SMASHING PUMPKINS
A
A
A
“Zeitgeist”. Martha’s Music / Reprise Records, 2007.
Fajną datę wybrano na premierę najnowszego albumu Pumpkinsów – 07.07.07. Siódemka ponoć przynosi szczęście, a już trzy w dacie… Można by powiedzieć, że sukces mają gwarantowany. Ale symbole te chyba nie pomogą wskrzeszonemu zespołowi w zdobyciu laurów.
Niech nikt nie spodziewa się jakichkolwiek rewelacji brzmieniowych. Tych Billy Corgan użył już znacznie wcześniej, 12 lat temu. Rewelacyjny, dwupłytowy „Mellon Collie and the Infinite Sadness” dostarczył słuchaczom wielu emocji. Stanowił opus magnum grupy, a w kręgu muzyki grunge i ogólnie pojętej alternatywy był wówczas wzorem do naśladowania. Choć mniej doceniany od Nirvany czy Pearl Jam, ansambl zdobył na świecie dużą popularność. Najpopularniejszy skład, ujęty w annałach rockowych, Corgan – Iha – Wretzky – Chamberlain wniósł do kanonu rocka wiele wspaniałych kompozycji: „Today” i „Disarm” z drugiego krążka „Siamese Dream” czy ze wspomnianego już „Mellon Collie…” choćby takie perełki jak „Zero” , „Bullet With Butterfly Wings” i „1979”. Niestety, czas pokazał, że nie wystarczy ambicja i starania lidera, by sprostać wymaganiom rynku muzycznego. Album „Adore” był przerysowany, stanowił nieudany mariaż pop-rocka z elektroniką, a „Machina / The Machines of God” okazał się klęską nie tylko marketingową, ale i końcem zespołu. Na kilka lat. W tym czasie Corgan utworzył efemeryczny Zwan –ekstremalną odmiana Dyń, pozbawioną jednak ich polotu. I oto po siedmiu (sic!) latach powrócili, w nieco zmienionym składzie, z nowym materiałem. Teraz nie wiem, czy cieszyć się, czy dziwić. Wszak lubiłem ich kiedyś i podśpiewywałem sobie razem z Billem „The World is a Vampire…” (zresztą nadal to robię). Myślałem, że uda mu się wskrzesić to, co było kwintesencją Smashing Pumpkins – czarujące melodie, wyrafinowane riffy, powalającą energię ściany dźwięku. I owszem, mamy coś, co przypomina trochę pierwsze dwie płyty. Trochę czadu i charakterystyczny, lekko zmanierowany wokal Billy’ego. I właściwie to wszystko. Zabrakło inwencji, ducha… A przecież czasu Corgan miał sporo. Siedem lat! Nie sądzę, że numerologia przyniesie jakieś pozytywne skutki. Nic nie zmieni faktu, że wtórności takiej nie da się niczym poprawić. Jedyny rodzynek wśród wszystkich piosenek: „Bleeding the Orchid” z frazą „The Love we Share /The Dreams we'll Save”. Jest w tym jakiś feeling, ale to tylko subiektywny wybór recenzującego. Reszta utworów zupełnie nie porusza.
Niech nikt nie spodziewa się jakichkolwiek rewelacji brzmieniowych. Tych Billy Corgan użył już znacznie wcześniej, 12 lat temu. Rewelacyjny, dwupłytowy „Mellon Collie and the Infinite Sadness” dostarczył słuchaczom wielu emocji. Stanowił opus magnum grupy, a w kręgu muzyki grunge i ogólnie pojętej alternatywy był wówczas wzorem do naśladowania. Choć mniej doceniany od Nirvany czy Pearl Jam, ansambl zdobył na świecie dużą popularność. Najpopularniejszy skład, ujęty w annałach rockowych, Corgan – Iha – Wretzky – Chamberlain wniósł do kanonu rocka wiele wspaniałych kompozycji: „Today” i „Disarm” z drugiego krążka „Siamese Dream” czy ze wspomnianego już „Mellon Collie…” choćby takie perełki jak „Zero” , „Bullet With Butterfly Wings” i „1979”. Niestety, czas pokazał, że nie wystarczy ambicja i starania lidera, by sprostać wymaganiom rynku muzycznego. Album „Adore” był przerysowany, stanowił nieudany mariaż pop-rocka z elektroniką, a „Machina / The Machines of God” okazał się klęską nie tylko marketingową, ale i końcem zespołu. Na kilka lat. W tym czasie Corgan utworzył efemeryczny Zwan –ekstremalną odmiana Dyń, pozbawioną jednak ich polotu. I oto po siedmiu (sic!) latach powrócili, w nieco zmienionym składzie, z nowym materiałem. Teraz nie wiem, czy cieszyć się, czy dziwić. Wszak lubiłem ich kiedyś i podśpiewywałem sobie razem z Billem „The World is a Vampire…” (zresztą nadal to robię). Myślałem, że uda mu się wskrzesić to, co było kwintesencją Smashing Pumpkins – czarujące melodie, wyrafinowane riffy, powalającą energię ściany dźwięku. I owszem, mamy coś, co przypomina trochę pierwsze dwie płyty. Trochę czadu i charakterystyczny, lekko zmanierowany wokal Billy’ego. I właściwie to wszystko. Zabrakło inwencji, ducha… A przecież czasu Corgan miał sporo. Siedem lat! Nie sądzę, że numerologia przyniesie jakieś pozytywne skutki. Nic nie zmieni faktu, że wtórności takiej nie da się niczym poprawić. Jedyny rodzynek wśród wszystkich piosenek: „Bleeding the Orchid” z frazą „The Love we Share /The Dreams we'll Save”. Jest w tym jakiś feeling, ale to tylko subiektywny wybór recenzującego. Reszta utworów zupełnie nie porusza.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |