ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (397) / 2020

Maciej Melecki, Konrad Wojtyła,

WYDECH STRAT

A A A
Konrad Wojtyła: Twoja 10, książka poetycka nosi tytuł „Bezgrunt”, gruntownie podsumowując półwiecze twojego bycia na ziemskim padole (śmiech). Winszuję i współczuję. Niezwykle ważne są w tym tomie dedykacje i to one w jakiejś mierze precyzować będą kierunek naszej rozmowy. Wydaje się, że to książka absolutnie schyłkowa... i zaułkowa jednocześnie (śmiech). Na plan pierwszy wybijają się apostrofy przywołujące postaci ojca i matki. To książka boleśnie podsumowująca.

Maciej Melecki: Myślę, że na pewno. Przynajmniej tak podsumowująca, jak każda poprzednia. Być może poprzez szczególności, które zostały tam pozawierane. Tam, czyli w przestrzeni samych wierszy, uwidocznionych dedykacjami, albowiem, rzeczywiście to pierwsza moja książka, która jest tak suto wypełniona wierszami dedykowanymi konkretnym osobom. Te naprowadzenia i kierunkowania być może będą owocnymi i pochwytnymi tropami, aczkolwiek z drugiej strony, jeśli chodzi o zamysł, który przyświecał obdarzaniu dedykacjami niektóre z wierszy, to muszę bezwzględnie wyznać, że był to rodzaj podziękowania za mentalną, fizyczną, duchową i, co być może jest najważniejsze, poetycką obecność. Początek książki otwierają dedykacje dla moich rodziców. Tak się złożyło, że w zeszłym roku zmarła moja mama, a sześć lat temu mój ojciec. Pomyślałem sobie, że ten dziesiąty tom wierszy, niejako jubileuszowy i skontaminowany z pięćdziesiątą rocznicą moich urodzin, otworzy przestrzeń stygmatyzująca tymi dwoma dedykacjami możliwości rozczytań. Aczkolwiek, z drugiej strony, nie chciałbym, ażeby kategorycznie wyglądało to na przypieczętowanie, które być może w konsekwencji zawęźlałoby trochę zakresy odczytań.

K.W.: Trudno mówić o konfesji, ale skoro używasz określenia stygmatyzacja, myślę, że to raczej podszewka tych wierszu. Kierunek lektury jest inny i podpowiada go spis treści. Tych wierszy jest, jeśli dobrze liczę, 59. Jeśli odwołamy się do ich tytułów, okażą się być one nader znaczące: „Rozmaz”, „Zsuw”, „Zagon”, „Wyrw”, „Rozziew”, „Wlot”, „Wychył”, „Zakąt”, „Znikąd”, „Ciemnia”, „Omrok”, „Odwiew”, „Osunięcia”, „Ostygnięcia” itd. To symptomatyczne, że co do zasady wykorzystujesz jeden wyraz. Tylko w pięciu przypadkach ta konstrukcja jest bardziej rozbudowana. Sens jest ukryty i – powiedziałbym – jakoś poetycko roznegliżowany. Bezgrunt jakoś te teksty osadza, ale paradoksalnie mówi o braku jakieś podstawy, o czymś bez gruntu, czyli słów bez wszelkich mocowań, które pozwalają się zsuwać albo nawet determinuje to zsuwanie w jakąś interpretacyjną przepaść. Przypomina to trochę takie wchodzenie na równię pochyłą.

M.M.: Jak najbardziej możemy to w ten sposób interpretować, albowiem siła znaczeniowa zakodowana w słowie bezgrunt jest przepotężna, jeśli chodzi o imaginatorium interpretacyjne.

K.W.: Poczynając od filozofii, gdyż „bezgrunt” jako ważna kategoria, pojawiał się w koncepcjach Heideggera czy Vattimo.

M.M.: Oczywiście, poczynając od filozofii, ale również musimy pamiętać, że jest to słowo sensu stricto również techniczne. Jak doskonale pamiętamy, zarazem sam Heidegger lubował się w słownictwie, które było pochodną namysłu techniczno – agrarno – gleboznawczego.

