ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (397) / 2020

Dominika Polok,

DZIEŃ Z ŻYCIA (ASYSTENTKA)

A A A
Mogłoby się wydawać, że film „Asystentka” powstał na zamówienie społeczne. Nie będzie chyba dużym spoilerem, kiedy powiem, że dotyczy on nadużyć seksualnych na dużą skalę w wielkiej wytwórni filmowej. Zwiastun sugeruje, że czeka nas emocjonalna, zaangażowana publicystyka, bo skonstruowany jest jak zapowiedź thrillera; również dystrybutor próbuje podgrzać ciekawość, reklamując film hasłem „To historia skandalu, który może wydarzyć się wszędzie!”.

Jeśli oczekiwanie kina moralnej zemsty jest jedynym, co Was do tego filmu przyciąga, to raczej się zawiedziecie. Jeśli obawa przed dydaktyczną pogadanką o Weinsteinie Was od seansu odstrasza – to niepotrzebnie. Kontekst marketingu subtelnie ocierającego się o żerowanie na ruchu #metoo należałoby w tym przypadku w ogóle wyrzucić z głowy. „Asystentka” bardzo mnie zaskoczyła w tym i w wielu innych aspektach, okazując się nie tylko po prostu świetnym obrazem, ale mimo wszystko również najlepszym artystycznym komentarzem, jaki można było postawić w dobie ujawniania masowych przypadków molestowania.

Wszystko w tej historii jest przypowieściowo zanonimizowane. Główna bohaterka (jedynie z napisów końcowych znana z imienia – Jane), młoda absolwentka uniwersytetu, od kilku tygodni pracuje w nowojorskiej wytwórni filmowej. Jest jedną z trojga asystentów prezesa, którego nikt nigdy nie nazywa inaczej niż zaimkiem. Więcej nawet – ani razu nie pojawia się on na ekranie. Dziesiątki ludzi pracują na sukces jego firmy; cały dzień Jane podporządkowany jest organizowaniu życia szefa (od podróży służbowych po wsparcie latynoskiej służącej w naprawie odkurzacza); dyrektorzy, wykonawcy, specjaliści, szeregowi pracownicy wszystkich działów krzątają się wokół tej jednej osoby; Jane podstawia na puste biurko posiłki i zbiera później okruszki. Wszyscy obcujemy tylko ze śladami jego obecności. Kilkukrotnie słyszymy zaledwie jego głos – zza drzwi, w słuchawce telefonu, zawsze przytłumiony, oddzielony. „On” jest niewidzialnym centrum ogromnej, wiecznie poruszającej się, biurowej machiny. „Wielki Nieobecny”, niewypowiedziany na głos temat i rdzeń całej opowieści.

I w zasadzie przez cały film nie dzieje się nic poza tym wirowaniem wokół pustego ośrodka grawitacyjnego. Widz ma okazję wsadzić głowę do wnętrza – na chwilę, bez kontekstu – i tylko dlatego ma szansę dostrzec, jak kafkowskie jest całe to perpetuum mobile. Spotkania, telefony, stukania w klawiaturę, posługiwanie się żargonem; każdy, kto pracował w dużej firmie, wie, że to zupełnie normalny dzień z życia korporacji. Jedynie obejrzany jak zagubiony puzzel zostaje przyłapany w całej swej absurdalności. W ciągu dwunastogodzinnej zmiany (asystentka zaczyna najwcześniej i kończy najpóźniej) nieustannie coś się dzieje; i mimochodem, w ciągu tego nieustającego kołowrotka, Jane napotyka subtelne ślady. Ledwo widoczne tropy. Damski kolczyk na wykładzinie, dowcipy dyrektorów o „tej kanapie” w gabinecie. Ale też podejrzanie bezsensowne rozmowy kwalifikacyjne z dziewczętami bez kompetencji. I parę krótkich, ale silnych sygnałów od starszych stażem pracowników na temat czegoś, o czym wszyscy tutaj wiedzą. I co też jest częścią normalnego trybu życia tej konkretnej korporacji.

Dziewczyna bez większych problemów składa sobie tę układankę. Wie za mało, by móc dokładnie nazwać tę sytuację, ale dość łatwo może ją ocenić na podstawie dostępnych poszlak – prawdopodobnie dochodzi w firmie do nadużyć seksualnych ze strony prezesa. Nawet przy skąpych informacjach przedstawia się to jednak całkiem jasno, toteż mimo lęku przed szefem i słabej pozycji, bohaterka usiłuje reagować dostępnymi sobie środkami. Jednak bycie planktonem o dwumiesięcznym stażu pracy to nie jedyna (choć bardzo duża) przeszkoda przed podjęciem akcji. Jane nie jest kreowana na naiwną idealistkę, wydaje się mieć świadomość zmowy milczenia, rozumie mechanizmy krycia i cichej akceptacji. Prawdziwym zderzeniem okazuje się jednak konstatacja, że jako jedyna postrzega tę sytuację jako złą.

Taka okazuje się diagnoza „Asystentki”, ukryty mechanizm poruszający całą opowieścią. Nikt poza główną bohaterką nie jest zdolny do etycznej oceny postępowania głównego przełożonego. Jej próba interwencji zostaje interpretowana wyłącznie jako działanie we własnym interesie. Z ust samych ofiar nie słychać słowa skargi, nie ma najlżejszej, choćby niewerbalnej aluzji, że doświadczyły krzywdy. Pod koniec filmu pada jedno zdanie, które wystarcza za wyjaśnienie całego tego stanu rzeczy: „One korzystają na tym bardziej niż on”. Ostateczny cynizm? Wydaje mi się, że raczej poważnie zamącona aksjologia.

Istotę struktury nadużycia w przedstawionej historii stanowi fakt, że poczynania prezesa nie są po prostu niestosowną fanaberią władcy, na którą poddani przymykają oczy ze względu na hierarchię. „On” wabi wykorzystywane dziewczyny konkretnymi obietnicami – z których jest w stanie się wywiązywać. Może rozdzielać profity, więc czasami (na tyle, by nie wystawić na szwank interesu swojej firmy) rozdziela je nieadekwatnie, by móc zaczerpnąć trochę całkiem prywatnego zysku. W normalnej relacji zatrudnienie (płacę, ewentualnie prestiż) wymienia się za umiejętności. W świecie tego przedsiębiorstwa walutą oprócz umiejętności jest też seks. I wszyscy tu wydają się to rozumieć i akceptować. Oprócz Jane.

Film może sprawiać wrażenie, że inność głównej bohaterki wśród reszty pracowników wynika głównie z jej młodości, z bycia „z zewnątrz”. Jej postać jest bardzo odrębna w tej strukturze. Jest słaba i niewidoczna – nie charakterologicznie, po prostu w hierarchii. Żarty, codzienne uprzejmości i koleżeńskie więzi jej nie obejmują. I to wydaje mi się drugim wielkim tematem „Asystentki” – nie równoległym, ale fundującym całą narrację. Praca Jane jest okropna. Codziennie spotykają ją dziesiątki drobnych przykrości, sytuacji i zadań, które same w sobie nie musiałyby być upokarzające, gdyby nie kumulowały się tak mocno, napędzane odpychającą atmosferą w załodze. Kolejna smutna norma korporacyjna – stosunki na granicy mobbingu, nigdy jednoznacznie nieprzekraczanej. Bo przecież nic takiego się nie dzieje. Jane pracuje w branży, którą sama wybrała i do której się uczyła, w wymarzonej, prestiżowej wytwórni. Praca Jane jest właściwie dobra.

Problem molestowania to wstrzyknięcie w konstrukcję kontrastu, który zabarwia to rozdarcie dylematem moralnym. Gdyby chodziło tylko o beznadziejne warunki pracy, przedmiotem rozterki byłyby wyłącznie jednostkowe losy bohaterki: zacisnąć zęby i przejść przez to ku samorealizacji czy poddać się i odejść, szukając lepszego miejsca nawet poza zawodem. Jednakże tu w grę wchodzą nie tylko osobiste marzenia i kariera, ale realne zło dotykające wielu ludzi. Jedyną reakcją, jaką w swej bezsilności dziewczyna może podjąć, jest postawa, toteż wybór koniec końców zostaje ten sam: zamknąć oczy i przetrwać w tej firmie czy odejść na znak protestu. A ten wybór, choć brzmi identycznie, jest dużo gorszy, bo obciążony poczuciem odpowiedzialności za innych ludzi. To odpowiedzialność, którą Jane może przyjąć wyłącznie na poziomie abstrakcji – etycznej słuszności, a nie możliwości realnej zmiany. Niemniej od tej wiedzy nie ma odwrotu i decyzja musi zostać podjęta – cokolwiek bohaterka zrobi, będzie to etycznie znaczące. Reżyserka milczącą postacią Jane ryzykuje sugestię: ja też – jestem współodpowiedzialna?
„Asystentka” („The Assistant”). Scenariusz i reżyseria: Kitty Green. Obsada: Julia Garner, Matthew Macfadyen, Makenzie Leigh. Stany Zjednoczone 2019, 85 minut.