznych krytyków, którzy całość namysłu filozofa chcą zredukować do historycznej roli koronnego prawnika współpracującego z nazizmem. To oczywiście trzeba brać pod uwagę, lecz te wygodne dla oponentów, stosowane wielokroć choćby wobec całego dorobku Martina Heideggera zawężenie może równie dobrze stać się pretekstem do zwalniania z krytycznego myślenia i niedostrzeżenia istotnych problemów podjętych w twórczy sposób przez myśliciela. A kim dziś okaże się dla posługujących się refleksją niemieckiego filozofa teoretyków Schmitt? Jakie zatrudnienie dostanie jego refleksja wraz z rozprzestrzeniającym się SARS-CoV-2? Wszak nikt nie kwapi się specjalnie na obecnym etapie pandemii, by zająć rolę katechona, choć sama zaraza już uwypukla niejako wątki Schmittowskiej krytyki gnicia liberalnych struktur państwa, mimowolnie dowodząc, że rolę prawdziwego suwerena w sytuacji kryzysu ma tak naprawdę ten, kto na mocy wyjątku może działaś niejako „poza” prawem. Chyba wszyscy już zdążyliśmy się zorientować, że nasze pieczołowicie chronione dane w klauzulach RODO uchwalanych w blasku obrad Parlamentu Europejskiego przy odwoływaniu się do najświętszych praw obywatelskich są od dwóch tygodni wyłączone, nie mówiąc już o radykalnie ograniczonych swobodach gwarantowanych ustawą zasadniczą?

Co tym razem zrobi suweren? Gdzie jest rzekomy, kolejny katechon? Te schmittowskie z ducha pytania nagle nabierają poważnego ciężaru. Przestały być retorycznymi „straszakami” decyzjonizmu, wokół których z delirycznym poczuciem wstrętu dokonywać trzeba egzorcyzmów. Wokół nas zrobiło się poważnie. Geopolitycy z wypiekami przypatrujący się rywalizacji ekonomiczno-strategicznej USA i Chin dostali długo wyczekiwanego czarnego łabędzia, który zatrzęsie wszystkimi światowymi rynkami, uwydatniając nam, że kryzys ekonomiczny z roku 2008 może być już wkrótce miłym wspomnieniem, lekkim zefirkiem, bowiem tym razem jakiekolwiek mamienie oczu „zielonymi wyspami” nie wchodzi w narracyjną rachubę. Historycy z kolei patrzą znad swoich przygarbionych pleców ostrożniej niż dotąd, by gdzieś wśród zakurzonych kronik o XIV-wiecznych pomorach szukać zapisków sprawdzonych ludzkich reakcji, mogących stanowić jakiekolwiek tło przewidywalności kolejnych wypadków. Wbrew pozorom oni jak żadna inna grupa zdają sobie sprawę z niepowtarzalności zaistniałej sytuacji. Psychologowie społeczni „zyskali” wiele okazji do interwencji, motywacyjni coache – okazję do kurtuazyjnego zamilknięcia, a infantylne popowe piosenki o podróżach w nieznane, planach samorealizacji i marzeniach ugrzęzły gdzieś w obszarze metrażu ludzkich domostw. A filozofowie polityki? Zyskali sposobność do zajęcia stanowiska i wejścia w spór… Być może ich krytyczna refleksja i niezbędna jej potrzeba realizmu i dystansu niepoddająca się ochoczo gorączce wydarzeń okaże się niedługo konieczna dla sprawnego uruchomienia w pełni aparatu państwa i obrony praw. Naszych praw… Obserwując praktykę sejmowego życia ostatnich dni, przypominającą jawny teatr absurdu, powinniśmy się cieszyć, że rządzący nie zamknęli liderów opozycji w przymusowej kwarantannie. Do końca stanu pandemii nie będziemy chyba na dobrą sprawę pewni, komu wyszłoby to w sondażach na zdrowie. Wracając do naszych praw… Tu także warto być nad wyraz ostrożnym, bowiem historyczny konkret – o czym przekonał się niejeden niemiecki myśliciel XX wieku – zawsze bierze odwet na idei. Nawet gdyby miała na swym zapleczu bardzo szczytne intencje. I znów Schmitt.

