ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (395) / 2020

Mateusz Chról,

NIE DAWAJCIE PSYCHODELIKÓW FILOZOFOM! DAWAJCIE PSYCHODELIKI FILOZOFOM! (THE MIDNIGHT GOSPEL)

A A A
Netflix praktycznie od samego początku swojej działalności jest otwarty na motywy filozoficzne. Nie sposób nie wymienić tutaj chociażby rozważań na temat czasu i przestrzeni zawartych w „Ricku i Mortym” czy egzystencjalnej rozpaczy i nihilizmu w „BoJacku Horsemanie”, a także produkcji „Dobre miejsce”, która stanowi serialową wizualizację wielu koncepcji etycznych. Twórcy filmowi są najwidoczniej znudzeni czczą rozrywką i tworzą popkulturę z głębszym przekazem. Inna hipoteza może brzmieć tak, że przedstawiciele branży Hollywood są smutni i depresyjni przez obecną w Kalifornii przytłaczającą próżność i poczucie bezsensu, wszystkie produkcje mają bowiem silny rys pesymistyczny.

Wydaje się jednak, że to całe filozofowanie w „The Midnight Gospel” osiąga swój kraniec. Mnie to nie przeszkadza, ponieważ sam jestem filozofem. Oglądanie tych ośmiu odcinków okazało się dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Głównie dlatego, że nie mamy do czynienia z suchą filozofią akademicką, ale dialogi są okraszone sporą dawką wulgaryzmów i czarnego humoru. Humor jest znacznie ostrzejszy niż w „Pora na przygodę”, które wyszło spod pióra tego samego autora – Pendletona Warda (piszę „spod pióra”, bo czy nie mamy w obu przypadkach do czynienia z majstersztykiem literackim?). Widać, że lubi on wpychać w usta swoich bohaterów soczyste wiązanki i musiał się poprzednio mocno ograniczać ze względu na ugrzecznioną formę animacji dla dzieci. Jednakże w „The Midnight Gospel” scenarzysta w końcu daje upust swojej miłości do rynsztokowego słownictwa.

Postać głównego bohatera – Clancy’ego, opiera się na stereotypie współczesnego nastolatka. Jest rozchwiany emocjonalnie, szuka akceptacji (tak zwanej atencji) i chce zostać sławnym youtuberem (albo jakimś odpowiednikiem tego w ramach serialowej rzeczywistości). W tym celu prowadzi podcast, w dodatku dysponuje symulatorem wszechświatów (kolejny wątek filozoficzny – hipoteza symulacji!), co powinno zapewnić mu sporą oglądalność. Tymczasem okazuje się, że podróże międzywszechświatowe bywają ryzykowne, na większości uniwersów panuje wszechobecna destrukcja – na istoty je zamieszkujące czyha ciągłe zagrożenie, jak nie atak zombie, to apokalipsa. Stąd też dyskusje odbywają się w tle katastroficznej atmosfery i kolorowej „rozwałki”.

Kiedy Clancy przenosi się do pierwszego wszechświata, rozpoczyna się rozmowa z jego mieszkańcami i emitowany na cały kosmos podcast, zwany inaczej „kosmocastem”. Najpierw dyskutują o legalizacji marihuany, później o paleniu jej, od palenia trawy do brania psychodelików, od brania psychodelików do medytacji, od medytacji do buddyzmu, od buddyzmu do różnych religii i koncepcji filozoficznych, których nie sposób tutaj wymienić. Tak naprawdę każdy odcinek porusza jakiś problem filozoficzny (chociaż nie do końca, o czym poniżej), toteż obiecałem sobie, że nie będę tu rozwijał wątków filozoficznych (przynajmniej się postaram). Raz dlatego, żeby nikogo nie zanudzać, a dwa z braku miejsca. Oczywiście cała narracja ma absurdalny, surrealistyczny urok, który okalał „Porę na przygodę”. To naprawdę duży plus, widać w nim specyficzny styl Warda i jego współpracowników (m.in. znanego z ironicznych podcastów Duncana Trussella), zamiłowanie do absurdu i ezoteryki. No właśnie, ezoteryki. I w tym momencie coś zgrzyta. Na samym początku oglądania kreskówki pomyślałem, że będzie ona konceptualnie zróżnicowana, pluralistyczna; że kolejne postaci będą ucieleśniać odrębne wizje filozoficzne i światopoglądy. Tak się jednak nie stało. Cała produkcja wydaje się być apologią buddyzmu, wymieszanego z ezoteryką i okultyzmem. Co prawda buddyzm i okultyzm to trochę „inna para kaloszy”, ale skądinąd treść dialogów zawarta w kreskówce pokazuje, jak jedno przenika drugie. Tak jest właściwie od początku do końca, z małymi przerwami na refleksję nad bardziej uniwersalnymi kwestiami, jak sens egzystencji, lęk przed śmiercią czy samotność.

W tym całym gadaniu o oświeceniu, pożytkach z medytacji i odmiennych stanach świadomości na języku odbiorcy pozostaje niesmak new age’owej propagandy. Mówię tutaj o tej ideologii, ponieważ jest ona integralnym elementem serialu i wyznacza niejako jego charakter. Nie chcę zabrzmieć jak bufon, ale New Age jest według mnie intelektualnie mdły, filozoficznie naiwny i pretensjonalny. To właśnie dookoła ruchów New Age zbierają się zwolennicy medycyny alternatywnej, antyszczepionkowcy, propagatorzy leczenia światłem i hipotezy, że światem rządzi grupa humanoidalnych gadów – reptilian. No i oczywiście zgodzę się, że każdy ma własny rozum i potrafi krytycznie patrzeć na to, co ogląda. Problem w tym, że na tym cierpi wartość artystyczna całej produkcji. O ile „Pora na przygodę” opierała się na eksplorowaniu absurdu i surrealistycznych historyjkach, a motywy filozoficzne i ezoteryczne były jedynie wątkami pobocznymi towarzyszącymi całej zabawie, o tyle w najnowszym serialu Pendletona Warda motywy te wychodzą na pierwszy plan i stanowią trzon; podstawę dla scenariusza. Z „The Midnight Gospel” po wyzuciu z buddyjskich, teologiczno-filozoficznych dysput nie zostaje nic, a w najlepszym razie bardzo niewiele. A same te dysputy zdają się pachnieć stronniczością i monotematycznością. Niemniej jednak – polecam. Ostatecznie Pendleton Ward serwuje nam porządną dawkę popfilozofii, a popfilozofia ma to do siebie, że nie musi być intelektualnie doniosła, żeby była ciekawa. Poza tym jak na głębię innych produktów na serialowym rynku rozmowy Clancy’ego wydają się całkiem głębokie. O jakości animacji i atrakcyjności wizualnej nie będę mówił – to musicie zobaczyć sami.
„The Midnight Gospel”. Reżyseria: Pendleton Ward, Mike L.Mayfield. Scenariusz: Pendleton Ward, Duncan Trussell, Mike L.Mayfield i in. Stany Zjednoczone 2020, Netflix.