ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 sierpnia 15-16 (399-400) / 2020

Mateusz Żebrowski,

ANALIZY: NEOSZAMANI EKRANU - POLSKIE KINO NOWEJ DUCHOWOŚCI

A A A
Pośród mroków archaicznego świata szaman był jednostką wyjątkową i niepodrabialną. To on przyglądał się wspólnocie, rozpoznawał problemy i próbował leczyć swoich towarzyszy. Remedium szukał pośród duchów natury, niebios i podziemi, z którymi żył w zgodzie. Współcześnie rolę szamana może (a czasem nawet powinien) pełnić artysta. Musi tylko dostrzec bolączki współczesnego świata i wskazać innym drogę. Krzysztof Kieślowski, realizując „Dekalog”, stwierdził: „Miałem, dojmujące wrażenie, że coraz częściej oglądam ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, po co żyją”. Lata późnego PRL-u i transformacji ustrojowej skonfrontowały Polaków z nową rzeczywistością, w której dychotomia z poprzedniego systemu „my kontra oni” nie było już najważniejszym punktem odniesienia. W świecie indywidualizmu, mód przybywających z Zachodu i globalizacji obywatel odradzającego się demokratycznego państwa musiał odpowiedzieć na pytanie: „Kim chcę być?”. To właśnie wtedy w polskim kinie zaczęli pojawiać się reżyserzy, których moglibyśmy nazwać przewodnikami duchowymi – „neoszamanami” polskiego kina. Nigdy nie było ich wielu, ale proponowali oni alternatywę. Zamiast konkretu społeczno-politycznego opowiadali o mistyce, metafizycznym mikrokosmosie i jedności – z drugim człowiekiem, zwierzęciem i całą naturą. Co więcej, tacy twórcy, jak Andrzej Kondratiuk, Jan Jakub Kolski czy Jagoda Szelc, w obliczu wszechobecnego kryzysu wartości cywilizacji Zachodu, nasilającego się również w związku z pandemią koronawirusa, wydają się dzisiaj potrzebni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Inicjacja szamańska

Zanim ktoś zacznie pełnić rolę przewodnika duchowego, musi najpierw dostrzec alternatywną ścieżkę, którą może podążać nie tylko on sam, ale również jego naśladowcy. Kilkanaście lat przed upadkiem Polski Ludowej Andrzej Kondratiuk wyreżyserował „Pełnię” (1979). Była to w jego twórczości wyraźna wolta. Reżyser znany z lekkich, inteligentnych, bawiących się formą produkcji kręci film, w którym wielkomiejski bohater próbuje odnaleźć życiową równowagę pośród wiejskiego krajobrazu. Postawa bohatera „Pełni”, Wojtka, może wydawać się ucieczką przed obowiązkami, odpowiedzialnością, czy szerzej, przed systemem. Rozpoznanie Kondratiuka było jednak dużo głębsze. Długie wiejskie wakacje bohatera można odczytać jako manifest – sedno życia jest gdzie indziej niż pośród wiecznie zabieganego świata, gdzie cywilizacja niszczy to, co najważniejsze – przyrodę i poczucie wspólnoty z drugim człowiekiem. Credo filmu, a zarazem ostrzeżenie w stronę widza, kieruje postać grana przez Tadeusza Fijewskiego, starego wioskowego wędkarza, który niczym Kasandra zwiastuje zniszczenie środowiska naturalnego i zapowiada „deszcz zimą, śnieg latem”, jeśli człowiek nie opamięta się i nie przestanie wyzyskiwać przyrody. Kondratiuk w „Pełni” diagnozuje problemy, które w Polsce z pełną siłą ujawnią się dopiero w okresie transformacji i są aktualne aż do dziś – zagubienie człowieka pośród wyścigu szczurów, odseparowanie od natury czy kryzys klimatyczny.

