ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (397) / 2020

Joanna Soćko,

TEN WIELKI AGON ZWANY LITERATURĄ (HAROLD BLOOM: 'ZACHODNI KANON')

A A A
Czytelnik, który sięgnąłby po wydany niedawno po polsku „Zachodni kanon”, nastawiając się na spokojne zwiedzanie panteonu złożonego z pomników wystawionych umarłym pisarzom przez autora abstrahującego od intelektualnych mód swego czasu, z pewnością poczułby się bardzo zaskoczony tą lekturą. W języku angielskim, którym posługiwał się Harold Bloom, słowo canon (kanon) nieprzypadkowo brzmi tak samo jak cannon (działo), dzieląc z nim źródłosłów odsyłający do podłużnego przedmiotu mogącego być zarówno mierniczym prętem, jak też narzędziem walki. Już od pierwszych zdań wstępu orientujemy się, że oto znaleźliśmy się w samym środku pola bitwy, przelatujące kule świszczą nam przy uszach, a podmiot piszący zapoznaje nas z charakterem tego agonu, który dla niego samego zdaje się wkraczać w fazę agonii. Jak pisze Bloom w pierwszym akapicie, parafrazując słynny wiersz W.B. Yeatsa: „Wszystko się jakoś rozsypało, nie ma już centrum, a tak zwanych uczonych ogarnia postępujący proces anarchii” (s. 11).

Na placu boju

Monumentalne dzieło Blooma istotnie pomyślane zostało jako działo skierowane w stronę tych badaczy literatury, których autor „Lęku przed wpływem” określał w swoich pismach mianem „szkoły resentymentu” obejmującej feministów, marksistów, lacanistów, nowych historystów, dekonstrukcjonistów i semiotystów (zob. s. 602). Książka ta – opublikowana po raz pierwszy w 1994 roku w Stanach Zjednoczonych – była zamierzoną prowokacją skierowaną przeciwko akademickiemu „establishmentowi” czytającemu literaturę przez pryzmat problematyki społeczno-politycznej: dekonstruujących lekturę kontekstów, odmawiając niejako dziełu autonomicznej wartości – esencjalistycznej „rzeczy samej w sobie”. Książka Blooma wpisuje się zatem ściśle w ramy sporu, który ogarnął amerykańską akademię pod koniec XX wieku – walki, którą spadkobierca romantycznych rewizjonistów z lat 80. toczył samotnie, nie przebierając w środkach. W „Zachodnim kanonie” nie chodzi bowiem o to, żeby przedstawić potencjalnym adwersarzom argumenty mające na celu obronę ścisłego panteonu złożonego głównie z białych, nieuciśnionych ekonomicznie mężczyzn. To sama książka stanowić ma argument – „odpowiedź pięścią”, jak pisał jeden z wielkich mistrzów Blooma, Fryderyk Nietzsche, o metafizycznych dogmach.

Prowokacyjność „Zachodniego kanonu” zasadza się poniekąd właśnie na ostentacyjnej autorytatywności osądu autora. We wstępie do swego dzieła/działa Bloom w arogancki wręcz sposób odnosi się do kluczowego w tym kontekście pytania o kryterium decydujące o kanoniczności poszczególnych pisarzy i pisarek. Antycypując zarzuty, pisze na przykład: „Dobór autorów nie jest tu tak arbitralny jak mogłoby się wydawać. Zostali wyselekcjonowani ze względu na swą wzniosłość i reprezentatywność” (s. 12). Jak jednak zdefiniować ową „wzniosłość” i „reprezentatywność”? Co byłoby ich miarą? Bloom tylko pozornie daje nam wgląd w kulisy swojego rozumowania: „(…) próbowałem bezpośrednio zmierzyć się z ich wybitnością: pytać, co czyni danego autora i dane dzieła kanonicznymi. Zwykle odpowiedź brzmiała: dziwność, typ oryginalności, którego nie sposób oswoić albo który tak nas oswaja, że przestajemy postrzegać go jako dziwny” (s. 13). Cóż zatem: swojskość czy wyobcowanie? Nowatorstwo, którego nie dostrzegamy, czy takie, którego nie potrafimy znieść?