Istnieje jednakże inny Schmitt, raczej w polskim dyskursie myślowym mniej znany, a może wręcz wyraźnie nierozpoznany. Mniej teolog, a bardziej prawnik, który dzięki pogłębionej refleksji prawno-historycznej namiętnie krytykującej nurt pozytywizmu pragnie pozostać wierny chłodnej argumentacji niezabarwionej ani metafizyką, ani mitologiczno-teologicznym dyskursem. Co więcej, przenosi przy tym swą refleksję z lokalności „Lewiatana” na wielkoobszarowe powierzchnie prawa międzynarodowego, dotykając fundamentalnych zmian dla pojmowania przestrzeni, na którą tak wrażliwi stali się zyskujący ostatnio na popularności geopolitycy. Takiego właśnie Schmitta ukazuje w swej publikacji „Wojna i nomos. Carl Schmitt o problemie porządku światowego” Arkadiusz Górnisiewicz, znany z bardzo dobrej analitycznej pracy poświęconej innemu niemieckiego wybitnemu filozofowi: „Nowoczesność, nihilizm, polityka. Wokół myśli Karla Löwitha” (2014). Po lekturze nowej książki i odświeżeniu sobie tekstów Schmitta wypada mi tylko powiedzieć, że rozprawa Górnisiewicza to rzetelna, przejrzysta praca akademicka, w której autor pieczołowicie odtwarza tor myślowy Schmitta, nie unikając przy tym analiz dotyczących opinii filozofa o procesie norymberskim ani kontrowersyjnego okresu nazistowskiej współpracy. Jednakże biografizm stanowi w tej pracy jedynie przystanek, a nie jej sedno. Bowiem efektem Schmittowskiej machiny pojęciowej, którą pieczołowicie wydobywa z tekstów Górnisiewicz, jest przede wszystkim próba praktycznej aktualizacji.

Nomos

Przestrzeń w układzie politycznym, a więc w locus, w którym wydarza się także prawo, nie jest – mówiąc lapidarnie – nijaka. Nie przypomina matematycznej linearności, lecz posiada charakterystyczne dla siebie i zamieszkującej ją wspólnoty odniesienia, których neutralizować w refleksji nie sposób. Jak uwidacznia Górnisiewicz, w powojennej refleksji Schmitta wzmacnia się przekonanie o tym, że obszar nierozerwalnie powiązany jest z ideą polityczną. Bazowym punktem odniesienia dla refleksji Schmitta pragnącej być myślą radykalną (radix-korzeń), a zatem docierającą do rudymentów prawa, okazuje się uwypuklenie warunków możliwości międzynarodowego prawnego porządku.

Tytułowy nomos wskazuje na istotowe powiązanie między stałym lądem i morzem (szerzej Ziemią) a prawem, rozumianym jako miara, pewnego rodzaju regulacja, która jest immanentnie zawarta w geologicznym podłożu polityczności. Powracając jednakże do greckich źródeł pojęcia nomos, Schmitt uwypukla nie tyle relacyjny charakter, co esencjonalny status ziemi, pojmowanej jako pierwsza napotykana „nauczycielki prawa”. Skarbnica norm, np. wzrostu, czy urodzaju, które czytelne są dla każdego rolnika bądź ogrodnika. To już niejako w samej ziemi, pojmowanej jako pewna rama, organizuje się miarodajny porządek. Nie dziwi zatem, że obszar wodny – morza i oceany – znajduje się w przestrzeni nieobjętej w ten sposób pierwotnym ludzkim władztwem.

Akcentując filologiczne znaczenie pojęcia nomos, Schmitt pragnie wykazać, iż jego pierwotne odniesienie tyczy się praktyki „zawłaszczania”, „dzielenia” (nemein), „wypasania”, co szczególnie w ostatnim znaczeniu dobrze oddaje słowo „nomada”. A zatem w nomosie ład jest zawsze przestrzenny, zaś historia jest sferą zawłaszczeń przestrzeni, związaną z wielkimi wędrówkami ludów, podbojami, odkryciami geograficznymi czy kolonializmem. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż Schmitt stara się uwyraźnić swą krytykę, iż sam prawny porządek nie może być postrzegany jedynie jako zamknięty logicznie ład pojęć i norm. Już bowiem u swego źródła, zawiera bezpośrednie odniesienie do tego, co wokół, a to z kolei oznacza, że roszczenia pozytywistycznego prawodawstwa do wyłączności nie spełniają kryterium wyłączności. Mamy zatem do czynienia niejako z pierwszeństwem zawłaszczania, zaś praktykę dzielenia i produkowania dóbr uznać należy za wtórną. To jednakże dotyczy jakichś lokalnych porządków terytorialnych, osadzonych w względnie zamkniętych granicach. Problem, a raczej komplikacja rodzi się wraz z rewolucją przestrzeni (Raumrevolution), jaką przynosi za sobą nowożytność. Pierwotny świat terralny, na skutek zmian w świadomości wywołanych nowym stosunkiem do morza, rozpoczyna erę prawa międzynarodowego, którego źródłem jest Europa. O ile wcześniej, na przykład w średniowieczu, możemy spokojnie deliberować o nomosie, opierając się na historycznych konkretyzacjach w podziale ziemi i zawłaszczeniach, o tyle nie możemy odnosić nomosu do Ziemi ujętej jako całość. Kiedy w polu świadomości zbiorowej nowożytnego człowieka ujawniają się lądy i morza osiągające wymiar planetarny, obraz historii wytraca lokalność na rzecz historii powszechnej. Wskutek odkrycia Ameryki Północnej wyłoniły się linie globalne oddzielające przestrzeń Europy od tzw. Nowego Świata.

