QUODLIBET I VANITAS (TADEUSZ KONWICKI: 'KALENDARZ I KLEPSYDRA')
A
A
A
W panującej sytuacji tytuł bez przesady kultowej książki Tadeusza Konwickiego „Kalendarz i klepsydra” nabiera odmiennego wydźwięku w stosunku do tego, jaki miał jeszcze miesiąc temu oraz w chwili jej wydania po raz pierwszy w 1976 r. Zamierzałam jednak rozpocząć poniższe omówienie całkiem inaczej i spróbuję nawiązywać do wcześniejszego planu, choć siłą rzeczy przebijać tu będzie nieprzewidziana tonacja minorowa.
Przed paroma laty, jako doktorantka w Instytucie Nauk o Literaturze Polskiej na Uniwersytecie Śląskim, prowadziłam zajęcia z analizy i interpretacji; poniekąd autorskie, gdyż pozostawiono nam w zasadzie wolną rękę, jeśli chodzi zarówno o doprecyzowanie problematyki, jak i dobór literatury. Zasugerowałam więc studentom bliski mi temat „Historia i doświadczenie”, a w praktyce – przyjrzenie się rozmaitym obliczom powojennego autobiografizmu i autofikcji. Po rozgrzewce teoretycznej na pierwszy ogień poszedł właśnie „Kalendarz i klepsydra”. Gdy na zagajenie spytałam grupę o ogólne wrażenia, pewien student wyznał, że jego są zaskakująco pozytywne – nie spodziewał się omawiania takich książek. Bez wątpienia poprosiłam wówczas o wyjaśnienie, jakie książki ma na myśli, niestety, już nie pamiętam odpowiedzi. Dlatego stawiam sobie za cel rozważenie, co nas do Konwickiego może przyciągać i co on nam dzisiaj proponuje – mimo że zamiast jego słynnego „łże-dziennika” bardziej adekwatną lekturą zdaje się „Dziennik roku zarazy” Daniela Defoe.
Interesującą mnie tu pozycję wznowiono w pięciolecie śmierci autora, a na stronie wydawcy widnieje informacja: „Wydanie drugie (pierwsze w Znaku)”, aczkolwiek jest ona trochę myląca. Przed 1990 r. „Kalendarz…” ukazał się trzykrotnie w Czytelniku i również ta oficyna w 2005 r. wypuściła na rynek wersję „rozszerzoną”, czyli nieocenzurowaną – teraz zatem otrzymaliśmy drugą pełną edycję. (Dla porządku nadmienię o opublikowaniu owej książki w 2010 r. przez Agorę, tyle że łącznie z „Kompleksem polskim”). Na znanej platformie handlowej oferowane są jeszcze za kilka złotych poprzednie wydania, lecz słusznie wykorzystano okazję, by o tym utworze przypomnieć i zachęcić do odkrycia go na nowo.
*
Wprawiający krytyków w konsternację w połowie lat 70. kłopot z kwalifikacją gatunkową „Kalendarza…” dziś nie budzi takich emocji: podobnie hybrydyczne utwory, wliczając dalszą quasi-intymistykę pisarza z Kolonii Wileńskiej („Wschody i zachody księżyca”, „Nowy Świat i okolice” etc.), wszechstronnie już rozpatrzono i rozłożono na czynniki pierwsze. W artykule Jerzego Smulskiego (1993) znajdziemy imponujący zestaw określeń nadanych przez recenzentów oraz autoklasyfikacji „narratora”, typu sylwa, powieść-felieton, dziennik kreacyjny, swoisty (pokraczny) raptularz, autobiograficzna eseistyka… Oczywiste jest przewrotne podejście Konwickiego do reguł dziennika – począwszy od zabawy nagłówkami („Niedziela, ale nie ta, tylko zupełnie inna”) po jedynie sporadyczne zakotwiczanie notatek w „rejestrowanym” roku 1974 i rozpychanie ram kalendarza. Na dodatek toczy się tu gra z czytelnikami, z nastawieniem na konfesyjny charakter treści i wyjątkowość zdarzeń (por. obietnicę, iż niebawem „coś się stanie w moim życiu, co zdramatyzuje te zapiski, uświęci je przejmującym autentyzmem, bo (…) na to czekacie od pierwszej strony” [s. 199]). Że jednak zależności między dokumentem a kreacją, „autentykiem” a mistyfikacją nie są wyłącznie anachronicznym problemem akademickim, świadczy recepcja kolejnych tytułów Jerzego Pilcha czy kontrowersyjnej „Mojej walki” Karla Ovego Knausgårda.
Igranie z odbiorcą należy do największych smaczków „Kalendarza…” – Konwicki (bardziej fachowo: podmiot mówiący) z jednej strony mu się przypochlebia, z drugiej traktuje go protekcjonalnie, choć wchodzi z nim też w komitywę („Jesteś szmirusem, mój drogi powierniku. I ja jestem szmirusem” [s. 262]). Nawet rozszarpując blizny, zdobywa się na ironiczny dystans („Znudziłem się już kompletnie tą jękliwą spowiedzią” [s. 130]), tematyzuje i parodiuje stosowane chwyty, wodzi nas za nos i myli tropy. Wszakże celem tych posunięć nie jest (tylko) błaznowanie, lecz prowokowanie fundamentalnych pytań o status świata przedstawionego oraz samego podmiotu, czyli po prostu – wbicie ćwieka łatwowiernemu czytelnikowi.
Ową łatwowierność autor testuje, deprecjonując własne zdolności: „O Jezu, jak mi się pisze koślawo i mozolnie, jak mi ta moja polszczyzna stęka i kwęka” (s. 246). Rzekomą niegramotność składa na karb podwileńskiego zaścianka, ale mamy do czynienia z fałszywą skromnością: temu, co się w „Kalendarzu…” o dyletanctwie językowym mówi, przeczy to, jak się mówi – istna feeria. Manifestuje się ona nie tylko w plastycznym słownictwie (prysiudy, samodurstwo, łachmyta…) czy frazeologizmach („co się łamiesz jak owsiany blin” [s. 90]) o wschodnim rodowodzie i nie tylko w bon motach, które przekroczyłyby limit objętości przewidziany dla tej recenzji. Przede wszystkim bowiem feeryczne efekty stwarza porywająca, ba, uwodzicielska narracja. Właśnie: jeśli jednym z ulubionych wyrazów pisarza wydaje się „pieszczoch”, to o nim można bez wahania powiedzieć: „czaruś”. Zdobywa nas jędrnym, pełnym polotu językiem nawet wówczas, gdy zarazem gorszy rubasznością; ot, próbka takiego retorycznego popisu: „Kochane warszawskie prawiczki z nożami sprężynowymi w kieszeniach, drogie ochlapusy z męstwem sączące gołdę, żeby mieć odwagę stuknąć żonę w zęby, mili prymusi stołecznych salonów, co sadzicie gęsto w państwowych buduarach »kurwami« oraz popularnymi nazwami narządów rodnych, sympatyczne zajączki wypinające lwie piersi, zalęknione szczury, co dodajecie sobie kurażu minami weteranów Legii Cudzoziemskiej, wszystkie poczciwe fajtłapy zgryzione na puder przez przeklętą inteligenckość – skaczcie w rynsztok i płyńcie kraulem, bo powoduje wami siła wyższa, wyższy rozum, wyższy popęd” (s. 186). Nadzwyczajne wyczucie przez autora „Nic albo nic” rytmu i brzmienia skutkuje wrażeniem, jakbyśmy słuchali gawędy.