Te efemeryczne wyznaczniki kanoniczności są emanacją autonomicznej wartości estetycznej, której Bloom tak zaciekle broni w swoich okopach: „Czuję się dziś zupełnie osamotniony w obronie autonomii estetyki” (s. 21). Estetyki, dodajmy, specyficznej, postemersonowskiej; stanowiącej swoistą schedą dziedziczoną m.in. po Walterze Paterze. Stąd też w wojnie o kanon Bloom – wielki adwokat literackiego artyzmu – postrzega samego siebie jako „państwo środka” osaczone z jednej strony przez „prawicowców” chcących zachować kanon dla jego domniemanych wartości moralnych (które Bloom, na modłę Oscara Wilde’a, gorliwie kontestuje), z drugiej zaś strony przez „lewicowców” chcących kanon obalić w imię propagowania programów zmiany społecznej (których istnienie Bloom podważa) (zob. s. 14). A jednak, mimo tej ewidentnej reaktywności „Zachodniego kanonu”, trudno odmówić rozbrzmiewającemu w nim „głosowi wołającego na puszczy” nuty skłaniającej do głębszej refleksji.

Walczące JA

Trudno zrozumieć zasady doboru kanonicznych twórców oraz sposób prezentowania ich przez Blooma w „Zachodnim kanonie” bez odwołania się do wcześniejszych, dużo ważniejszych pod względem ideowym prac tego autora, takich jak przetłumaczony na język polski w 2003 roku „Lęk przed wpływem” czy „Mapa przekrzywień”, której fragmenty (podobnie zresztą jak fragmenty samego „Zachodniego kanonu”) ukazały się po polsku w poświęconym Bloomowi numerze „Literatury na Świecie” (2003, nr 9-10). Kluczową ideą całej twórczości amerykańskiego literaturoznawcy jest personalistyczna wizja tworzenia przywracająca znaczenie tradycyjnie pojmowanym „wielkim mistrzom” literatury, którzy oddziałują na adeptów pisania, zmuszając ich do stoczenia duchowej walki o własną wybitność. W „Lęku przed wpływem” Bloom pokazuje sześć faz, jakie musi przejść twórca, aby wyzwolić się ze strachu przed mistrzowskimi „influenserami”. Każdej z tych faz przypisane zostają jedna psychoanalitycznie rozumiana technika obrony i jeden retoryczny trop, co pozwala autorowi na zarysowanie intrygującego związku pomiędzy walczącą podmiotowością a śladem, jaki pozostawia ona w językowej grze znaków. „Mapa przekrzywień” (w oryginale „A Map of Misreading”, a więc dokładnie: „mapa błędnych odczytań”) dopełnia tę wizję kartografią zniekształceń i przekształceń dokonywanych przez twórczą jednostkę w obrębie literackiej tradycji. Jak widać, Bloom, przechodząc od zdefiniowania akademickiego sporu do omawiania literatury – wcale nie porzuca swojej batalistycznej retoryki. Wręcz przeciwnie, dopiero teraz autor daje nam wgląd w prawdziwy, duchowy pojedynek gigantów.

Pozwolę sobie jednak wrócić do akademickiego kontekstu tej lektury, ponieważ nic chyba w pisarstwie Blooma nie jest tak prowokacyjne na tle teorii literatury ostatnich dekad XX wieku – w dobie triumfu „śmierci autora” Rolanda Barthes’a czy głoszonej przez Michela Foucaulta „śmierci podmiot” – jak ów zwrot w stronę walczącej o swój literacki byt jaźni autora. Jak go rozumieć? Czy ten wybitny znawca literatury romantycznej wraca do stereotypowej, przypisywanej romantykom koncepcji poetyckiego „ja” będącego przejawem transcendentalnej, nieokiełznanej siły twórczej? Nie do końca. I istotnie niewielki byłby sens wczytywania się w książki Blooma, gdyby nie oferował on na tym polu ciekawej propozycji alternatywnej wobec współczesnego mu literaturoznawczego „establishmentu”.

Na interesującą tak pod względem antropologicznym, jak i filozoficznym, choć niewyrażoną nigdzie explicite, Bloomowską koncepcję podmiotowości zwrócili w Polsce uwagę Adam Lipszyc („Międzyludzie. Koncepcja podmiotowości w pismach Harolda Blooma” [Kraków 2004]) oraz Agata Bielik-Robson („Duch powierzchni. Rewizja romantyczna i filozofia” [Kraków 2004]). Filozofka dostrzega w wizji amerykańskiego literaturoznawcy najlepsze uchwycenie romantycznej „duszy czującej”, plasującej się poza koncepcjami świadomości charakterystycznymi dla nurtów filozoficznych spod znaku metafizyki i – co za tym idzie - niepodatnej na dekonstrukcję mającą za punkt wyjścia Derridiańską krytykę metafizyki obecności. Dusza czująca nie zasadza się na postulatach abstrakcyjności i uniwersalności, ale, przeciwnie, na jednostkowości istnienia oraz istotowej podatności na wpływ. Nie umacnia się sama w sobie, lecz tworzy się dopiero w kontakcie z oddziałującym na nią światem. Oddziaływanie to jest źródłem egzystencjalnego lęku (Bloomowskiego „lęku przed wpływem”), a jednocześnie źródłem wizji: przeczuciem „własnej pojedynczości wraz z obietnicą trwałego zaistnienia” (Bielik Robson 2004: 461). To właśnie owa niejasna intuicja możliwości zaistnienia staje się dla jednostki asumptem do walki o własną odrębność przybierającą postać sensotwórczej aktywności. Trwałość tak rozumianego zaistnienia wymaga bowiem powtórzenia tej chwilowej wizji w języku, stawiając czoła dotychczasowej literackiej tradycji po to, by wyryć w jej obrębie swój jednostkowy ślad.

Dopiero w ostatniej części „Zachodniego kanonu” Harold Bloom zdradza ową fundamentalną zasadę, która według niego wyznacza kształt kanonu. Do głównego korpusu książki, w której autor (podążając za Giambattistem Vico) dzieli historię literatury na epoki: arystokratyczną, demokratyczną i chaotyczną, Bloom dołącza dodatki: spisy kanonicznych autorów należących do danej epoki, niemieszczących się jednak w wąskim gronie omówionych wcześniej twórców. Dodatek poświęcony chaotycznej epoce współczesnej nazwał jednak autor „proroctwem kanoniczności”, wyjaśniając, że może być on jedynie przepowiednią. Wobec współczesnych twórców – konkluduje Bloom – nie sposób bowiem jednoznacznie orzekać, ponieważ „ani krytycy, ani ludzie uprzedzeni nie tworzą kanonu” (s. 624). Kto zatem? Oczywiście, przyszli twórcy: „(…) może być i tak, że przyszli poeci potwierdzą kanoniczność Lowella i Larkina, gdyż stwierdzą, że ich wpływ jest bezdyskusyjny” (tamże). A zatem, walka trwa, a czytelnik może wziąć w niej udział, szukając wyrazu dla własnych przeczuć o możliwości istnienia i umacniając tym samym – jak sugeruje Bloom – swój własny „samotniczy byt” (s. 592).

LITERATURA:

Bielik-Robson A.: „Duch powierzchni. Rewizja romantyczna i filozofia”. Kraków 2004.

Lipszyc A.: „Międzyludzie. Koncepcja podmiotowości w pismach Harolda Blooma”. Kraków 2004.

„Literatura na Świecie” 2003, nr 9-10.
Harold Bloom: „Zachodni kanon. Książki i szkoła wieków”. Wydawnictwo Aletheia. Warszawa 2019.