Ius publicum Europaeum

Już w tym charakterystycznym rozłożeniu akcentów starość-nowość uwypukla się pewna nowa jakość duchowa, w ramach której dokonuje się podział przestrzenny obejmujący różne ośrodki panowania. Tym samym nomos Ziemi ustala się na bazie ius publicum Europaeum, w którym wyjątkową rolę zyskuje Anglia, wyspa „łącząca” porządki starego i nowego. Większe znaczenie morza za sprawą żeglugi i poszerzenia łańcucha dostaw sprawia, że w nową formę prawną ujęta zostaje wojna. O ile odejście od średniowiecznej duchowej jedności Europy nosiło w sobie koncepcję wojny sprawiedliwej, ponieważ istniała funkcja kościelnego autorytetu umożliwiającego ocenę skonfliktowanych stron, o tyle wraz z rozwojem europocentrycznego prawa międzynarodowego rodzi się nieróżnicujące pojęcie wojny. Nowe ius belli rodzące się wraz z rozkwitem nowożytności i zanikania dawnego autorytetu religijnego traktuje państwa jako moralne osoby, które, nie posiadając zwierzchniego autorytetu, konfrontują się ze sobą jako suwerenne osoby posiadające równe prawa. Paradoksalnie dzięki temu, iż wojna zostaje wyodrębniona i ujmowana w prawne ramy, jej rozmiar zostaje coraz bardziej ograniczony. Idąc konsekwentnie za Schmittowym myśleniem, Górnisiewicz słusznie punktuje, że to nie świat zewnętrzny staje się tym, co jest chronione, lecz sama wojna podlega teraz specyficznej ochronie.

Nie bez znaczenia jest oczywiście Schmittowski pesymizm dotyczący natury człowieka, do której liczne odwołania znajdziemy w rozpoznaniu, jakie uczynił Thomas Hobbes w sławetnym „Lewiatanie”. Otóż ochrona prawna wojny, w której obowiązuje pewne ramy prowadzonych działań zbrojnych i politycznych, ma głównie za zadanie uchronić przed stoczeniem się wspólnoty w stan natury, w którym wszyscy walczą ze wszystkimi. Zdaniem Schmitta wiek XX okazuje się tutaj jednak decydującym załamaniem europocentrycznego ładu, bowiem następuje w nim – z powodu karykaturalnej sekularyzacji – nowa odsłona wojny totalnej, przybierającej postać wojny sprawiedliwej. To właśnie po I wojnie światowej hegemonię imperializmu brytyjskiego przejmują Stany Zjednoczone, które przechwytują również uniwersalistyczny sposób argumentowania własnego interwencjonizmu. Problemem naczelnym wraz z rozpadającym się ius publicum Europaeum i rzuceniem wyzwania Staremu Kontynentowi jest brak wyraźnej potestas spiritualis, czyli władzy duchowej, do której można by się odwołać. I tym sposobem, w zmienionej scenografii prawno-politycznej, powraca tylnymi drzwiami stara doktryna wojny sprawiedliwej, w której rządzi „pozytywistyczna” logika wartości. One jednakże są dla Schmitta jedynie namiastką dawnej metafizyki, w gruncie rzeczy bazującej na sporej dozie arbitralności. Samo posługiwanie się tą logiką sprawia, że konflikty interwencjonistyczne przypominają – jak słusznie zaznacza Górnisiewicz – charakter dawnych krucjat, uprawianych w imię szerzenia demokracji itp.