W kolejnych latach reżyser sam zdecydował się zasmakować życia, które tak bardzo fascynowało Wojtka z „Pełni” – mieszkał i pracował w Gzowie, wiosce położonej nad Narwią, gdzie stworzył prawdziwe sanktuarium wypełnione szczekaniem, miauczeniem, ptasimi trelami, szumem drzew i wody. Reżyser opowie o tym w trylogii osobistych wyznań. Kondratiuk i jego żona, Iga Cembrzyńska, zagrają samych siebie w „Czterech porach roku” (1984), „Wrzecionie czasu” (1995) i „Słonecznym zegarze” (1997). Ich dialogi zaklęte na taśmie celuloidowej staną się zapisem filozoficznej dysputy o poszukiwaniu jedności z otaczającym światem. Andrzej i Iga, niczym para mistycznych kochanków, stają się sobie bliżsi dzięki wspólnej kontemplacji porywistego wiatru, burzy czy też dzięki temu, że tkwiąc po pas w śniegu, wypijają rytualny kieliszek wódki, będący toastem za pomyślność – nie tylko ich dwojga, ale również wszystkiego, co żyje. Twórcza droga Kondratiuka ma więc w sobie coś z nagłego olśnienia, inicjacji, która następuje na pewnym etapie i pozwala zrozumieć, że dawne życie było puste i pozbawione sensu. Dopiero nawiązanie komitywy z gzowskim genius loci wskazuje reżyserowi drogę do egzystencjalnej pełni. Jednocześnie Kondratiuk poprzez audiowizualne medium ma szansę stać się „kinoszamanem”, którego przykład może uśmierzać ból wykorzenionego człowieka ponowoczesnego i zachęcać do poszukiwania swojego Gzowa, choćby na małej działeczce tuż za miastem.

Szaman z nadania

Podobnego przebudzenia, które stało się udziałem Kondratiuka w „Pełni”, nie potrzebował Jan Jakub Kolski. Przyszły reżyser kilka lat dzieciństwa spędził u dziadków w Popielawach, gdzie przyswoił sobie światopogląd i rytuały polskiej wsi przepełnionej pogańską słowiańszczyzną. Już w jednej ze swoich studenckich etiud roztoczył przed widzami horyzont ahistorycznej prowincji, w której każdy gest ma swoje święte znaczenie. W „Umieranku” (1984) dziad przygotowuje się do śmierci. Proces ten u Kolskiego, przeciwnie niż we współczesnym świecie, nie budzi lęku, jest naturalnym następstwem życia. Skoro wiemy, że umieramy, mamy szansę odpowiednio rozstać się z życiem – umyć, ogolić, pożegnać z żoną, a później wsiąść do bryczki i pojechać ku zaświatom. Życie i śmierć to tylko dwa różne stany skupienia ludzkiej egzystencji. U Kolskiego zresztą nawet zaświaty znajdują się gdzieś na wiejskich rogatkach. Nie odchodzi się więc daleko, pozostaje się pośród tego, co bliskie, znane.

Reżyser wykreował w swoich filmach rzeczywistość, w której symbiotycznie przenikają się ludowe chrześcijaństwo i pogańskie kulty. Praktyka ta jest charakterystyczna dla filozofii nowej duchowości – korzystaj z różnych wierzeń, a z nich stwórz osobistą religię, choćby i „religię kolską”, gdzie, jak mówi ksiądz Andrzej z „Cudownego miejsca” (1994), należy słuchać nie tylko tego, co do powiedzenia mają ludzie, ale również drzewa. Rozmowa z drzewami, zwierzętami to szamanizm w czystej postaci, w którym kontakt z duchami przyrody jest naturalnym elementem mistycznego porozumiewania ze światem. Kolski proponuje – znajdź swoje miejsce na ziemi – i tam, w centrum małego wszechświata, żyj i zacieśniaj relacje z otoczeniem, ponieważ właśnie tam, jak mówi reżyser „udaje się widzieć sprawy jaśniejszymi niż są i prostszymi niż się wydają” (Kolski 2010: 93-94).