*
Uwodzeni jednak jesteśmy nie tylko „formą”, lecz również „treścią”, podlegającą zasadzie teatrów variétés: co się komu podoba (quodlibet). Nie sposób wyliczyć komponentów tej mozaiki, niemniej można je posegregować zagadnieniami. Na pierwszy plan, jako najbardziej sensacyjne i przekorne, wybijają się facecje, których bohaterami są przeważnie znajomi Konwickiego z kręgów literackich. Narrator sypie więc plotkarskimi historyjkami m.in. o Marku Hłasce czy Marku Nowakowskim, kreśli wręcz karykatury Stanisława Dygata i Romana Bratnego, ale też poważniejsze portrety Wilhelma Macha czy Tadeusza Borowskiego. W dodatku przez „Kalendarz…” przewija się galeria prominentnych indywiduów, z pokaźnym udziałem „pieszczochów” władzy. Z poświęconymi im fragmentami rymują się anegdoty wykpiwające realia PRL, choćby ta o guziku bieliźnianym, który odpada w momencie celebrowanego powitania narratora z pewnym pułkownikiem lub ta o „skandalu” w postaci fatalnego afektu łabędzia z ministerialnego stawu do „co najwyżej pegeerowskiej” (s. 93) gęsi.
Wyławiając z takich scenek surrealizm sytuacji, Konwicki podsuwa pytanie o naturę faktów i ich literackiego (od)tworzenia. Ale warto też zapytać o aspekt… genderowy, do czego może skłonić informacja o 70 000 nowości na targach we Frankfurcie: „70 000 facetów [sic!] pisało w czoła pocie swoje książki, rojąc o sukcesach i gotówce” (s. 140). Ów wątek męski śledzi m.in. Anna Szczepańska (2010), a obejmuje on rywalizację z innymi (w piciu, w sporcie, w partyzantce), brak ojca i jego implikacje, budowanie męskiej wspólnoty etc. Kolejny zbiór to wzmiankowane już uwagi autotematyczne tudzież autokomentarze nicujące etykiety krytyków. Naturalnie, pojawiają się opinie o cudzych utworach, zarówno literackich, jak i filmowych, przy czym trzeba pamiętać, że w wypadku tych drugich nie zabiera głosu przeciętny kinoman, lecz ceniony scenarzysta i reżyser m.in. „Salta” czy „Lawy”. Stąd tylko krok do wypowiedzi narratora o własnych zamiłowaniach oraz poglądach, nierzadko z przymrużeniem oka (np. o podejściu do alkoholu).
W kontekście, który zaznaczyłam na początku, ważniejsze są jednak całostki bardziej refleksyjne niż ludyczne, bliskie minitraktatom, dotyczące nienawiści, typologii krytyków, stosunków polsko-ukraińskich, faszyzmu, kabotyństwa, polskiej emfazy i kompleksu niższości etc. Sporo miejsca zajmują dumania nad kondycją literatury, zwłaszcza polskiej, także na szerszym tle – jak w scenie spotkania autora „Sennika współczesnego” z autorem „Herzoga”: „Najwybitniejszy artysta nieznanego, egzotycznego kraju to szczyt melancholii. (…) Więc boksuję tutaj (…) za wielkiego literata nieznanej nikomu literatury. A to moje posłannictwo ośmiela jakoś Saula Below, który jest zaledwie bardzo dobrym literatem powszechnie znanej literatury. Więc zmiarkowawszy proporcje, proponuje mi w podtekstach remis. Nie muszę mu okazywać zachwytu, ale i on nie uruchomi zainteresowania” (s. 376). (Notabene, „zaledwie bardzo dobrego literata” uhonorowano w roku wydania „Kalendarza…” Nagrodą Nobla).
Skoro zahaczyłam o kulturę, skompromitowaniu ulega jej blichtr, a uwypukleniu specyficzne dla danego narodu obyczaje, szczególnie w perspektywie porównawczej, którą otwierają relacje z wojaży. Z przekąsem kwituje Konwicki wyjazd nie na planowane stypendium do Berlina Zachodniego (wzorem Gombrowicza), lecz w delegacji do Berlina Wschodniego; intrygujące obserwacje serwuje z eskapady do Chin. Przede wszystkim zaś należy nadmienić o preludium do omawianej edycji „Kalendarza…”, czyli o cyklu zapisków „Ameryka, Ameryka”, ogłaszanym na łamach „Literatury” w 1973 r. Poprzedzenie nimi „łże-dziennika” wydaje się uzasadnione nie tylko dlatego, że transoceaniczna podróż nastąpiła bezpośrednio przed jego powstaniem, ale również dlatego, iż tamte reportaże-felietony antycypują jego impresyjno-migawkową formę; zresztą echa wyprawy powracają w głównej części tomu. W obu utworach dostajemy błyskotliwe diagnozy cywilizacji, a także gorzko-zabawne obrazki z życia Polonii. Chociaż narrator pyta emfatycznie: „Co mnie upodobniło do tych sióstr i braci nieszczęśliwego Fiodora Dostojewskiego, którzy z rozpaczy popadli w nienawiść do Zachodu?” (s. 228), nie z nienawiścią mamy do czynienia, lecz z rezerwą wobec konsumpcyjnej i powierzchownej Ameryki, kraju pełnego paradoksów i w pewnym sensie dekadenckiego.
*
W odwołaniu do autora „Zbrodni i kary” nie ma natomiast przesady o tyle, że dla Konwickiego istotnie pępek świata stanowi przeciwna jego strona, „gdzieś na pograniczu Europy i Azji” (s. 115). Pisarz przyznaje się do zafiksowania na jednym temacie, ewokowanym również w analizowanej książce; w tym świetle frapujące jest, jak uprawia osobistą kresową mitologię, a zarazem rozprawia się z mitami romantyzmu i z inteligenckimi mrzonkami. Nadaje doniosłość z jednej strony litewskiej arkadii, swemu zawiłemu pochodzeniu i wychowaniu na zapomnianej Wileńszczyźnie, z drugiej strony ciężarowi doświadczeń wojennych, gdyż w tych elementach biografii i fantazmatach upatruje wytłumaczenie zarówno własnego charakteru, jak i dalszych losów. Wszak on i podobni mu młodzieńcy-partyzanci po wygnaniu z litewskiego matecznika stawali się wiecznymi tułaczami, będącymi odtąd wszędzie tranzytem.
W „Kalendarzu…” perseweruje zatem trapiący autora „Bohini” problem ciągłości tożsamości, zagrożonej w minionym ustroju odgórnym wymazywaniem pamięci oraz wymuszonymi lub dokonanymi w dobrej wierze woltami światopoglądowymi. Do tych rozterek zdają się odsyłać nawet liczne anegdoty związane z myleniem osób, metamorfozami czy roztargnieniem. Konwicki nie przedstawia siebie jednak jako człowieka bez właściwości, przeciwnie: „Kochane belfry, drogie ryjówki literackie, ja nie cierpię na brak tożsamości. Tożsamości mam w nadmiarze, właśnie tyle, ile trzeba, żeby włóczyć skołatanego czytelnika przez zagajniki niespełnień, przez lasy rozczarowań, przez puszcze bolesnych przeczuć” (s. 197). Wrócę później do kwestii, że końcową część drugiego zdania odbiorcy mogą zweryfikować pozytywnie.
Z tożsamościowym amalgamatem korespondują różnorakie strategie narratora oraz heterogeniczna zawartość książki – z dryfami tematycznymi, szeroką amplitudą stylów i dysonansami estetycznymi, oscylowaniem między nastrojami serio i buffo nawet w obrębie poszczególnych całostek. Książki jakby dopasowanej pod względem formy do ery Facebooka i Twittera, lecz zarazem osadzonej w długiej tradycji kalendarzy jako gatunku oferującego „mydło i powidło”, łączącego ciekawostki i rewelacje z porcją wiedzy z rozmaitych dziedzin. Książki eseistycznej dzięki fragmentom refleksyjnym, a felietonowej za sprawą aktualiów i niedyskrecji; książki, w której filozoficzne medytacje kontrapunktowane są sztubackimi dowcipami, w której afabularność walczy o lepsze z epickością, w której „autentyk” jest podkolorowany lub bałamutny, w której wreszcie po uchyleniu drzwi do prywatnego mieszkania pisarza stajemy się świadkami intymnej sceny… lizania jego łysiny przez kota Iwana. Tym napięciom, polaryzacjom i odbiciom towarzyszą analogiczne ruchy „ja”. Jak stwierdza Judith Arlt (2007: 136): „Podmiot jest [tu] wahadłem personalnym i wahadłem stylistycznym. Jest wahadłem między prawdziwym, autentycznym Tadeuszem Konwickim a wymyślonym, inscenizowanym. Jest wahadłem między manierą eseistyczną a manierą autobiograficzną. Jest wahadłem, na przykład, między zwierzeniem się z osobistych wydatków w wysokości 1,5 zł na dwie gazety (…) a anegdotką o chciwym krawcu Gomułki”.
Owym anegdotkom należy oddać sprawiedliwość, co czynię za Jerzym Kandziorą (1993: 46-48), z którego wywodem zgadzam się na tyle, by przywołać go jeszcze kilkakrotnie. Otóż badacz ten zwraca uwagę, że rozsiane w „Kalendarzu…” zjawiska akcydentalne lub nadmiarowe, osobliwe zbiegi okoliczności, uniezwyklenia i symetrie wskazują na nadpercepcję świata; że mylenie realiów to nie tylko licentia poetica, lecz wyeksponowanie fikcji, że czas zostaje zmetaforyzowany, a na oczach czytelników rzeczywisty konkret ulega przeistoczeniu w artystyczną transcendencję.
*
Chociaż interesuje mnie tu, by tak rzec, „Kalendarz…” na obecny okres, warto pamiętać, czemu służyła rewizja wytycznych autobiografizmu w momencie ukazania się pierwszego wydania. Jego recenzenci nierzadko interpretowali literalnie sceny o znamionach parabol, przykładali do treści pozaliteracki probierz prawdy i traktowali poważnie to, co sfingowane lub przestylizowane. W konsekwencji młodsze pokolenie zarzucało twórcy egotyzm, konformizm oraz brak zaangażowania, pożądanego w dobie cenzury i łamania praw obywatelskich. Konwickiemu tymczasem, jak podkreśla Kandziora (tamże: 32-34), zależało na kruszeniu schematów, na rezygnacji z dydaktyzmu, czy wręcz z funkcji wieszczej (powiedziałabym: z wizji pisarza jako inżyniera dusz), co stanowić miało pancerz chroniący przed ideologizacją, a także rodzaj rozrachunku z własną uległością partyjnym besserwisserom.
Ten wątek odciska na „Kalendarzu…” piętno epoki, gdyż pojęcie „autentyku” można odnieść nie tylko do świadomości autora, ale i szerzej, do „los[u] ludzi złapanych w pułapkę historii” (Czermińska 1995: 133). W książce następuje więc swoista „spowiedź dziecięcia wieku”, niegdysiejszego członka formacji tzw. pryszczatych – młodych piewców socrealizmu – jednak zamiast patetycznego bicia się w piersi owa spowiedź przybiera postać wnikliwego wyjaśnienia motywacji tych, którzy przeżywszy wojnę z poczuciem winy, pragnęli na gruzach starego świata włączyć się w budowę nowego, „wspaniałego”. Konwicki rychło wycofał się z propagandowego frontu, potem współtworzył drugi obieg, lecz „Kalendarz…” opublikował oficjalnie, nie bez ingerencji cenzury. Trzymający krótko rodzinę narratora kot o jawnie aluzyjnym imieniu Iwan na szczęście się ostał.
Wszakże tekst pada ofiarą nie tylko koniunktur politycznych, a autor „Wniebowstąpienia” unaocznia nam ponadczasowe zagrożenie wszelkiego pisania „dokumentarnego” nieautentycznością, wynikającą również z nieuchronnej literaturyzacji życia, z ograniczeń formy, z presji środowiska, odbiorców etc. Zabiegi dokonywane w „łże-dzienniku” zmierzają zatem także ku wykreowaniu osobistego, „prawdziwego” idiomu na przekór instytucji literatury, rolom społecznym, homogenicznej kulturze masowej, wreszcie – Prawdzie przez duże „p”: „Może z buntu przed jej wszechwładzą pozwalam sobie czasem na drobne oszustwo, które jak znaczony kamień zostaje za mną, aby zaświadczyć o mnie konkretnym, o mnie obdarzonym swoim własnym numerem w wielkim ludzkim stadzie (…)” (s. 149).
Prawda tekstu – nawet umocowanego biograficznie – nie istnieje bowiem a priori, lecz wyłania się w pisaniu. Sedno tego ostatniego tkwi zaś nie tyle w ekspresji czy w odwzorowywaniu faktów zewnętrznych, ile w tworzeniu znaczeń dzięki energii języka i pracy wyobraźni. Co przeto z wiarygodnością „Kalendarza…”? „Jeśli ktoś się nie zrazi jaskrawym hochsztaplerstwem, bezczelnym bluffem i prasłowiańską hucpą – może polubić pana Romana” (s. 172) – twierdzi narrator o Bratnym, słowa te jednak odniosłabym też do Konwickiego, którego tekstowe alter ego przekonuje: „[N]ie należy mi wierzyć, ale można mi przy odrobinie dobrej woli ufać” (s. 239). Warto zastosować ową zasadę życzliwości, a wtedy mamy szansę odkryć jego nieoczywiste oblicze.
*
Naprowadza na nie Kandziora (1993: 60-61), przyrównując wzajemne oświetlanie się realności pozaliterackiej i fikcji w „Kalendarzu…” do obcowania z maską pośmiertną, która wywołuje dziwny niepokój i uczucie niesamowitości z powodu naznaczenia sztuki cielesnością śmierci. Czy to nie nazbyt wydumane skojarzenie? Zważmy, że między humorystycznymi perypetiami i erudycyjnymi deliberacjami narrator przemyca ładunek horror metaphysicus, np.: „Jestem człowiekiem, który był jedną nogą na tamtym świecie. A co was obchodzi tamten świat, kiedy zaryliście się po uszy w tym doczesnym świecie pełnym chwilowych honorów, głodnych ambicji, (…) półliterków z salcesonem o brzasku, świecie pozornych słów, pozornych min, pozornych sukcesów (…). Wasza chwila dzisiejsza to już przeszłość bez historii i bez patosu. Wasza chwila dzisiejsza to bezlitosne zbliżenie do tamtego świata, który na koniec, skowycząc, zrozumiecie” (s. 460).
