ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (391) / 2020

Igor Kierkosz,

29 CIEKAWOSTEK O ŚMIERCI (PIOTR JEMIOŁO: 'NEKROTRIP')

A A A
Odkąd u brulionowców liczba mentalnych zmarszczek zaczęła wzrastać wprost proporcjonalnie do liczby wydawanych przez nich tomów, w powietrzu czuło się potrzebę co rychlejszej zmiany warty. W myśl zasady: „uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić”, staliśmy się świadkami galopującej polaryzacji rodzimej literatury – ostatecznego udziadowienia starych i radykalnego wkurwu młodych. Od dłuższego czasu obserwuję rówieśnicze pokolenie krytyków wtórujące tuż-po-mutacyjnemu krzykowi wypełniającemu najnowszą poezję. Znanym banałem stało się stwierdzenie: tworzyć, to ustawiać się politycznie, a mówić o literaturze, to mówić o polityce (z pozycji, we własnym mniemaniu, najsłuszniejszej). Ta oczywistość zaczęła zbyt często usprawiedliwiać estetyczne filisterstwo piszących. Poetki, krytycy – mamy w rękach gilotynę, a ścinamy nią kwiatki na ołtarz hołubionych autorek. Wygląda na to, że oczekiwana zmiana warty albo na dobre się jeszcze nie dokonała, albo poszła w zbyt bezpieczną stronę.

Piotr Jemioło w debiutanckim tomie próbuje przełamać powstały impas, mierząc siły na odświeżone zamiary. Proponuje zindywidualizowaną poetykę w zastępstwie fermentu raczej ledwie się tlącego, niż buchającego ogniem oczekiwanym przez wywrotowy biegun współczesnej polskiej poezji. Gest Jemioły wymaga nie tylko wyzwolenia się z pozycji medium, głoszącego niepodważalne diagnozy rzeczywistości, ale i odejścia od cynizmu jako rzekomego młota na polityczne czarownice. „Nekrotrip” zastępuje wygodę uważnością; porzuca prostotę absolutnej negacji na rzecz wnikliwości i niuansu.

Jemioło rozprawia się z językiem ryzykownie, kreśląc w jego ramach topografię pełną rozpadlin i zadziwiających sprzężeń koheletyzmu z wiecznym trwaniem rozlicznych układów – rodzinnych, tożsamościowych, wreszcie politycznych. Państwo, jako przestrzeń siłą rzeczy reagująca na powstałe w ten sposób napięcia, staje się równocześnie ich katalizatorem – na zasadzie sprzężenia zwrotnego nieuchronnie prowadzącego do wielkiego krachu. Sprawozdawcze wersy o postępujących kataklizmach mogłyby być ostrzeżeniem, gdyby nie świadomość, że na przestrogę już za późno.

„Czy morze ma dosyć sąsiedztwa państwa polskiego?

Woli stać się bajorem? Pustynną atrakcją dla turystów?

(…)

Czy będziemy skazani na pangę i mintaja od Wietnamczyka?

Czy Niemcy wydzielą pas eksterytorialny dla Pomorza?” („FAQ / FUCK”, s. 22–23)

W obecnej sytuacji każda ingerencja w układ – czy to przez próbę jego destrukcji, czy przez zwykłą reprymendę (protest, strajk, ironiczny wiersz) – po bourdieu’owsku wyzwala w nim implozję, która musi skutkować ofiarami. Tak czytałbym również, w kontekście całego tomu, motto z Miłobędzkiej: „od rana męczę się nad celnością słów / nie pamiętam kogo miały zabić” (s. 7). Podmiot tego tomu jest uwikłany w perspektywę (albo wręcz od małego nauczony wyłącznie takiej perspektywy), w której jednostkowa decyzja z natury rzeczy musi być skierowana przeciwko drugiemu. Współistnienie w społeczeństwie staje się wówczas mimowolnie przemocowe. Nawet nieopowiedzenie się po żadnej ze stron jest wyrażeniem woli. A skoro umówiliśmy się, że każde wyrażenie woli jest polityczne, to zważajmy na słowa i nie marnujmy ich w bełkotliwym zapętleniu.

Cytowany wyżej wiersz – „FAQ / FUCK” – jako jedyny z całego tomu, jest tak bliski społeczno-politycznej dosłowności. W innych miejscach Jemioło odbiega od prostych rozwiązań narracyjnych. Cały impet poetyckiego nurtu „Nekrotripu” uderza w czytelnika, co z początku potrafi oszołomić. To wiersze dla dzieci post-postmodernizmu, którzy swoją wiedzę przetrzymują w smartfonach, a pytanie o radę rozpoczynają słowami „Hey Siri...”. Dla czytelnika przywiązanego do dobrze rozpoznanych formuł, problemem może okazać się odnalezienie spójności w wielowątkowej erupcji znaczeń. Lektura wierszy Jemioły to intermedialny jogging między tym, co napisane, a tym, co hipertekstowe – w konieczności sięgania do Google’a jest wręcz drobny aspekt edukacyjny (co to jest katabaza? kim był Durs Grünbein? o czym śnią kobiety w trzecim trymestrze?). Mimo ryzykowności takiego projektu, jest to działanie odnoszące makiaweliczny sukces – ostateczny cel uświęca trud przeprawy. Dostajemy bowiem 29 wierszy konsekwentnie wynoszących codzienne doświadczenia w dziedzinę metafizycznej makabry, nieuciekających się do prostego wyłożenia zgorzkniałych racji, znanego chociażby z nowego Bohdana Zadury czy Marcina Świetlickiego.

Rozpad jako fundamentalne, ledwie zauważalne tło ludzkich działań, napędza wszystkie tryby Jemiołowskiego uniwersum. Zdaje się, że przeoczyliśmy moment ukonstytuowania się zdezintegrowanego status quo. Echa nowego paradygmatu, w którym śmierć nie należy już do sfery sacrum, lokują się w języku – a to z łatwością przyswajającym żarty z „grobowej atmosfery” w pracy grabarza, a to zrównującym zgon z kolejnym „korpoprojektem”, a to nazywającym „czyśćcem” poczekalnię dla nieprzyjętych facebookowych znajomych („Instrukcje dla aspirujących grabarzy”, s. 16–17). Takie przyswojenie, mimo że manifestuje się w banałach, po cichu przepełnia czarę, infekując podstawowe sfery życia. Jemioło pokazuje, że gorycz znajduje ujście w ekspansji śmiertelnego potencjału w orbitę międzyludzką:

„Być bohaterem slashera, a chcieć uśmiercać

jako scenarzysta to zbiory

raczej rozłączne,

choć wyjątkowo wytrwałym udaje się je połączyć.

(…)

Komu zaś udała się sztuka splątania

nie słyszy nic – ściszony

trzask kości dziewczyny.” („Ø / O”, s. 11)

Ilekroć powraca wątek semantycznej transformacji trywializującej śmierć („Kondolencje: odtwórz słowo w pętli, a wyda ci się nazwą kwiatów” [„[kondolencje: odtwórz]”, s. 18]), tuż obok w przestrzeni wiersza następuje wolta, świadcząca o dojrzałości tego poetyckiego projektu. Jemioło mocuje się z nekro-narracjami władzy, mediów i społeczeństwa, ustanawiając własną odmianę języka. W swoim idiolekcie emigruje w rejony wyzwalające, bo zinterioryzowane. Dla Grochowiaka był to turpizm, dla Tkaczyszyna-Dyckiego – język chachłacki. Dla Jemioły bezpieczną przestrzenią jest świat geometrycznie uporządkowany, ścisły (jak refren powracają u niego pętle, granice, helisy, lemniskaty). Sam poeta, podczas krakowskiej premiery „Nekrotripu”, tłumaczył to swoją niegdysiejszą „fazą na matematykę”. Jeśli w czymś upatrywałbym ucieczki od dziadowskiego mamrotu starych pokoleń poetów, albo antysystemowego banału tych młodych, byłby to zwrot ku tego rodzaju „fazom” – czasem hermetycznym, czasem naiwnym, ale zawsze ożywczym.

Rzecz w tym, że fraza Świetlickiego sprzed trzydziestu lat: „Niczego o nas nie ma w Konstytucji” (Świetlicki 1994, s. 60) już dawno przeszła z dziedziny chwytliwego anarchizmu w dziedzinę smutnej rzeczywistości. Potrzeba reprezentacji w Polsce A.D. 2020 rośnie, podczas gdy w spolaryzowanym polu literackim utrzymują się tylko najwygodniejsze pozycje. Śmierć w istocie jest bliżej, niż chcemy przyznać – w katastrofie klimatycznej („Czy staniemy się mocarstwem w wypasie dromaderów?” [(„FAQ / FUCK”, s. 22]) i we wrogości usprawiedliwiającej bratobójstwo („śmie®ć się nie połapie w zbrylonej papce” [„katastaza w pętli”, s. 40). „Nekrotrip” odzyskuje – na użytek własny i dla otrzeźwienia antysystemowego chochoła – utraconą krytyczną równowagę. Jemioło zaostrzył gilotynę, niech rozpocznie się jego trip.

Literatura:

Marcin Świetlicki: „Schizma”. Obserwator. Poznań 1994.

 
Piotr Jemioło: „Nekrotrip”. Fundacja Kontent. Kraków 2019.