Te pojęcia, którymi tak sugestywnie operował, były pojęciami, które miały naprowadzać na szeroki zakres percypowania tajemnicy istnienia oraz na samą na ontologię. Mnie to sformułowanie szalenie mocno zaczepiło, wgryzło się w świadomość tak głęboko, że postanowiłem dziesiąty tom opatrzyć tym właśnie słowem. Słowem, które istotnie na pierwszy rzut ucha, oka i emocji, sugeruje utratę podłoża. Bezgrunt to nic innego, jak zakamuflowana troszeczkę metafora otchłani, wiecznego przepadania i spadania. Fizycznie tego nie odczuwamy, mimo to nieustannie właśnie znikamy, ale też jesteśmy w tym przepadaniu przede wszystkim wciągani przez otchłań. Wszystko to prowadzi prawdopodobnie do nieustannego poczucia znikliwości. Być może jedynym podłożem, czy gruntem, po którym stąpamy jest jakieś wielkie grzęzawisko. Nie posiada ono jakiejkolwiek spójności i stabilności. Ów bezgrunt jest więc fenomenalną formułą, bowiem warunkuje i jakoś determinuje same teksty, co widać chociażby w kaskadzie wymienionych przez Ciebie tytułów moich wierszy. One się ze sobą splatają i o bezgrunt zahaczają.

Kiedy teraz usłyszałem te tytuły, zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście pobrzękuje w nich nieustanne przeczucie, ale także narastająca świadomość zanikania poprzez coraz większe wchodzenie w cień. To w jakiejś mierze jest chyba najistotniejsze, oczywiście oprócz samego odbioru życia, choć to się wszystko ze sobą niezwykle mocno skleja i splata. Jesteśmy bytami rozumnymi, jesteśmy bytami fizycznymi, ale odczucia, które w nas powstają, jeśli chodzi o świat dookolny, o konfrontację nas samych z tak zwaną przestrzenią realną ulegają, przynajmniej w moim wypadku, wrażeniu niezwykle gromkiego narastania widmowości. Odczuwanie realnego odbywa się jedynie de facto przez ból i coraz większą anonimowość świata, w który mówiąc po „heideggerowsku” zostaliśmy wrzuceni.

K.W.: Życie to ślepy labirynt, zatem mamy do czynienia z bezgruntem świata i z bezglebiem zaświatów - to parafraza z twojego wiersza. Mam wrażenie, że trudno mówić o tym tomie jako bilansie zysków i strat. Nawet jeśli, to w kategoriach strat i porażek. Gdyby pokusić się o wskazanie podstawowego mianownika byłby nim ubytek, uszczerbek, szkoda. Określenia te zajmuje wysokie miejsce, począwszy od „Wydechu strat” na wierszu „Wychył” kończąc. Bycie, czy sens egzystencji sprowadza się do „odplucia plwociny strat” właśnie. Mówiąc najkrócej: „ja” podsumowuje wszelką negatywność.

M.M.: Tylko negatywność, ponieważ z pozytywnością od wielu, wielu, wielu lat mam ogromny kłopot. Jeśli w moim życiu gościła pozytywność, to była niezwykle efemeryczna i zwykle migotliwa. Natomiast, jeżeli chodzi o pewnego rodzaju ciąg odczuć, wrażeń, przemyśleń, doznań, to raczej wszystko to lokowałoby się po stronie właśnie całkowitej negatywności. Te leitmotivy, o których wspominałeś, są tego dowodem. Strata owszem, jak najbardziej. Strata, na którą jesteśmy skazani, ale też i mocno drążące pojęcie samej utraty, ponieważ strata jest wynikiem pewnego rodzaju konfrontacji, która bardzo szybko przeistacza się w grę. Utrata zaś jest faktem, emanacją fatum, czyli tego wszystkiego, na co nie mamy absolutnie żadnego wpływu, gdyż jesteśmy poza jakimikolwiek możliwościami wyhamowywania pewnych procesów, i utrata byłaby oczywiście czymś, co stanowi o wyobrażeniu, ale zarazem postrzeganiu życia w kategoriach pewnych konkretnych bezwzględności. Strata z kolei jest zarazem takim elementem, który też jest wpisany w pewnego rodzaju automatykę naszego życia, naszego jestestwa, albowiem nie mamy wyboru, jeśli chodzi o skazanie na taką realność, opartą na zrytualizowanym, mechanicznym funkcjonowaniu, które jest naszym chomątem prowadzącym nieustanie w stronę jakowejś użyteczności, jeśli chodzi o życie bieżące obłożone takimi właśnie karbami. Nie mamy wyboru jeśli chodzi o nieustanne samo konfrontowanie się każdego dnia z innymi wymiarami, z innymi bytami, z innymi ludźmi, z tym wszystkim, co na nas po prostu czyha jak zapadnia.