Owszem, tu akurat Konwicki drapuje się w szaty mentora, ale przecież odbiera sobie ten status, udając nieokrzesańca ze Wschodu, wyrosłego w otoczeniu wprost obskuranckim: „Nienawidziliśmy szczerze grubych książek zadrukowanych gęsto przez jakichś zwyrodnialców amoralnymi myślami, które zdrowych ludzi doprowadzają do wariactwa” (s. 101). Warto zauważyć, że omawiany tom liczy prawie 480 stron, a w naszej rzeczywistości, która w ciągu paru tygodni zwariowała, ta gęsto zadrukowana książka zapewnia nie tylko relaks – wbrew deklaracji: „Jaka szkoda, że literatura nie rządzi już tym konwulsyjnym światem. (…) Jaka szkoda, że kiedy wdarłem się do jej świątyni, okazała się ta świątynia gruzem rozpadających się wspaniałych murów (…). Chodźmy na ulicę. Przebrani za rozrywkę, w kostiumach sanitariuszy kojących stargane nerwy rozhisteryzowanej własną niewiedzą ludzkości, będziemy rozrywać spotykanych przechodniów” (s. 209).
Pisarz-sanitariusz z jednej strony zagaduje lęk i próżnię, lecz z drugiej potęguje ich doznanie, jakby stosował homeopatię, wmontowując w „Kalendarz…” obrazy wanitatywne. A propos „sygnałów schyłku” – poczucia daremności, rozczarowania, degrengolady, niewiary w porozumienie z odbiorcą – w „Pamflecie na siebie” z 1995 r. i wcześniejszej quasi-intymistyce Konwickiego, Stanisław Bereś (2010: 353-354) stwierdza: „Skoro jego książki zawsze ukazywały się dość systematycznie, tryskając weną twórczą i energią, nauczyliśmy się traktować te utyskiwania, skargi i lamenty z przymrużeniem oka, doskonale wiedząc, że pisarz odgrywa komedię (być może mającą funkcję odczyniająco-magiczną) (…)”. Aczkolwiek radykalizacja wymienionych motywów sugeruje autentyczność owych przypadłości i udręk, autor obleka je w retoryczny kostium, by uniknąć posądzeń o ekshibicjonizm czy kompromitujące biadanie. Już w „Kalendarzu…” spod maski zgrywusa wyziera zgnębiona twarz sceptyka, czującego rosnącą bezradność wobec tego, co nieuchronne, i zagubionego w gnającym na oślep świecie, acz z pozoru pewnego siebie.
Naturalnie, nie o samego Konwickiego chodzi, gdyż w analizowanym tomie i kolejnych sylwach otwarta została „drog[a] ku uniwersalizacji, ku autobiografii w poetyce paraboli ludzkiego losu. (…) W najbardziej zewnętrznej, werbalnej warstwie egzystencji – trwa (…) przezwyciężanie lęku, ekspresja tęsknot i agresji, symulowanie mocy (…); w warstwie istotnościowej – odbywa się misterium przemijania, istnieją owe zatarte na co dzień proporcje między czasem wiecznym a mgnieniem jednostkowego istnienia (…)” (Kandziora 1993: 36). Widać to w tak aktualnym spostrzeżeniu: „Żarzymy się jak bateryjne żaróweczki albo jak robaczki świętojańskie. Oświetlani własnym wątłym blaskiem, pocieszamy się, że to piękny, słoneczny dzień, który przynosi dobre nowiny. A tu tymczasem noc. (…) Noc pełna strasznych ruchów tektonicznych, pełna zgiełku i raptownych przemieszczeń (…). [A] kiedy wzejdzie słońce, (…) diabli wiedzą, co zobaczymy i czy my właśnie zdążymy zobaczyć” (s. 208).
Te same struny poruszone zostają w relacji z pogrzebu: „Więc idziemy w ciszy, co jest wieczna, (…) więc idziemy w smutku, który trwa najkrócej, choć wraca często jakimś strzępem i poddusi w przerażającej godzinie nad świtaniem, i przeszyje serce gorącym lękiem pośrodku dnia. (…) Tak odchodził w wieczność mój przyjaciel Olek. Odchodził bez fartu, pechowo i żałośnie. Odchodził jak wszyscy ludzie, którzy nie pragną już ostatniego kłamstwa za życia i pierwszego kłamstwa na progu nieskończoności” (s. 194). Cała scena – razem z opisem gaśnięcia chorego w oczach i z groteskowym, symbolicznym epizodem zapodziania się zwłok i zagubienia tabliczki z personaliami zmarłego – potwierdza tezę Kandziory (1993: 62): „Jest proza autobiograficzna Konwickiego jakimś gestem przygarnięcia człowieka do transcendencji na przekór wszelkim niedostatkom życia, fizjologii ciała, które przemija, i słabościom ducha, który upada czy też błądzi”.
Rzeczona transcendencja, jak wspomniałam, nie odsyła do boskości, chodzi raczej (zgodnie z etymologią) o to, co przekracza porządek kalendarza: o sztukę i o klepsydrę pamięci. (Notabene, pomysłowo ten motyw, wraz z wąsami nieśmiertelnego Iwana, spożytkowano w projekcie okładki). „Klepsydra ma przecież to do siebie, że można ją nieskończoną liczbę razy odwracać i zawsze ten sam piasek w tym samym naczyniu będzie się przesypywał tak samo. (…) spoza liniowego, niepowstrzymanego przepływu czasu przebija cykliczny ruch zamkniętego koła, którego jeden obrót można zapisać i pokazać tak, żeby starczył za całą resztę (…). Tym, co pozwala zatryumfować nad nieodwracalnością przepływu czasu jest pamięć” (Czermińska 1995: 129-130). Innymi słowy, Konwicki w błahostkach niczym we fraktalach zawiera obraz „całości”, indywidualnemu nadaje rysy uniwersalnego, a przemijającemu – ponadczasowego. Pozbawiony złudzeń co do ostatecznej sprawiedliwości („Gwarzę sobie z ludźmi (…), którzy razem ze mną stanowić będą gnój historii” [s. 136]), dzielił z Czesławem Miłoszem (1958: 225) przekonanie, że to, „co czyste i wieczne, realizuje się poprzez doczesne i tymczasowe”. Dlatego pomimo najbardziej widowiskowego pozerstwa i kokieterii istotą „Kalendarza…” wydaje się współczucie dla kruchości istnienia; dlatego też jest to dobra lektura w obecnych, tak nagle niepewnych i trudnych czasach. „A celem mojej terapii ma być otucha. Otucha to dobra rzecz. Jak się przejedzą obiecywane raje – miło przytulić się do ciepłej, kojącej i bardzo ludzkiej otuchy” (s. 457).
Literatura:
Arlt J.: „»Ja« Konwickiego”. Kraków 2007.
Bereś S.: „Opera ultima, czyli zamknięte drzwi”. W: „Kompleks Konwicki”. Red. A. Fiut (i in.). Kraków 2010.
Czermińska M.: „Rok z Konwickim, rok z Miłoszem”. „Teksty Drugie” 1995, nr 5.
Kandziora J.: „Zmęczeni fabułą. Narracje osobiste w prozie po 1976 roku”. Wrocław 1993.
Miłosz Cz.: „Gombrowiczowi”. W: tenże: „Kontynenty”. Paryż 1958.
Smulski J.: „»Ulepiec«. Kilka uwag o formie gatunkowej tryptyku Tadeusza Konwickiego: »Kalendarz i klepsydra«, »Wschody i zachody księżyca«, »Nowy Świat i okolice«”. W: „Formy i strategie wypowiedzi narracyjnej”. Red. Cz. Niedzielski, J. Speina. Toruń 1993.