Co więcej, dawny obszar polaryzacyjny lądu i morza zyskuje nowy wymiar, w którym toczyć się mogą walki. Wraz z rozwojem techniki i masową produkcją samolotów do gry wchodzi żywioł powietrza. A samoloty – same w sobie – mają charakter niszczycielski. W odróżnieniu od innych form opanowywania przestrzeni nie mogą bowiem ani przechowywać zdobytego łupu, ani jeńców, co możliwe było na lądzie i w wodzie. Mówiąc wprost: pilot, zwalniając blokadę spustu, pozbawiony jest bezpośredniego kontaktu z wrogiem, co sprawia, że walka przybiera wymiar bitwy na wyniszczenie. Jak celnie puentuje tę myśl Schmitta Górnisiewicz: „W Schmittowskiej analizie wojny powietrznej można dopatrzeć się tego samego motywu, który stanowi istotę jego rozważań o prawie międzynarodowym: nihilizm wzrasta tam, gdzie słabnie związek z ziemią” (s. 186). Idąca w tle technizacja epoki sprawia, że zeświecczone prawoznawstwo, nierozpoznające swego źródłowego charakteru, więdnie razem z państwami europejskimi – a zatem samą Europą. Historia, na swój groteskowy sposób, zatacza w zimnowojennym konflikcie koło. USA i ZSRR decydują o losie Starego Kontynentu.

Czy to oznacza wyczerpania nomosu Ziemi? Wręcz przeciwnie, w głębszym sensie utraty starego rozumienia przestrzeni sprawa idzie jeszcze dalej, bowiem wyścig pomiędzy hegemonami dwubiegunowego świata zaczął wkraczać w skalę kosmiczną. Możemy zatem – twierdzi pośrednio Schmitt – śmiało zadać sobie pytanie, dlaczego snute przez obydwu hegemonów zimnej wojny planu podboju kosmosu jawiły nam się jako postępowe i warte zachwytu, a podboje kolonialne traktujemy z jednoznacznym wstrętem. Wszak powinniśmy pamiętać o roli przestrzeni w działalności zawłaszczania i stale mieć na uwadze, że kto rządził będzie Ziemią, panował będzie w przestrzeni kosmicznej.

Słusznie Górnisiewicz ukazuje na tle Schmittowksich analiz, iż najbardziej wskazane byłoby rozbicie krępującego dualizmu i wytworzenie świata wielobiegunowego, w którym podział nastąpi na kraju rozwinięte, poddane silnym trybom modernizacji, i te aspirujące do modernizacji. W jakimś sensie proces ekonomiczny, o którym mówi Schmitt, trwa na naszych oczach po dziś dzień, sprawiając, że myśl niemieckiego filozofa-prawnika pomimo licznych kontrowersji nie traci na aktualności. A przecież – jak słusznie podkreśla Górnisiewicz – rzeczywistość prowadzenia wojny o jawnym wymiarze przestrzennym, już nawet powietrznym, bardzo nam się skomplikowała wraz z rozgałęzieniem cyfryzacji i atakami terrorystycznymi, które zatracają swój charakter przestrzenności na skutek niemożności zlokalizowania odniesienia do konkretnej przestrzeni. To niespodziewany wybuch terrorysty, wydaje się – jak twierdzi Górnisiewicz – nihilizmem par excellance, bowiem znosi stare rozróżniani między walczącymi a bronią, miejscem i polem walki.

LITERATURA:

Górnisiewicz A.: „Nowoczesność, nihilizm, polityka. Wokół myśli Karla Löwitha”. Kęty 2014.

Schmitt C.: „Dyktatura. Od źródeł nowożytnej idei suwerenności do proletariackiej walki klas”. Przeł. K. Wudarska. Warszawa 2016.

Schmitt C.: „Legalność i prawomocność”. Przeł. B. Baran. Warszawa 2015.

Schmitta C.: „Teologia polityczna i inne pisma”. Przeł. M. A. Cichocki. Warszawa 2012.

Schmitt C.: „Teologia polityczna 2. Legenda o wykluczeniu wszelkiej politycznej teologii”. Przeł. B. Baran. Warszawa 2014.
Arkadiusz Górnisiewicz: „Wojna i nomos. Carl Schmitt o problemie porządku światowego”. Wydawnictwo Universitas. Kraków 2019.