ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (403) / 2020

Patryk Szaj,

KRZYK ROZPACZY (JONATHAN SAFRAN FOER: 'KLIMAT TO MY. RATOWANIE PLANETY ZACZYNA SIĘ PRZY ŚNIADANIU')

A A A
Przeczytałem gdzieś kiedyś, że według Gabriela Marcela rozpacz to „zamknięcie w przeszłości”. Nie wiem, czy autor „Być i mieć” rzeczywiście wypowiedział te słowa, ale to nieistotne. Ważne, że nie mogłem się od nich uwolnić, czytając nową książkę Jonathana Safrana Foera, „Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu”. To bardzo osobista publikacja – nie tylko dlatego, że amerykański pisarz nie stroni w niej od swoich historii rodzinnych oraz od dość szokujących wyzwań, ale również z tego powodu, że toczy on walkę tyleż z czymś, co można by nazwać „systemową niewiarą w kryzys klimatyczny”, co z własnymi słabościami i wyrzutami sumienia z powodu niedostatecznych działań na rzecz ustabilizowania sytuacji planetarnej.

Tak właśnie brzmi główna teza książki: nie wierzymy w katastrofę klimatyczną. Nawet jeśli nie jesteśmy negacjonistami, wszyscy zachowujemy się jak negacjoniści. Więcej: różnica między negacjonizmem wynikającym z niewiedzy a negacjonizmem pomimo posiadanej wiedzy to różnica między błędem a zbrodnią. Gdybyśmy więc poważnie traktowali widmo zagłady, jakie nad nami krąży, już dawno odrzucilibyśmy samoloty i samochody jako środki transportu, zakazalibyśmy użycia paliw kopalnych (albo co najmniej: wysoko je opodatkowali), a przede wszystkim zrezygnowalibyśmy z jedzenia produktów zwierzęcych.

Foer do pewnego stopnia zastanawia się, dlaczego ignorujemy wiedzę naukową i żyjemy tak, jakby – cóż za ironia – jutra miało nie być. Jedna z odpowiedzi na to pytanie, przewijająca się przez „Klimat to my”, brzmi następująco: ponieważ tak wyposażyła nas ewolucja. Człowiek znakomicie radzi sobie z konkretnymi, bliskimi czasowo i przestrzennie zadaniami, jednak jego systemy alarmowe nie są przygotowane do reagowania na zagrożenia abstrakcyjne. Skutkiem tego trudno nam dostrzec katastrofę klimatyczną jako taką: widzimy jedynie pojedyncze kataklizmy, nie widzimy powiązań między nimi. Innym problemem jest to, że nie traktujemy Ziemi jako naszego jedynego domu, a więc trudno wzbudzić w nas troskę o nią, łatwiej zarazić fantastycznymi opowieściami o kolonizacji innych planet. Kolejnym: mechanizm psychologiczny cedujący konieczność działań i poszukiwania rozwiązań na innych: polityków, aktywistów, naukowców.

Przede wszystkim jednak Foer zauważa, że w dyskusji na temat zmian klimatu uporczywie pomijamy ich główną przyczynę: przemysłową hodowlę zwierząt. Zdaniem amerykańskiego pisarza – a trudno się z nim nie zgodzić – nie osiągniemy celów porozumienia paryskiego (i tak będącego balansowaniem na krawędzi katastrofy), jeśli nie zmierzymy się z tym zagadnieniem. Według zeszłorocznego raportu specjalnego IPCC przemysłowa hodowla zwierząt i znajdujące się na jej usługach rolnictwo odpowiadają za 23% wszystkich emisji gazów cieplarnianych. Foer przytacza jednak obliczenia Worldwatch Institute, zgodnie z którymi liczbę tę należałoby podnieść do… 51%! Autorzy obliczeń, Robert Goodland i Jeff Anhang, uwzględnili w nich właśnie ów „całościowy obraz”, jaki nieraz nam umyka, gdy skupiamy się na pojedynczych aspektach katastrofy: emisje związane z przemysłową hodowlą zwierząt to nie tylko emisje samych zwierząt hodowlanych – to także emisje wynikające z przekształcania bujnych ekosystemów leśnych w pola uprawne, które radykalnie obniżają zdolność Ziemi do fotosyntezy, czyli do pochłaniania węgla. Sprawa ta ma jeszcze jeden złowieszczy aspekt: znaczna część emisji pochodzących z przemysłowej hodowli zwierząt to nie emisje dwutlenku węgla, lecz metanu i tlenku azotu – gazów cieplarnianych o wiele silniejszych niż CO2.

Jeśli jednak główną przyczyną globalnego ocieplenia są nasze nawyki żywieniowe, to najskuteczniejszy i najszybszy sposób powstrzymania dalszych emisji (w istocie: jedyny możliwy) znajduje się na wyciągnięcie ręki – wystarczy zaprzestać spożywania produktów pochodzenia zwierzęcego. Foer wie oczywiście, że większość ludzi jest niezdolna do całkowitej rezygnacji z mięsa i nabiału, dlatego proponuje, abyśmy unikali ich tylko przed obiadem. Już sama ta „połowiczna” decyzja przyczyniłaby się do radykalnej redukcji emisji i dała nam czas na wdrożenie poważniejszych rozwiązań systemowych niezbędnych do zaradzenia kryzysowi klimatycznemu.

Tak, mniej więcej, wyglądają tezy amerykańskiego pisarza i stojące za nimi przesłanki. Szczerze mówiąc, mam jednak z jego nową książką niemały problem. Sprawa, o którą walczy Foer, jest ze wszech miar słuszna, ale sposób, w jaki autor za nią argumentuje, wydaje mi się dziwny i mało skuteczny. Starałem się dotychczas spoglądać na „Klimat to my” życzliwie, ale prawda jest taka, że rekonstruując zawartą w tomie argumentację, przeinaczyłem ją na korzyść Foera. W rzeczywistości najciekawsze wydają mi się w tej publikacji marginesowe uwagi i dodatki: krótki, bogaty w dane statystyczne rozdział „Jak zapobiec największemu wymieraniu” oraz „Apendyks: 14,5 procent czy 51 procent?”. Całą resztę wypełniają osobiste historie autora, nieustannie powracające „argumenty z analogii” (zaraz do nich przejdę) czy dość dziwaczne konteksty kulturowe, niespinające niestety książki w całość. Koniec końców „Klimat to my” ma o wiele mniejszą siłę rażenia niż rewolucyjne „Zjadanie zwierząt”. Znam kilka osób, które po lekturze wcześniejszej publikacji Foera przeszły na wegetarianizm albo weganizm, ale nie przewiduję niestety, że reakcja na „Klimat to my” będzie podobna. Dlaczego? W „Zjadaniu zwierząt” udało się autorowi znaleźć złoty środek między refleksjami osobistymi a ujawnianiem systemowego charakteru mięsożerstwa. Każda teza, każde przekonanie, każda refleksja były tam dobrze uargumentowane i osadzone w literaturze przedmiotu, w danych statystycznych, w faktografii, skutkiem czego w tę książkę po prostu się wierzyło. I jeśli autor stwierdza, że tak naprawdę nie wierzymy w katastrofę klimatyczną, to ja mam spory problem z tym, by uwierzyć w „Klimat to my”.

Nie chciałbym być źle zrozumiany. Foer to bardzo inteligentny, niekonwencjonalnie myślący, bystry pisarz. Te cechy jego stylu znakomicie sprawdzają się w takich powieściach jak „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”. Czytając ją, dosłownie czuje się, jak pracuje wyobraźnia autora i w jak interesującym kierunku rozwija się dzięki temu fabuła. Podobnie rzecz się ma ze „Zjadaniem zwierząt”, odsłaniającym kulisy przemysłu hodowlanego, które nie przyszłyby do głowy osobie postronnej, rozwijającym błyskotliwe argumenty na rzecz wegetarianizmu czy wreszcie wskazującym na nieoczywiste etyczne implikacje jedzenia i niejedzenia mięsa. Niestety, w książce „Klimat to my” coś pod tym względem poszło nie tak. Owszem, Foer jak zwykle buduje pewien rdzeń opowieści, wokół którego osadzają się kolejne wątki, jak zwykle snuje ciekawe analogie, jak zwykle kokietuje retoryką, ale mam wrażenie, że pisarzowi zabrakło pomysłu, jak połączyć ze sobą wszystkie te skojarzenia w przekonującą całość.

Znamienny jest tu pierwszy (jednocześnie najdłuższy) rozdział książki – to zestaw krótkich, kilkustronicowych felietonów opartych na jednym koncepcie, który niestety bardzo szybko się wyczerpuje. Koncept ten polega na nieustannym żonglowaniu argumentem z analogii (a i kolejne partie tomu od niego nie stronią): zbiorowe poświęcenie, jakiego wymaga kryzys klimatyczny, porównywane jest do dyscypliny obywatelskiej, jaką wykazywali się Amerykanie podczas II wojny światowej (zaciemnianie nadmorskich miast, aby niemieckie okręty podwodne nie mogły identyfikować i niszczyć statków wypływających z portów), nasza postawa wobec globalnego ocieplenia to jakby analogon reakcji Feliksa Frankfurtera, który usłyszawszy relację Jana Karskiego z sytuacji w getcie warszawskim, powiedział: „nie jestem w stanie uwierzyć w pańskie słowa”, a pewną rolę odgrywają tu też rękawica z napisem „pięść”, kijki do selfie i meksykańska fala. Strategia taka może się wydawać pociągająca, jednak argument z analogii działa wtedy, gdy pojawia się z rzadka jako ilustracja poszczególnych tez, nie gdy buduje się na nim całą książkę. Staje się on wówczas nużący, zwłaszcza że nieraz trudno zrozumieć jego odniesienie do kwestii zasadniczej: katastrofy klimatycznej.

Skutkiem tego „Klimat to my” po prostu za bardzo przypomina ćwiczenie intelektualne, a nie poważną refleksję na temat największego wyzwania w historii ludzkości. Również pomysł niejedzenia produktów pochodzenia zwierzęcego przed obiadem rzucony jest w okolicach 80 strony niejako mimochodem i trudno gdziekolwiek znaleźć informację, jak to w ogóle wykonać pod względem logistycznym (wymagałoby to zmiany całego łańcucha produkcji i dostaw żywności), jak miałoby to być wspierane systemowo (aby uniknąć neoliberalnego uspołeczniania kosztów produkcji zwierzęcej) czy wreszcie jak przełoży się to na redukcję emisji gazów cieplarnianych. Pomijam już fakt, że Foer za bardzo skupia się na sprawach klimatycznych, ignorując inne koszty środowiskowe przemysłowej hodowli: zanieczyszczenie wód gruntowych, jałowienie gleb i tak dalej; inaczej mówiąc: sam nie dostrzega całościowego obrazu katastrofy ekologiczno-klimatycznej.

I znów: nie chciałbym być źle zrozumiany. „Klimat to my” to niewątpliwie książka uczciwa. Foer nie oszukuje czytelniczek i czytelników, nie stwierdza, że jego pomysł przyniesie cudowną poprawę sytuacji planetarnej, raczej – że to ostatnie możliwe wyjście awaryjne, zanim zaczniemy się zabijać o dostęp do czystej wody czy innych surowców. „Każdy, kto zna naukę i jest gotów uznać prawdę najbardziej niewygodną ze wszystkich, zgodzi się, że robimy o wiele za mało, zbyt powoli i że obraliśmy kurs na kataklizm” (s. 71) – cień tego stwierdzenia spowija całą książką i autor nie daje nam o nim zapomnieć.  

Co jednak istotniejsze (i co, niestety, rodzi kolejne problemy), Foer jest także uczciwy wobec samego siebie. Mówiąc najprościej: przyznaje on, że nie potrafi zrezygnować z dobrodziejstw cywilizacji, choć wie, że to właśnie owe „dobrodziejstwa” wiodą nas ku zagładzie. Zdaje sobie sprawę, że mieszka w zbyt dużym domu pochłaniającym zbyt wiele energii, wyrzuca sobie, że prawnuki zapytają go, jak mógł żyć tak bardzo ponad stan i zostawić im rachunek niemożliwy do spłacenia, a także – to już naprawdę szokujące wyznanie – że on sam, autor „Zjadania zwierząt”, nie potrafi całkowicie zrezygnować z jedzenia mięsa. Owa konfesja skupia w sobie całą dwuznaczność książki „Klimat to my”: z jednej strony wydaje się poruszająca (Foer usiłuje rozprawić się z własną hipokryzją), z drugiej jednak odnajduję w niej coś nieprzyzwoicie narcystycznego. Trudno mi powstrzymać się przed wnioskiem, że autorowi chodzi chyba bardziej o przekonanie do radykalnych działań samego siebie, a nie jego czytelniczki i czytelników. Chodzi mu o przekonanie samego siebie, ponieważ nie potrafi on siebie przekonać i nie potrafi znieść tej świadomości.

Po raz trzeci: nie chciałbym być źle zrozumiany. Zasługi Foera dla kwestii dobrostanu zwierząt pozaludzkich są nie do przecenienia. „Zjadanie zwierząt” dotarło do milionów ludzi i nawet jeśli sprawiło, że tylko skromny ułamek z nich przeszedł na weganizm, spełniło swoją funkcję z nawiązką. „Klimat to my” to jednak publikacja o wiele mniejszego kalibru, choć – proszę mi wybaczyć zabawę w psychoanalityka – wydaje mi się, że autor chciałby, żeby było inaczej. Dlaczego jest jednak tak, a nie inaczej? Cóż, pozwolę sobie postawić tezę, że Foer najzwyczajniej nie przepracował żałoby klimatycznej. Choć jego nowa książka pełna jest wezwań do „porzucenia nadziei”, konfrontacji z sytuacją, pogodzenia się z utratą i tak dalej, to jednak zawiera ona zbyt wiele dowodów na to, że autor znajduje się co najwyżej gdzieś pośrodku drogi do akceptacji faktu, że nasz świat tak naprawdę już się skończył. Odwołując się do pięciu etapów żałoby opisanych przez Elisabeth Kübler-Ross (zob. Kessler, Kübler-Ross 2005), do których należą: zaprzeczenie, gniew, próby targowania się, depresja i akceptacja, powiedziałbym, że w książce „Klimat to my” mamy do czynienia przede wszystkim z próbami targowania się. Foer tkwi w rozpaczy, a więc w negacji – jego poczucie beznadziei nie jest tym samym, co produktywny brak nadziei: to pierwsze prowadzi donikąd (chce nowego świata, ale chce też uratować stary świat), ten drugi – paradoksalnie – pozwala porzucić to, co stare, i skupić się już tylko na budowaniu nowego.

LITERATURA:

Foer J.S.: „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”. Przeł. Z. Batko. Warszawa 2007.

Foer J.S.: „Zjadanie zwierząt”. Przeł. D. Dymińska. Warszawa 2013.

Kessler D., Kübler-Ross E.: „On Grief and Grieving: Finding the Meaning of Grief Through the Five Stages of Loss”. London 2005.
Jonathan Safran Foer: „Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu”. Przeł. Andrzej Wojtasik. Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Warszawa 2020 [seria: Seria z morświnem].