Szczepańska A.: „My, mężczyźni. Relacje homospołeczne w sylwach Tadeusza Konwickiego”. W: „Kompleks Konwicki”. Red. A. Fiut (i in.). Kraków 2010.
Przed paroma laty, jako doktorantka w Instytucie Nauk o Literaturze Polskiej na Uniwersytecie Śląskim, prowadziłam zajęcia z analizy i interpretacji; poniekąd autorskie, gdyż pozostawiono nam w zasadzie wolną rękę, jeśli chodzi zarówno o doprecyzowanie problematyki, jak i dobór literatury. Zasugerowałam więc studentom bliski mi temat „Historia i doświadczenie”, a w praktyce – przyjrzenie się rozmaitym obliczom powojennego autobiografizmu i autofikcji. Po rozgrzewce teoretycznej na pierwszy ogień poszedł właśnie „Kalendarz i klepsydra”. Gdy na zagajenie spytałam grupę o ogólne wrażenia, pewien student wyznał, że jego są zaskakująco pozytywne – nie spodziewał się omawiania takich książek. Bez wątpienia poprosiłam wówczas o wyjaśnienie, jakie książki ma na myśli, niestety, już nie pamiętam odpowiedzi. Dlatego stawiam sobie za cel rozważenie, co nas do Konwickiego może przyciągać i co on nam dzisiaj proponuje – mimo że zamiast jego słynnego „łże-dziennika” bardziej adekwatną lekturą zdaje się „Dziennik roku zarazy” Daniela Defoe.
Interesującą mnie tu pozycję wznowiono w pięciolecie śmierci autora, a na stronie wydawcy widnieje informacja: „Wydanie drugie (pierwsze w Znaku)”, aczkolwiek jest ona trochę myląca. Przed 1990 r. „Kalendarz…” ukazał się trzykrotnie w Czytelniku i również ta oficyna w 2005 r. wypuściła na rynek wersję „rozszerzoną”, czyli nieocenzurowaną – teraz zatem otrzymaliśmy drugą pełną edycję. (Dla porządku nadmienię o opublikowaniu owej książki w 2010 r. przez Agorę, tyle że łącznie z „Kompleksem polskim”). Na znanej platformie handlowej oferowane są jeszcze za kilka złotych poprzednie wydania, lecz słusznie wykorzystano okazję, by o tym utworze przypomnieć i zachęcić do odkrycia go na nowo.
*
Wprawiający krytyków w konsternację w połowie lat 70. kłopot z kwalifikacją gatunkową „Kalendarza…” dziś nie budzi takich emocji: podobnie hybrydyczne utwory, wliczając dalszą quasi-intymistykę pisarza z Kolonii Wileńskiej („Wschody i zachody księżyca”, „Nowy Świat i okolice” etc.), wszechstronnie już rozpatrzono i rozłożono na czynniki pierwsze. W artykule Jerzego Smulskiego (1993) znajdziemy imponujący zestaw określeń nadanych przez recenzentów oraz autoklasyfikacji „narratora”, typu sylwa, powieść-felieton, dziennik kreacyjny, swoisty (pokraczny) raptularz, autobiograficzna eseistyka… Oczywiste jest przewrotne podejście Konwickiego do reguł dziennika – począwszy od zabawy nagłówkami („Niedziela, ale nie ta, tylko zupełnie inna”) po jedynie sporadyczne zakotwiczanie notatek w „rejestrowanym” roku 1974 i rozpychanie ram kalendarza. Na dodatek toczy się tu gra z czytelnikami, z nastawieniem na konfesyjny charakter treści i wyjątkowość zdarzeń (por. obietnicę, iż niebawem „coś się stanie w moim życiu, co zdramatyzuje te zapiski, uświęci je przejmującym autentyzmem, bo (…) na to czekacie od pierwszej strony” [s. 199]). Że jednak zależności między dokumentem a kreacją, „autentykiem” a mistyfikacją nie są wyłącznie anachronicznym problemem akademickim, świadczy recepcja kolejnych tytułów Jerzego Pilcha czy kontrowersyjnej „Mojej walki” Karla Ovego Knausgårda.
Igranie z odbiorcą należy do największych smaczków „Kalendarza…” – Konwicki (bardziej fachowo: podmiot mówiący) z jednej strony mu się przypochlebia, z drugiej traktuje go protekcjonalnie, choć wchodzi z nim też w komitywę („Jesteś szmirusem, mój drogi powierniku. I ja jestem szmirusem” [s. 262]). Nawet rozszarpując blizny, zdobywa się na ironiczny dystans („Znudziłem się już kompletnie tą jękliwą spowiedzią” [s. 130]), tematyzuje i parodiuje stosowane chwyty, wodzi nas za nos i myli tropy. Wszakże celem tych posunięć nie jest (tylko) błaznowanie, lecz prowokowanie fundamentalnych pytań o status świata przedstawionego oraz samego podmiotu, czyli po prostu – wbicie ćwieka łatwowiernemu czytelnikowi.
Ową łatwowierność autor testuje, deprecjonując własne zdolności: „O Jezu, jak mi się pisze koślawo i mozolnie, jak mi ta moja polszczyzna stęka i kwęka” (s. 246). Rzekomą niegramotność składa na karb podwileńskiego zaścianka, ale mamy do czynienia z fałszywą skromnością: temu, co się w „Kalendarzu…” o dyletanctwie językowym mówi, przeczy to, jak się mówi – istna feeria. Manifestuje się ona nie tylko w plastycznym słownictwie (prysiudy, samodurstwo, łachmyta…) czy frazeologizmach („co się łamiesz jak owsiany blin” [s. 90]) o wschodnim rodowodzie i nie tylko w bon motach, które przekroczyłyby limit objętości przewidziany dla tej recenzji. Przede wszystkim bowiem feeryczne efekty stwarza porywająca, ba, uwodzicielska narracja. Właśnie: jeśli jednym z ulubionych wyrazów pisarza wydaje się „pieszczoch”, to o nim można bez wahania powiedzieć: „czaruś”. Zdobywa nas jędrnym, pełnym polotu językiem nawet wówczas, gdy zarazem gorszy rubasznością; ot, próbka takiego retorycznego popisu: „Kochane warszawskie prawiczki z nożami sprężynowymi w kieszeniach, drogie ochlapusy z męstwem sączące gołdę, żeby mieć odwagę stuknąć żonę w zęby, mili prymusi stołecznych salonów, co sadzicie gęsto w państwowych buduarach »kurwami« oraz popularnymi nazwami narządów rodnych, sympatyczne zajączki wypinające lwie piersi, zalęknione szczury, co dodajecie sobie kurażu minami weteranów Legii Cudzoziemskiej, wszystkie poczciwe fajtłapy zgryzione na puder przez przeklętą inteligenckość – skaczcie w rynsztok i płyńcie kraulem, bo powoduje wami siła wyższa, wyższy rozum, wyższy popęd” (s. 186). Nadzwyczajne wyczucie przez autora „Nic albo nic” rytmu i brzmienia skutkuje wrażeniem, jakbyśmy słuchali gawędy.