K.W.: Tym, co nas formuje i konstytuuje jednocześnie…

M.M.: Tak, konstytuuje, formułuje, i tym samym mocno determinuje. Każdy bilans dokonywany z bliskiej lub dalszej perspektywy jest oparty na zwiększającym się panowaniu straty niż zysku. Bo cóż my w tym życiu takiego zyskaliśmy? Oczywiście poza samowiedzą, jestestwem, charakterem i możliwością, co jest oczywiście czymś wspaniałym, pisania wierszy o tym?

K.W.: Określenie „widomowości”, którego użyłeś, jest absolutnie fundamentalne przy lekturze tych wierszy. Jednocześnie niepewność. Gdy wczytać się w poszczególne teksty, to mamy albo jakieś skrawki, zwidy, przypuszczenia. Mówimy o negatywności, o krańcowości, o utracie, ale paradoksalnie, literalnie nie pojawia się w tych wierszach słowo „śmierć”, choć ta jest niemal w każdym wersie.

M.M.: Ona nie pojawia się w tych wierszach z nazwy. Jest w synekdosze, w ujęciu określającym i rozszerzającym zarazem, w pewnych formułach ufundowanych na rozstrojeniach lub rozszczepieniach, i właśnie w tych przywoływanych przez Ciebie określeniach, które cały czas, nieustannie, naprowadzają na pas startowy samej śmierci. Dla mnie posługiwanie się słowem konkretnym jest niczym innym jak operacją, która ma sugerować, podpowiadać, naprowadzać, a nie autorytatywnie zamykać możliwość semantyczną, która, jak w wypadku słowa „śmierć”, jest obciążona niezwykle mocno. Ten desygnat jest dla mnie czymś, czego chciałbym nie tyle unikać, ale czymś, czym chciałbym fechtować nie w kategoriach właśnie jednoznacznych, i poprzez to, czyli odrzucenie raz po raz wkradającej się jednoznaczności, nieustannie starać się powodować zwarcia semantyczne, wielopostaciowe zderzenia i różnorakie rozbicia, by na skutek owych kolizji semantycznych, bardziej ukazywać złożony - postępujący od momentu narodzin proces samej śmierci. Ona nie jest tylko i wyłącznie momentem, w którym następuje, ale jest stanem czyhającym, zawieszonym, jednocześnie rosnącym niepostrzeżenie, czyli czymś, co w takiej postaci doprowadza do krańcowego, ostatecznego momentu momentu ostatniego wydechu. Pod koniec książki, a propos tego przywołanego przez Ciebie tematu, jest grupa wierszy, która mówi bezpośrednio o tym, jak ja obcuję ze śmiercią, albowiem są to wiersze, które powstawały pod koniec choroby mojej Mamy; umierania, które jest właśnie odpowiedniością owej życiowej utraty. W tych wierszach istotnie „śmierć” jako słowo się nie pojawia, ale wszystkie wiersze jej dotyczą.

K.W.: Teksty są tak skomponowane i skonstruowane, że puenta każdego z nich bilansuje wszystkie straty. Mówisz: „nakieruj się na zjazd”, choć jednocześnie podmiot wykonuje gest gardy, czyli jakiejś formy obrony przed ciosem. Przed czym się broni? Do czego nie dopuszcza? Skrywa się przed atakiem tego, co nieuchronne? Ucieka przed lękiem? Efekt impulsywnego szamotania wyrażałby tyleż ludzkie, co zwierzęca, atawistyczne, odruchy...

M.M.: Raczej w przypadku gardy i w przypadku kontekstualnego użycia tego słowa, wydaje mi się, że jest to czynione jako próba obrony przed atakami, przed sumami poleceń wysyłanymi w naszą stronę, przed jakimiś razami, które na nas spadają, niekoniecznie fizycznymi, ale bardziej psychicznymi, czy też mentalnymi. A wszystko to wytwarza w nas złowieszcze rozpoznania, sugerujące zbliżające się raz po raz końce, i w które wpisane są namnażające się niewiadome, powodujące w konsekwencji rosnące doznawanie zatracenia. Byłaby to więc próba schronienia się, oczywiście wysoce złudna, wysoce iluzoryczna, ale mimo wszystko konieczna, bo wynikająca ze stanu zagrożenia czy stanu lękowego. To pojęcie gardy, to nic innego, jak przedłużenie pojęcia sportowego, pochodzącego z boksu.