Ten okołotransformacyjny zwrot ku małej, magicznej ojczyźnie jest całkowitą negacją potrzeby wypowiadania się na temat konkretu społeczno-politycznego spod znaku kina Władysława Pasikowskiego czy Wojciecha Wójcika. Machlojki finansowe, gangi, zmiany władzy, wojny stają się nieistotne w obliczu nieprzerwanego cyklu przyrody. Propagowanie takiej wizji świata może sprawiać wrażenie infantylnych poglądów zatwardziałego „niuejdżysty”, ale z drugiej strony ma w sobie siłę proroctwa. Kino Kondratiuka i Kolskiego dostrzega potrzebę zmian. Człowiek powinien przestać myśleć o sobie jako o mierze wszechrzeczy, bo zamęczenie kobyłki, tak jak ma to miejsce w „Jańciu Wodniku” (1993), jest takim samym grzechem, jak grzech popełniony przeciwko drugiej osobie. Dzisiaj, kiedy topnieją lodowce, płoną lasy w Amazonii i Australii, a zimą w Polsce temperatura nie spada poniżej zera, słowa te wydają się szczególnie istotne – zyski finansowe firm, państw, narodów mogą nie mieć znaczenia w obliczu katastrofy środowiska naturalnego, którego człowiek, czy chce, czy nie, jest częścią. Zresztą gdyby odbierać rzeczywistość w perspektywie zbrodni i kary, epidemia koronawirusa może jawić się jako zasłużona zemsta planety za setki lat krwawego wyzysku i krzywdy wyrządzanej przyrodzie. Zemsta bądź ostrzeżenie, mające zmusić nas do zmiany paradygmatu myślenia, do przeobrażenia się w społeczeństwo, które najpierw pyta naturę o zdanie, a dopiero później skupia się na własnym interesie.

Kryzys szamanów

Kondratiuka przytłoczyła choroba, którą później w „Jak pies z kotem” (2018) sportretował jego brat, Janusz. Kolski zwątpił we wszechmoc Popielaw – z wiekiem dostrzegł, że kiedy do głosu dochodzi wielka historia i cywilizacja, pojedynczy człowiek, jego pozornie małe sprawy i przyroda wokół są bez szans. Reżyser zamknął się w swoich Popielawach i stał się pustelnikiem bez większej wiary w społeczeństwo. Brakowało następców, którzy – tak jak Kondratiuk i Kolski w latach 90. – spojrzą na rzeczywistość w odmienny sposób. U progu nowego wieku najczęściej do głosu dochodziła duchowość chrześcijańska, począwszy od płytkich i niespecjalnie udanych hagiografii Jana Pawła II i księdza Jerzego Popiełuszki, poprzez filozoficzne kino Krzysztofa Zanussiego, będące jedynie dalekim echem jego reżyserskiego talentu, aż po pełną uroku wizję raju na ziemi od Artura Więcka. Duchowość chrześcijańska, ze swoim przesłaniem „czyńcie sobie ziemię poddaną” jest zresztą uznawana za zaprzeczenie idei nowej duchowości, opartej na panteizmie, w którym każdy byt zostaje po równo obdarowany świętością. Jedynie w „Aniele w Krakowie” i „Zakochanym Aniele” Więcka spełniał się pozytywny wzorzec franciszkańskiego eudajmonizmu, z kluczowym dla niego afirmatywnym stosunkiem do świata – zesłany na ziemię anioł Giordano dostrzegał sacrum we wszystkim, co go otaczało. Darem było radio, krowa czy też widok pierwszej lepszej zakochanej pary.

Na przeciwległym biegunie sytuowała się twórczość Andrzeja Jakimowskiego. W jego „Zmruż oczy” (2003) i „Sztuczkach” (2007) widzowie mogli zobaczyć Polskę w zgliszczach, która wciąż nie jest w stanie przystosować się do nowej, potransformacyjnej rzeczywistości. Ludzie w filmach Jakimowskiego sprawiają wrażenie przegranych, zrezygnowanych i tylko resztką sił próbują szukać ratunku, dostrzegając w codzienności choćby drobinkę magii. Jasiek ze „Zmruż oczy”, grany przez Zbigniewa Zamachowskiego, rezygnuje z posady nauczyciela i najmuje się na stróża w dawnym PGR-ze. Mężczyzna wycofał się z kieratu potrzeb i ambicji nie tyle z powodu wewnętrznej mądrości, co w wyniku życiowej porażki. Jednak mimowolnie, ascetyzm który miał spełniać rolę narzuconej samemu sobie kary, stał się dla bohatera wybawieniem. Jasiek nauczył się doceniać wartość swojego „niewiele”, na które złożyła się przyjaźń ze zbuntowaną nastolatką i byłym wychowankiem zakładu poprawczego, a także ciche zachwyty nad pobliskim krajobrazem. U Jakimowskiego nie spotyka się mędrców z nadania, którzy z miejsca mają recepty na lepsze życie. Olśnieniom nie sprzyja również wewnętrzna dynamika zdegradowanego i zdegenerowanego świata, a jednak gdzieś pomiędzy czernią a szarością życia ujawnia się inna, lepsza rzeczywistość małych radości.

Szamanka na nowe czasy

W 2017 roku na festiwalu w Gdyni został zaprezentowany debiut fabularny Jagody Szelc, „Wieża. Jasny dzień”. Autorka z miejsca stała się godną następczynią prekursorów polskiego kina nowej duchowości. Szelc w swoim filmie zaproponowała kompleksową wizję, niezbędnej jej zdaniem, przemiany człowieka współczesnego. Cywilizacja Zachodu, której symbolem w „Wieży. Jasnym dniu” jest kościół katolicki, tłamsi kobiecość, deprecjonuje naturę, zachęca do wywyższania jednych kosztem drugich. Dostrzeżenie niewidzialnych więzów łączących jednostkę z wszystkim, co żyje, jest szansą na zerwanie z szerzącym się przez ostatnie tysiąclecia projektem kultury, który zdaniem Szelc nie zdał egzaminu i prowadzi ludzkość do upadku.

Reżyserka wprowadza do filmu „Wieża. Jasny dzień” osobę, która pomoże bohaterom odrzucić osiągnięcia cywilizacji Zachodu. Kaja (inwariant imienia Gaja, czyli w mitologii greckiej Matka Ziemia) jest jedną z najbardziej oryginalnych postaci w historii polskiego kina. Na pierwszy rzut oka nie wygląda na kogoś, komu widz będzie z ochotą kibicował. Kobieta zostawiła swoje dziecko pod opieką siostry, a teraz, po latach, jak gdyby nic, wraca na komunię dziewczynki. Na dodatek można odnieść wrażenie, że Kaja ma problemy z respektowaniem norm społecznych. Jednak to właśnie owo nieprzystosowanie jest jej największą siłą. Bohaterka, tak jak szamani, egzystuje nieco na uboczu wspólnoty, ale jednocześnie w każdej chwili jest gotowa, żeby zainterweniować i uleczyć chore ciało oraz duszę tych, którzy tego potrzebują. Jej obecność pozwala wyzdrowieć matce, która od dawna nie potrafiła sama wstać z łóżka – Ada po kontakcie z córką zaczyna z werwą snuć opowieści o narodzinach swoich dzieci, dzięki czemu przypomina sobie o sile kobiecości i darze płodności, jakiego doświadczyła.

Kaja zwraca również uwagę na potrzebę zmian w zhierarchizowanej i zatomizowanej współczesnej rodzinie. Najmniejsza komórka społeczna powinna przekształcić się w plemienną wspólnotę. W takiej wspólnocie, każdy mógłby być rodzicem, każdy mógłby dbać o domowe ognisko, każdy mógłby zapewniać innym poczucie bezpieczeństwa. Bohaterka zdaje się mówić: „Kiedyś ja musiałam wyjechać, więc to ty zaopiekowałaś się moją córką, dziś wróciłam i mogę, jeśli tego potrzebujesz, zająć się twoimi dziećmi”. Ostateczna przemiana wszystkich bohaterów nie jest jednak wynikiem rozmów czy też świadomych działań, zamiast tego ma charakter rytuału. Kaja podaje wszystkim domownikom własnoręcznie zrobioną nalewkę, która okazuje się odtrutką – wysysa egoizm, indywidualizm i przywiązanie do zdobyczy cywilizacji. W finałowej scenie uzdrowieni bohaterowie zmierzają w stronę lasu. Po co? Zapewne po to, żeby wprowadzić w życie ideał plemiennej egzystencji i przestać dewastować – siebie i świat dookoła. „Wieża. Jasny dzień” zaprasza widza do przemyślenia swojej dotychczasowej relacji z drugim człowiekiem oraz otaczającą go rzeczywistością. Szelc proponuje rezygnację z części siebie na rzecz wspólnoty. Takie działanie w świecie skupionym na indywidualizmie może być bolesne, ale oczyszczenie „Ja” z nadmiaru egoizmu, pozwoli zyskać poczucie jedności ze światem.

Istota rytuału, który pomaga zamknąć jeden, a rozpocząć drugi etap życia, pokazana została w drugim filmie Szelc, „Monumencie” (2018). Grupa studentów wspólnie tańczy i melorecytuje, by w ten sposób uzdrowić jednego ze swoich kolegów. Studenci lada chwila rozpoczną dorosłe życie. Wspólnotowe pożegnanie dzieciństwa dodaje im otuchy i utwierdza w przekonaniu, że nikt z nich nie jest sam. Bohaterów leczy pokrewieństwo chwili i doznań. Siła rytuału jest jeszcze większa, jeśli ma się świadomość, że „Monument” powstał jako film dyplomowy studentów aktorstwa łódzkiej filmówki. Postacie na ekranie spajają się z prawdziwymi ludźmi – jedni i drudzy lada chwila zaczną kroczyć swoją nową, dorosłą ścieżką.

Kino Szelc jest więc przypomnieniem, jak bardzo pomimo przymusu samorealizacji, potrzebujemy świadomego doświadczenia grupowego, które pomoże nam przetrwać sytuacje graniczne; jak bardzo potrzebujemy wpisać własną egzystencję w szerszy, uniwersalny kontekst powtarzalnego cyklu życia. Jednocześnie, jak na prawdziwego przewodnika duchowego przystało, Szelc przygląda się światu i reaguje. Wypracowuje w swojej twórczości taki zestaw rytuałów, który będzie gotowym kompendium refleksji i zachowań, pozwalających odpowiedzieć na kryzysy współczesnego świata – atomizację ludzkości, brak pozytywnych czynników jednoczących, katastrofę klimatyczną. Szelc jest niczym zatroskana szeptucha z kamerą, która przygotowuje audiowizualne mikstury, mające uświadamiać nam w jakim stanie jest ludzkość i natura. Najprawdopodobniej reżyserka będzie tę rolę spełniała dalej, ponieważ jej trzeci pełnometrażowy film, „Delikatny balans terroru”, ma być „thrillerem ekologicznym” i będzie opowiadał o grupie ludzi, którzy podobnie jak w „Wieży. Jasnym dniu” i „Monumencie” muszą na nowo odnaleźć się pośród zmieniającego się świata.

Być może twórcze refleksje Szelc nie pozostaną odosobnione, ponieważ w ostatnich latach pojawia się w polskim kinie coraz więcej propozycji, które wskazują na rosnące znaczenie patrzenia poza jednostkę i ideę supremacji człowieka nad innymi istotami. Dobrze widać to w takich filmach, jak zaangażowany w sprawy ochrony przyrody „Pokot” Agnieszki Holland (2017), opisującą zbiorową świadomość plemienia „Krew Boga” Bartosza Konopki (2018) czy skupiające się na konsolidacji wspólnoty „Boże Ciało” Jana Komasy (2019). Kino nowej duchowości może więc wkrótce stać się ważnym elementem pejzażu polskiej kinematografii. I nic w tym dziwnego. Nadeszły czasy, które domagają się zmiany priorytetów, czasy, które dopraszają się o swoich szamanów.

LITERATURA:

Kolski J.J.: „Pamięć podróżna. Fragmentozbiór filmowy”. Łódź 2010.

Wykorzystano kadr z filmu „Wrzeciono czasu” Andrzeja Kondratiuka.