*
Uwodzeni jednak jesteśmy nie tylko „formą”, lecz również „treścią”, podlegającą zasadzie teatrów variétés: co się komu podoba (quodlibet). Nie sposób wyliczyć komponentów tej mozaiki, niemniej można je posegregować zagadnieniami. Na pierwszy plan, jako najbardziej sensacyjne i przekorne, wybijają się facecje, których bohaterami są przeważnie znajomi Konwickiego z kręgów literackich. Narrator sypie więc plotkarskimi historyjkami m.in. o Marku Hłasce czy Marku Nowakowskim, kreśli wręcz karykatury Stanisława Dygata i Romana Bratnego, ale też poważniejsze portrety Wilhelma Macha czy Tadeusza Borowskiego. W dodatku przez „Kalendarz…” przewija się galeria prominentnych indywiduów, z pokaźnym udziałem „pieszczochów” władzy. Z poświęconymi im fragmentami rymują się anegdoty wykpiwające realia PRL, choćby ta o guziku bieliźnianym, który odpada w momencie celebrowanego powitania narratora z pewnym pułkownikiem lub ta o „skandalu” w postaci fatalnego afektu łabędzia z ministerialnego stawu do „co najwyżej pegeerowskiej” (s. 93) gęsi.
Wyławiając z takich scenek surrealizm sytuacji, Konwicki podsuwa pytanie o naturę faktów i ich literackiego (od)tworzenia. Ale warto też zapytać o aspekt… genderowy, do czego może skłonić informacja o 70 000 nowości na targach we Frankfurcie: „70 000 facetów [sic!] pisało w czoła pocie swoje książki, rojąc o sukcesach i gotówce” (s. 140). Ów wątek męski śledzi m.in. Anna Szczepańska (2010), a obejmuje on rywalizację z innymi (w piciu, w sporcie, w partyzantce), brak ojca i jego implikacje, budowanie męskiej wspólnoty etc. Kolejny zbiór to wzmiankowane już uwagi autotematyczne tudzież autokomentarze nicujące etykiety krytyków. Naturalnie, pojawiają się opinie o cudzych utworach, zarówno literackich, jak i filmowych, przy czym trzeba pamiętać, że w wypadku tych drugich nie zabiera głosu przeciętny kinoman, lecz ceniony scenarzysta i reżyser m.in. „Salta” czy „Lawy”. Stąd tylko krok do wypowiedzi narratora o własnych zamiłowaniach oraz poglądach, nierzadko z przymrużeniem oka (np. o podejściu do alkoholu).
W kontekście, który zaznaczyłam na początku, ważniejsze są jednak całostki bardziej refleksyjne niż ludyczne, bliskie minitraktatom, dotyczące nienawiści, typologii krytyków, stosunków polsko-ukraińskich, faszyzmu, kabotyństwa, polskiej emfazy i kompleksu niższości etc. Sporo miejsca zajmują dumania nad kondycją literatury, zwłaszcza polskiej, także na szerszym tle – jak w scenie spotkania autora „Sennika współczesnego” z autorem „Herzoga”: „Najwybitniejszy artysta nieznanego, egzotycznego kraju to szczyt melancholii. (…) Więc boksuję tutaj (…) za wielkiego literata nieznanej nikomu literatury. A to moje posłannictwo ośmiela jakoś Saula Below, który jest zaledwie bardzo dobrym literatem powszechnie znanej literatury. Więc zmiarkowawszy proporcje, proponuje mi w podtekstach remis. Nie muszę mu okazywać zachwytu, ale i on nie uruchomi zainteresowania” (s. 376). (Notabene, „zaledwie bardzo dobrego literata” uhonorowano w roku wydania „Kalendarza…” Nagrodą Nobla).
Skoro zahaczyłam o kulturę, skompromitowaniu ulega jej blichtr, a uwypukleniu specyficzne dla danego narodu obyczaje, szczególnie w perspektywie porównawczej, którą otwierają relacje z wojaży. Z przekąsem kwituje Konwicki wyjazd nie na planowane stypendium do Berlina Zachodniego (wzorem Gombrowicza), lecz w delegacji do Berlina Wschodniego; intrygujące obserwacje serwuje z eskapady do Chin. Przede wszystkim zaś należy nadmienić o preludium do omawianej edycji „Kalendarza…”, czyli o cyklu zapisków „Ameryka, Ameryka”, ogłaszanym na łamach „Literatury” w 1973 r. Poprzedzenie nimi „łże-dziennika” wydaje się uzasadnione nie tylko dlatego, że transoceaniczna podróż nastąpiła bezpośrednio przed jego powstaniem, ale również dlatego, iż tamte reportaże-felietony antycypują jego impresyjno-migawkową formę; zresztą echa wyprawy powracają w głównej części tomu. W obu utworach dostajemy błyskotliwe diagnozy cywilizacji, a także gorzko-zabawne obrazki z życia Polonii. Chociaż narrator pyta emfatycznie: „Co mnie upodobniło do tych sióstr i braci nieszczęśliwego Fiodora Dostojewskiego, którzy z rozpaczy popadli w nienawiść do Zachodu?” (s. 228), nie z nienawiścią mamy do czynienia, lecz z rezerwą wobec konsumpcyjnej i powierzchownej Ameryki, kraju pełnego paradoksów i w pewnym sensie dekadenckiego.
*
W odwołaniu do autora „Zbrodni i kary” nie ma natomiast przesady o tyle, że dla Konwickiego istotnie pępek świata stanowi przeciwna jego strona, „gdzieś na pograniczu Europy i Azji” (s. 115). Pisarz przyznaje się do zafiksowania na jednym temacie, ewokowanym również w analizowanej książce; w tym świetle frapujące jest, jak uprawia osobistą kresową mitologię, a zarazem rozprawia się z mitami romantyzmu i z inteligenckimi mrzonkami. Nadaje doniosłość z jednej strony litewskiej arkadii, swemu zawiłemu pochodzeniu i wychowaniu na zapomnianej Wileńszczyźnie, z drugiej strony ciężarowi doświadczeń wojennych, gdyż w tych elementach biografii i fantazmatach upatruje wytłumaczenie zarówno własnego charakteru, jak i dalszych losów. Wszak on i podobni mu młodzieńcy-partyzanci po wygnaniu z litewskiego matecznika stawali się wiecznymi tułaczami, będącymi odtąd wszędzie tranzytem.
W „Kalendarzu…” perseweruje zatem trapiący autora „Bohini” problem ciągłości tożsamości, zagrożonej w minionym ustroju odgórnym wymazywaniem pamięci oraz wymuszonymi lub dokonanymi w dobrej wierze woltami światopoglądowymi. Do tych rozterek zdają się odsyłać nawet liczne anegdoty związane z myleniem osób, metamorfozami czy roztargnieniem. Konwicki nie przedstawia siebie jednak jako człowieka bez właściwości, przeciwnie: „Kochane belfry, drogie ryjówki literackie, ja nie cierpię na brak tożsamości. Tożsamości mam w nadmiarze, właśnie tyle, ile trzeba, żeby włóczyć skołatanego czytelnika przez zagajniki niespełnień, przez lasy rozczarowań, przez puszcze bolesnych przeczuć” (s. 197). Wrócę później do kwestii, że końcową część drugiego zdania odbiorcy mogą zweryfikować pozytywnie.
Z tożsamościowym amalgamatem korespondują różnorakie strategie narratora oraz heterogeniczna zawartość książki – z dryfami tematycznymi, szeroką amplitudą stylów i dysonansami estetycznymi, oscylowaniem między nastrojami serio i buffo nawet w obrębie poszczególnych całostek. Książki jakby dopasowanej pod względem formy do ery Facebooka i Twittera, lecz zarazem osadzonej w długiej tradycji kalendarzy jako gatunku oferującego „mydło i powidło”, łączącego ciekawostki i rewelacje z porcją wiedzy z rozmaitych dziedzin. Książki eseistycznej dzięki fragmentom refleksyjnym, a felietonowej za sprawą aktualiów i niedyskrecji; książki, w której filozoficzne medytacje kontrapunktowane są sztubackimi dowcipami, w której afabularność walczy o lepsze z epickością, w której „autentyk” jest podkolorowany lub bałamutny, w której wreszcie po uchyleniu drzwi do prywatnego mieszkania pisarza stajemy się świadkami intymnej sceny… lizania jego łysiny przez kota Iwana. Tym napięciom, polaryzacjom i odbiciom towarzyszą analogiczne ruchy „ja”. Jak stwierdza Judith Arlt (2007: 136): „Podmiot jest [tu] wahadłem personalnym i wahadłem stylistycznym. Jest wahadłem między prawdziwym, autentycznym Tadeuszem Konwickim a wymyślonym, inscenizowanym. Jest wahadłem między manierą eseistyczną a manierą autobiograficzną. Jest wahadłem, na przykład, między zwierzeniem się z osobistych wydatków w wysokości 1,5 zł na dwie gazety (…) a anegdotką o chciwym krawcu Gomułki”.
Owym anegdotkom należy oddać sprawiedliwość, co czynię za Jerzym Kandziorą (1993: 46-48), z którego wywodem zgadzam się na tyle, by przywołać go jeszcze kilkakrotnie. Otóż badacz ten zwraca uwagę, że rozsiane w „Kalendarzu…” zjawiska akcydentalne lub nadmiarowe, osobliwe zbiegi okoliczności, uniezwyklenia i symetrie wskazują na nadpercepcję świata; że mylenie realiów to nie tylko licentia poetica, lecz wyeksponowanie fikcji, że czas zostaje zmetaforyzowany, a na oczach czytelników rzeczywisty konkret ulega przeistoczeniu w artystyczną transcendencję.
*
Chociaż interesuje mnie tu, by tak rzec, „Kalendarz…” na obecny okres, warto pamiętać, czemu służyła rewizja wytycznych autobiografizmu w momencie ukazania się pierwszego wydania. Jego recenzenci nierzadko interpretowali literalnie sceny o znamionach parabol, przykładali do treści pozaliteracki probierz prawdy i traktowali poważnie to, co sfingowane lub przestylizowane. W konsekwencji młodsze pokolenie zarzucało twórcy egotyzm, konformizm oraz brak zaangażowania, pożądanego w dobie cenzury i łamania praw obywatelskich. Konwickiemu tymczasem, jak podkreśla Kandziora (tamże: 32-34), zależało na kruszeniu schematów, na rezygnacji z dydaktyzmu, czy wręcz z funkcji wieszczej (powiedziałabym: z wizji pisarza jako inżyniera dusz), co stanowić miało pancerz chroniący przed ideologizacją, a także rodzaj rozrachunku z własną uległością partyjnym besserwisserom.
Ten wątek odciska na „Kalendarzu…” piętno epoki, gdyż pojęcie „autentyku” można odnieść nie tylko do świadomości autora, ale i szerzej, do „los[u] ludzi złapanych w pułapkę historii” (Czermińska 1995: 133). W książce następuje więc swoista „spowiedź dziecięcia wieku”, niegdysiejszego członka formacji tzw. pryszczatych – młodych piewców socrealizmu – jednak zamiast patetycznego bicia się w piersi owa spowiedź przybiera postać wnikliwego wyjaśnienia motywacji tych, którzy przeżywszy wojnę z poczuciem winy, pragnęli na gruzach starego świata włączyć się w budowę nowego, „wspaniałego”. Konwicki rychło wycofał się z propagandowego frontu, potem współtworzył drugi obieg, lecz „Kalendarz…” opublikował oficjalnie, nie bez ingerencji cenzury. Trzymający krótko rodzinę narratora kot o jawnie aluzyjnym imieniu Iwan na szczęście się ostał.
Wszakże tekst pada ofiarą nie tylko koniunktur politycznych, a autor „Wniebowstąpienia” unaocznia nam ponadczasowe zagrożenie wszelkiego pisania „dokumentarnego” nieautentycznością, wynikającą również z nieuchronnej literaturyzacji życia, z ograniczeń formy, z presji środowiska, odbiorców etc. Zabiegi dokonywane w „łże-dzienniku” zmierzają zatem także ku wykreowaniu osobistego, „prawdziwego” idiomu na przekór instytucji literatury, rolom społecznym, homogenicznej kulturze masowej, wreszcie – Prawdzie przez duże „p”: „Może z buntu przed jej wszechwładzą pozwalam sobie czasem na drobne oszustwo, które jak znaczony kamień zostaje za mną, aby zaświadczyć o mnie konkretnym, o mnie obdarzonym swoim własnym numerem w wielkim ludzkim stadzie (…)” (s. 149).
Prawda tekstu – nawet umocowanego biograficznie – nie istnieje bowiem a priori, lecz wyłania się w pisaniu. Sedno tego ostatniego tkwi zaś nie tyle w ekspresji czy w odwzorowywaniu faktów zewnętrznych, ile w tworzeniu znaczeń dzięki energii języka i pracy wyobraźni. Co przeto z wiarygodnością „Kalendarza…”? „Jeśli ktoś się nie zrazi jaskrawym hochsztaplerstwem, bezczelnym bluffem i prasłowiańską hucpą – może polubić pana Romana” (s. 172) – twierdzi narrator o Bratnym, słowa te jednak odniosłabym też do Konwickiego, którego tekstowe alter ego przekonuje: „[N]ie należy mi wierzyć, ale można mi przy odrobinie dobrej woli ufać” (s. 239). Warto zastosować ową zasadę życzliwości, a wtedy mamy szansę odkryć jego nieoczywiste oblicze.
*
Naprowadza na nie Kandziora (1993: 60-61), przyrównując wzajemne oświetlanie się realności pozaliterackiej i fikcji w „Kalendarzu…” do obcowania z maską pośmiertną, która wywołuje dziwny niepokój i uczucie niesamowitości z powodu naznaczenia sztuki cielesnością śmierci. Czy to nie nazbyt wydumane skojarzenie? Zważmy, że między humorystycznymi perypetiami i erudycyjnymi deliberacjami narrator przemyca ładunek horror metaphysicus, np.: „Jestem człowiekiem, który był jedną nogą na tamtym świecie. A co was obchodzi tamten świat, kiedy zaryliście się po uszy w tym doczesnym świecie pełnym chwilowych honorów, głodnych ambicji, (…) półliterków z salcesonem o brzasku, świecie pozornych słów, pozornych min, pozornych sukcesów (…). Wasza chwila dzisiejsza to już przeszłość bez historii i bez patosu. Wasza chwila dzisiejsza to bezlitosne zbliżenie do tamtego świata, który na koniec, skowycząc, zrozumiecie” (s. 460).