K.W.: Takich sportowych aluzji jest oczywiście więcej. Pojawia się np. słowo ,,meta”, którą grasz kilka razy w tych tekstach, pewnie byśmy znaleźli więcej tego rodzaju „wyskoków”. Nie czas i miejsce na takie eskapady. Staramy się fabularyzować wiersze, które nie opierają się na fabule, ale na konstrukcji językowej, czy lepiej: dekonstrukcji albo detonacji. Znów wracam do żelaznych tematów: krańcowości języka i strat, które ten język funduje, gdy próbujemy z jego pomocą zapisać czy opowiedzieć o rozpadzie właśnie. To doświadczenie poetyckie jest zgoła ekstremalne.

M.M.: Ta książka przynosi wiersze, które są jeszcze bardziej podrasowane ekstremalnością używania języka w jego rozstrojeniach, rozpadlinach, w jego rozbiciach i rozproszeniach.

Z tegoż powodu najbliżej jej do „Inwersji”. Subiektywnie rzecz ujmując, jest jeszcze bardziej dotkliwa ze względu na dramatyczność doznań i przeżyć, o których staram się pisać w sposób nieoczywisty i nieostentacyjny, ponieważ jak gdyby napędzała w sobie, poprzez dość sporą akumulację stłoczeń tematycznych, zarazem krosna języka, potęgując, tym bardziej, efekt dramatycznego rozchodzenia się jego samego, co jednocześnie może powodować ujawnianie się raz po raz wielokierunkowych napięć.

Być może czytelnik zobaczy, że jest tedy nadzieja na – paradoksalnie - pewnego rodzaju spójną narrację czy też jakieś sfabularyzowanie tych wierszy, bo jest tu, być może, od razu zauważalny pozór pewnej narracji, wynikającej z fabuły. Niby dany wiersz jest o czymś, ale tak na dobrą sprawę odpowiedź o czym on jest, szybko ulega mocnemu rozszczepieniu przez nachodzące - na ten język i na same próby odczytania - różne imaginacyjne zakusy oraz emocje wywoływane lekturą. Zaczynają one coraz bardziej się gubić, mylić tropy, wywoływać różne zbłąkania, w konsekwencji zatracać w sobie kierunki odbioru i powodować rozchodzenie się - niekiedy jednoczesne stron. Tak to zostało mniej więcej przeze mnie pomyślane, ażeby pokazać, uwidocznić i zamanifestować mój stosunek w ogóle do życia i do świata, który właśnie jest taki. Absolutnie pozbawiony jakiejkolwiek możliwości mówienia w sposób scalony, konkretny, jednoznaczny.

Jedynym sposobem na docieranie do jakichś utajonych sedn jest rozgrzebywanie i rozwłóczanie tego języka, czyli jedynego narzędzia, w które jesteśmy wyposażeni. Narzędzia komunikacji i autokomunikacji, czyli porozumiewania się za pomocą wiersza również z samym sobą.

K.W.: Trzeba być dość mocno zdyscyplinowanym, nawet jeżeli tekst jest szalenie zmetaforyzowany. Gdyby wymyślić wiersz o rozpadzie zapisany w sposób rozpadliwy, albo pozwalający językowi uciekać na wszystkie strony to pewnie byłoby to nieznośne. Kiedy mówimy o zapisie rozpadu w ramach sztywnych reguł kompozycji, planu fabularnego, pewnych protez językowych daje się w tym wypatrzeć taką metodą wiązania i rozwiązłości. Z jednej strony na osi fabularnej coś, co się rozpada, kończy, zmierza do swej krańcowości, jest widmowe, niepoliczalne, przeczuwalne co najwyżej, a z drugiej zaś zachowuje ramy pewnego rygoru – rygoru frazy, pojęć, wreszcie kompozycji z bardzo wyraźną puentą.

M.M.: Oczywiście, że tak. Na samym początku przywołałeś możliwość pokazania rozpadu w samym wierszu. Niektórym poetom to się udawało. Mnie ta droga nigdy za bardzo nie intrygowała ani absorbowała, a wręcz odwrotnie. Intryguje mnie bardziej próba pokazania w przestrzeni takiej dosyć klasyczno-awangardyzującej jeśli chodzi o formę, matrycę wiersza, a tym samym o kompozycję przynajmniej linearnie graficzną - właśnie procesu tego rozpadu i nieustannego dysocjowania się, czyli rozbijania poszczególnych modułów lub danych elementów na cząstki, przedstawiania tego w ramach, które gdzieś tam to usztywniają, jeśli chodzi o tok wypowiedzi, i nakładają przez to na ów język pewnego rodzaju wędzidła. Zwieranie tych dwóch rzeczy i wkluczanie ich w siebie powoduje efekt na tyle intrygujący, iż możemy świadkować powstającym naraz różnorakim kombinacjom semantycznych pól, które w samej matrycy wiersza nieustannie się tasują ale także możliwościom dotyczącym rozkodowywania pewnych znaczeń, jakie język w fazie przepływu chce nam zaoferować. Rozpad jest w nas od samego początku. Od momentu przyjścia na ten świat. Staramy się go troszeczkę wywracać, odraczać czy oddalać, próbujemy go też zwodzić i wypierać. Poezja jest taką domeną, gdzie dochodzi do otwartej konfrontacji z rzeczami, które są coraz bardziej dla nas istotne, czyli rzeczami, które zmierzają w kierunku ostateczności. I być może, ten język tak komponowany, tak dobierany, tak supłany, byłby właśnie pewną emanacją tego grzechoczącego gdzieś nam nieustannie w głowie pojęcia i wymiaru ostateczności, który na nas czeka.

K.W.: Chciałoby się powiedzieć ,,manewruje swą krą na tyle sprawnie jakby można było jeszcze zacumować w szronie”. Poza genialnością samej frazy warto odnotować, że zaroiło się w tych tekstach od motywów akwatycznych. Np. tekst ,,Marnienia” skrywa

w sobie takie zdanie: ,,Zbutwiałe jak burta tego nowego stanu jeszcze bardziej prędkiego w swych śmigłych żniwach nieporuszeniu jałowym jak bieg tysiąca koni, postradawszy wszelkie struny”. No i jeszcze puenta! Wiele z tych wierszy wieńczy mocny akcent. Ich koniec jest zazwyczaj ważny, przez co finalna fraza sporo waży.


M.M.: Puenta ma być pewnego rodzaju takim ruchem szpadla, to znaczy ucięcia…

K.W.: Motyw szpadla też się pojawia w tych tekstach.

M.M.: Motyw szpadla był motywem bardzo często występującym, wręcz dominującym w książce „Inwersje”. To symbol kopanego nam grobu. Ucięcie, przerwanie toku wypowiedzi, powinno być – dla mnie przynajmniej – wysoko satysfakcjonujące. Czymś gwałtownym, ale wyrazistym i podkreślającym wcześniej ewokowaną narracyjną całość. Mocna puenta, ale zarazem puenta, która jest niejednoznaczna. Taka, która powoduje, że nagle ni stąd ni zowąd, jak przy gwałtownym hamowaniu, zatrzymujemy się. Powiązanie, czy też oklamrowanie danego wiersza na zasadzie puenta – tytuł, tytuł – puenta to stworzenie z wiersza autonomicznej przestrzeni, mogącej funkcjonować w sposób jaki bądź. Nie tylko kontekstualnie w książce, ale również jako byty pojedyncze. Przez to puenta byłaby taką wciąganą na maszt tego wiersza banderą.

K.W.: Gdzie dziś poetycko jest Maciej Melecki?

M.M.: Wciąż u siebie…

K.W.: To znaczy?

M.M.: W jednej wielkiej rozpadlinie, która jest maskowana i niekiedy mocno skrywana, ale która gdzieś tam się poszerza i jeszcze bardziej rozwiera. Każdy wiersz byłby właśnie takim siedliskiem, tym byciem u siebie, skupionych na zasadzie ciągłych odpychań stanów deponowanych w wizjach lub, przynajmniej, samych metaforach, w których dominującą role odgrywa kontrastowe zestawianie słów – symboli pochodzących z różnych porządków, częstokroć sprzecznych wobec logicznego dyktatu, będących w konsekwencji semantycznej plamami opadowymi treści. To właśnie w wierszu, w tym widlastym byciu u siebie, następuje nieustanny proces podważania i podejrzenia wszystkiego, co ten świat usiłuje nam zaoferować, jako coś rzekomo jednoznacznie znaczącego. Jednoznacznie wręcz, o zgrozo, dobrego! Wiersz byłby zatem detektorem napawających i dotkliwie mrowiących wątpliwościami zjawisk – wykrywaczem fałszu, który jest rozsiewany nieustannie w tych wszystkich zjawiskowych przystępach, elementach, wydarzeniach, zjawach, marach, konkretnych, fantastycznych oraz rojonych postaciach. Bycie u siebie, to więc bycie w tej rozpadlinie – wydechu strat – której estetyczną postacią jest bruzda wiersza; to bycie w nieustannie bronowanym przez świat kraciastym jak szachownica polu, po którym musimy się poruszać nieco na oślep, albowiem tylko i wyłącznie na takie zostaliśmy skazani.



2.06.2019
Maciej Melecki: „Bezgrunt”. Wydawnictwo WBPiCAK. Poznań 2019.