Owszem, tu akurat Konwicki drapuje się w szaty mentora, ale przecież odbiera sobie ten status, udając nieokrzesańca ze Wschodu, wyrosłego w otoczeniu wprost obskuranckim: „Nienawidziliśmy szczerze grubych książek zadrukowanych gęsto przez jakichś zwyrodnialców amoralnymi myślami, które zdrowych ludzi doprowadzają do wariactwa” (s. 101). Warto zauważyć, że omawiany tom liczy prawie 480 stron, a w naszej rzeczywistości, która w ciągu paru tygodni zwariowała, ta gęsto zadrukowana książka zapewnia nie tylko relaks – wbrew deklaracji: „Jaka szkoda, że literatura nie rządzi już tym konwulsyjnym światem. (…) Jaka szkoda, że kiedy wdarłem się do jej świątyni, okazała się ta świątynia gruzem rozpadających się wspaniałych murów (…). Chodźmy na ulicę. Przebrani za rozrywkę, w kostiumach sanitariuszy kojących stargane nerwy rozhisteryzowanej własną niewiedzą ludzkości, będziemy rozrywać spotykanych przechodniów” (s. 209).
Pisarz-sanitariusz z jednej strony zagaduje lęk i próżnię, lecz z drugiej potęguje ich doznanie, jakby stosował homeopatię, wmontowując w „Kalendarz…” obrazy wanitatywne. A propos „sygnałów schyłku” – poczucia daremności, rozczarowania, degrengolady, niewiary w porozumienie z odbiorcą – w „Pamflecie na siebie” z 1995 r. i wcześniejszej quasi-intymistyce Konwickiego, Stanisław Bereś (2010: 353-354) stwierdza: „Skoro jego książki zawsze ukazywały się dość systematycznie, tryskając weną twórczą i energią, nauczyliśmy się traktować te utyskiwania, skargi i lamenty z przymrużeniem oka, doskonale wiedząc, że pisarz odgrywa komedię (być może mającą funkcję odczyniająco-magiczną) (…)”. Aczkolwiek radykalizacja wymienionych motywów sugeruje autentyczność owych przypadłości i udręk, autor obleka je w retoryczny kostium, by uniknąć posądzeń o ekshibicjonizm czy kompromitujące biadanie. Już w „Kalendarzu…” spod maski zgrywusa wyziera zgnębiona twarz sceptyka, czującego rosnącą bezradność wobec tego, co nieuchronne, i zagubionego w gnającym na oślep świecie, acz z pozoru pewnego siebie.
Naturalnie, nie o samego Konwickiego chodzi, gdyż w analizowanym tomie i kolejnych sylwach otwarta została „drog[a] ku uniwersalizacji, ku autobiografii w poetyce paraboli ludzkiego losu. (…) W najbardziej zewnętrznej, werbalnej warstwie egzystencji – trwa (…) przezwyciężanie lęku, ekspresja tęsknot i agresji, symulowanie mocy (…); w warstwie istotnościowej – odbywa się misterium przemijania, istnieją owe zatarte na co dzień proporcje między czasem wiecznym a mgnieniem jednostkowego istnienia (…)” (Kandziora 1993: 36). Widać to w tak aktualnym spostrzeżeniu: „Żarzymy się jak bateryjne żaróweczki albo jak robaczki świętojańskie. Oświetlani własnym wątłym blaskiem, pocieszamy się, że to piękny, słoneczny dzień, który przynosi dobre nowiny. A tu tymczasem noc. (…) Noc pełna strasznych ruchów tektonicznych, pełna zgiełku i raptownych przemieszczeń (…). [A] kiedy wzejdzie słońce, (…) diabli wiedzą, co zobaczymy i czy my właśnie zdążymy zobaczyć” (s. 208).
Te same struny poruszone zostają w relacji z pogrzebu: „Więc idziemy w ciszy, co jest wieczna, (…) więc idziemy w smutku, który trwa najkrócej, choć wraca często jakimś strzępem i poddusi w przerażającej godzinie nad świtaniem, i przeszyje serce gorącym lękiem pośrodku dnia. (…) Tak odchodził w wieczność mój przyjaciel Olek. Odchodził bez fartu, pechowo i żałośnie. Odchodził jak wszyscy ludzie, którzy nie pragną już ostatniego kłamstwa za życia i pierwszego kłamstwa na progu nieskończoności” (s. 194). Cała scena – razem z opisem gaśnięcia chorego w oczach i z groteskowym, symbolicznym epizodem zapodziania się zwłok i zagubienia tabliczki z personaliami zmarłego – potwierdza tezę Kandziory (1993: 62): „Jest proza autobiograficzna Konwickiego jakimś gestem przygarnięcia człowieka do transcendencji na przekór wszelkim niedostatkom życia, fizjologii ciała, które przemija, i słabościom ducha, który upada czy też błądzi”.
Rzeczona transcendencja, jak wspomniałam, nie odsyła do boskości, chodzi raczej (zgodnie z etymologią) o to, co przekracza porządek kalendarza: o sztukę i o klepsydrę pamięci. (Notabene, pomysłowo ten motyw, wraz z wąsami nieśmiertelnego Iwana, spożytkowano w projekcie okładki). „Klepsydra ma przecież to do siebie, że można ją nieskończoną liczbę razy odwracać i zawsze ten sam piasek w tym samym naczyniu będzie się przesypywał tak samo. (…) spoza liniowego, niepowstrzymanego przepływu czasu przebija cykliczny ruch zamkniętego koła, którego jeden obrót można zapisać i pokazać tak, żeby starczył za całą resztę (…). Tym, co pozwala zatryumfować nad nieodwracalnością przepływu czasu jest pamięć” (Czermińska 1995: 129-130). Innymi słowy, Konwicki w błahostkach niczym we fraktalach zawiera obraz „całości”, indywidualnemu nadaje rysy uniwersalnego, a przemijającemu – ponadczasowego. Pozbawiony złudzeń co do ostatecznej sprawiedliwości („Gwarzę sobie z ludźmi (…), którzy razem ze mną stanowić będą gnój historii” [s. 136]), dzielił z Czesławem Miłoszem (1958: 225) przekonanie, że to, „co czyste i wieczne, realizuje się poprzez doczesne i tymczasowe”. Dlatego pomimo najbardziej widowiskowego pozerstwa i kokieterii istotą „Kalendarza…” wydaje się współczucie dla kruchości istnienia; dlatego też jest to dobra lektura w obecnych, tak nagle niepewnych i trudnych czasach. „A celem mojej terapii ma być otucha. Otucha to dobra rzecz. Jak się przejedzą obiecywane raje – miło przytulić się do ciepłej, kojącej i bardzo ludzkiej otuchy” (s. 457).
Literatura:
Arlt J.: „»Ja« Konwickiego”. Kraków 2007.
Bereś S.: „Opera ultima, czyli zamknięte drzwi”. W: „Kompleks Konwicki”. Red. A. Fiut (i in.). Kraków 2010.
Czermińska M.: „Rok z Konwickim, rok z Miłoszem”. „Teksty Drugie” 1995, nr 5.
Kandziora J.: „Zmęczeni fabułą. Narracje osobiste w prozie po 1976 roku”. Wrocław 1993.
Miłosz Cz.: „Gombrowiczowi”. W: tenże: „Kontynenty”. Paryż 1958.
Smulski J.: „»Ulepiec«. Kilka uwag o formie gatunkowej tryptyku Tadeusza Konwickiego: »Kalendarz i klepsydra«, »Wschody i zachody księżyca«, »Nowy Świat i okolice«”. W: „Formy i strategie wypowiedzi narracyjnej”. Red. Cz. Niedzielski, J. Speina. Toruń 1993.
Szczepańska A.: „My, mężczyźni. Relacje homospołeczne w sylwach Tadeusza Konwickiego”. W: „Kompleks Konwicki”. Red. A. Fiut (i in.). Kraków 2010.
Tadeusz Konwicki: „Kalendarz i klepsydra”. Znak. Kraków 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |