ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (405) / 2020

Piotr Sobolczyk,

NIE-FIKCJE I FRYKCJE (REMIGIUSZ RYZIŃSKI: 'MOJE ŻYCIE JEST MOJE')

A A A
Podejrzewam, że pomysł wydawniczy i marketingowy stojący za tą książką mógł wyglądać następująco: w ostatnich latach najpierw za sprawą serii książek o Christianie Greyu, ich adaptacji filmowych, a potem „polskich odpowiedników”, szczególnie książek Blanki Lipińskiej i niedawnej adaptacji filmowej jednej z nich, pojawiło się w polskiej kulturze zjawisko ludycznego i potocznego zainteresowania praktykami seksualnymi „niewaniliowymi”, nietradycyjnymi, z szerszego spektrum. Pojawiła się nowa kultura mówienia o takich sprawach, zaś tabu przemilczeń, półsłówek i niezdrowych chichotów w szerszym dyskursie zmniejszyło się. Jakkolwiek prędko i światowi teoretycy seksualności, i rodzimi znawcy zwrócili uwagę, że powieści i filmy o Greyu stanowią jednak fantazję erotyczną, a nie „prawdziwy” opis praktyk BDSM, co więcej, fantazja ta to stara struktura romansowa, lekko tylko przebrana w lateksowe wdzianka. Popularna forma często ciąży ku zachowawczemu czy wyraźnie konserwatywnemu jednak przekazowi i tak też jest w historiach o Greyu, a nie inaczej w polsko-włoskich fantazjach o Don Massimo. Może jednak – pomyślał wydawca książek z półki mniej popularnej – masowe uchylenie drzwi do świata „perwersji” wywoła głód wiedzy „jak to jest naprawdę”? Poza strukturą baśni, fantazji, romansu? A jednocześnie nie w formie podręcznika seksuologii. Jaki gatunek sprawdzi się tu lepiej niż reportaż o nieco etnograficznym nachyleniu?

W swoim trzecim reportażu literackim, „Moje życie jest moje”, Remigiusz Ryziński w co najmniej trzech aspektach istotnie gra z konwencjami reportażu, przynajmniej tymi bardzo tradycyjnymi. Po pierwsze więc nie sytuuje siebie poza sceną, poza polem widzenia kamery. Nie jest jak ci pierwsi seksuologowie z przełomu XIX i XX wieku – niczym choćby Havelock Ellis i John Addington Symonds, autorzy „Sexual Inversion”, z których pierwszy był w życiu biseksualny, ale dla zachowania „neutralności” badawczej w ogóle nie wprowadził samego siebie na łamy książki, natomiast homoseksualny Symonds owszem, dodał swoją historię, ale jako jeden z anonimowych acz numerowanych „przypadków”. I choć intencje autorów – a dodajmy do nich Magnusa Hirshfelda – były jak najlepsze i zapewne odegrały także i pozytywną rolę w poszerzaniu tego, co nazywalne, to jednak doprowadziły także do zespolenia obrazu „perwersji” seksualnej z obrazem „pacjenta”, jakiegoś wyabstrahowanego dziwoląga, przypadku entomologicznego, medycznego i patologicznego, nad którym pełnoprawny uczestnik życia społecznego może się w najlepszym wypadku z zaintresowaniem acz i współczuciem pochylać.

O tej dwurewersowej roli scientia sexualis pisał, rzecz jasna, Foucault, bohater pierwszej książki Ryzińskiego. W swoim „Foucault w Warszawie” pokazał on w praktyce konsekwencje takiej idei „katologowania” i „studiów przypadków”, opisując raporty SB z inwigilacji środowiska homoseksualnego. Już choćby to queerowe doświadczenie uwrażliwiło go, że nie czas dziś udawać, że samemu się nie ma seksualności, że się tylko oglądało i rozmawiało, szczególnie że znane są i dawniejsze teksty prasowe a także książki, naukowe, literackie i reporterskie, dotyczące homoseksualności a pisane przez ludzi „branżowych”, a jednocześnie piszących o „onych”, z zewnątrz – wyśmiał i przełamał ten styl w pierwszej części „Lubiewa” Michał Witkowski, gdy Lukrecja i Patrycja zwróciły się nagle do „pana dziennikarza” per „Śnieżka”, czyli jego dawnym pseudonimem z gejowskiego baru. Zarazem, trzeba przyznać, że Ryziński wprowadza samego siebie bardzo elegancko, w tzw. „angielskim stylu”, zwykle zawieszając opis i znikając ze sceny. W pierwszym rozdziale – dłuższej całości poświęconej zjawisku swingersów – narrator pojawia się na wyjazdowej zamkniętej imprezie Liberte w hotelu w świętokrzyskiem. „Na ręku miałem dwie opaski – zieloną (zdrowy) i fioletową (głodny)”.

Ciekawy narracyjnie i w zakresie filozofii „etnografii” i „uczestnictwa” okazuje się opis wieczornej kolacji, nawet jeśli uznać, że piszącemu nieco przypadkiem podsunęła się taka sytuacja. Oto bowiem zrównuje się obserwujący narrator z uczestnikami, a w konsekwencji można stwierdzić, że perwersyjnie zamazała się różnica między narratorem obserwującym a narratorami uczestniczącymi (zaswingowali...!), wszystko stopiło się w jakimś docelowym „gangbangu narracji”, by taki termin zaproponować: „usiadłem z boku przy stole, przy którym nikt inny nie siedział. Obserwowałem rozwój akcji, chociaż jeszcze niewiele się działo i miałem wrażenie, że większość osób postępuje tak jak ja – obserwuje, szacuje swoje szanse i dokonuje wstępnej selekcji typów ciekawych, nieciekawych i poza zasięgiem”. „Angielskie wyjście” narratora dokonuje się, gdy zbliża się do niego małżeństwo i mąż kobiety, widząc jej zainteresowanie narratorem, usuwa się, kobieta zaś opowiada narratorowi o sobie – acz pytanie, czy w świadomości, że ów „łowi tekst”, pozostaje bez odpowiedzi – i kończy pytaniem o niego samego: „W Polsce ludzie są chętni, tylko że hipokryci, po cichu, jak to w katolandzie. Ale w sumie da się żyć. A jak ty odbierasz kobiety?”.

W rozdziale trzecim, kolejnej dłuższej całości oscylującej wokół tematyki szeroko rozumianego spektrum BDSM, w pierwszym podrozdziale narrator opisuje siebie w zetknięciu z dominującym, ale elegancko znika: „W rogu pokoju stoi niewielka klatka. Co zrobię, gdy każe mi do niej wejść?” (I tu rozdział się kończy). Owe „angielskie zniknięcia”, jak je nazywam, odbieram nie jako autocenzurę, wstydliwe przemilczenie, słowem nie odbieram negatywnie. Jest to interesująca gra w „autoetnografię” (a więc równocześnie „tu nie chodzi o mnie”, jak i „ale tu także chodzi o mnie [w tym też takich jak ja]”), acz na równych prawach z innymi bohaterami reportażu, jak sądzę – zakładam bowiem, że wszystkie przytoczone wypowiedzi opisanych ludzi pozostają w zgodzie z tym, co i ile chcieli oni powiedzieć („ujawnić”). Szkoda tylko, że w „Posłowiu” autor nadkrusza ów efekt gry, dopowiadając zupełnie wprost, czy tłumacząc się niejako z gestu wprowadzenia siebie („odsłonięcie się uznałem za konieczny wyraz szacunku dla moich czytelników oraz ludzi, którzy dzieląc się ze mną swoim życiem, nie byli dla mnie jedynie »przypadkami«, ale stanowili lustra identyfikacji i nieoceniającego zaciekawienia. Nie jestem w tej ksiażce zimnookim reporterem, jestem bliskim świadkiem”), choć przypuszczam, że mógł zostać o to, hm, poproszony.

Przy kolejnych dwóch aspektach gry z tradycyjną postacią reportażu będę jednak musiał uruchomić skłonności polemiczne. Drugą strategią poszerzania non-fiction jest tu dość szczególne wprowadzenie... fiction. Rozdział drugi rozpoczyna krótki obrazek – wspomnienie Ryzińskiego z gejowskiej dyskoteki Hades w Krakowie. W tym miejscu muszę i ja także zagrać z gatunkiem recenzji analogicznie do autora grającego z gatunkiem reportażu. Tak się składa, że nasza przyjaźń z Autorem zaczęła się... w tymże klubie Hades, ale bardziej perwersyjnie, albowiem znaliśmy się wcześniej z wykładów o literaturze francuskiej, acz nigdy nie podeszliśmy do siebie, żeby porozmawiać; rozpoznawszy się jako „swoich”, zagadaliśmy w Hadesie. Streszczając, bywaliśmy w tym klubie od tego czasu jako koledzy a niekiedy koleżanki – w weekendy czy sylwestry. Albo więc jest tak, że zapamiętaliśmy Hades z tych lat nieco jednak różnie, albo Ryziński prowadzi tu literacką grę. (Wolę przyjąć to drugie).

Rzecz w tym, że opis klubu zdaje się – nie wiem, czy mimowolnym – zlepkiem cytatów z „Lubiewa” i nie jest to efekt do końca olśniewający. „Przesiadujące w klubie cioty opowiadały o Sindy [agencji towarzyskiej nad dyskoteką, to akurat jest autentyczne - P. S.] historie niestworzone, niemniej prawdziwe, takie, których wyobrażenie przekraczało rzeczywistość, ale których autentyczności nikt nie podważał. Przede wszystkim jednak bywalcy Hadesu zwracali się siebie per kochana, nadawali sobie kobiece imiona (Pamela, Krystyna, Dzidka) i marzyli o mężczyznach z burdelu (...). Każda z ciot pragnęła się zmaterializować w innej postaci – kobiecej! – i zaznać spoconych, owłosionych męskich ciał”. Itd. Jeżeli więc Remigiusz zapamiętał Hades jako „Wielki Atlas Ciot Polskich”, to muszę powiedzieć, że ja pamiętam, owszem, jednego chłopaka o ksywce Adela oraz transującą Lucynę i zaiste, sporo przegięcia w sali przy barze, ale bez zabawy w kobiece tożsamości (ewnetualnie epizodycznie, tj. wtrącenie jakiegoś jednego zdania w femeninum), natomiast dominująca atmosfera („narracja”...) lokalu to była jakaś gra w udawanie macho, szczególnie na dancefloorze i stolikach dookoła niego i DJ-ki (z sali barowej było je ledwo widać). Dominującym tonem była raczej pogarda dla przegięcia, utożsamianie go z głupotą, szczególnie u młodych, lub obleśnością, jeśli u „starych”, słowem, wszystko to, co dziś nosi nazwę „femfobii” (i notabene bynajmniej nie znikło wśród gejów).

Na czym tedy polega moja interpretacja tego fragmentu jako „gry literackiej”? Otóż jeśli „Lubiewo”, jak wyżej wspomniałem, w swą powieściową narrację włączyło gatunek reportażu w tradycyjnej formie, by go ostatecznie obśmiać i rozpuścić w polilogu fikcji opartych przecież na doświadczeniach i zasłyszanych przez Michaśkę historiach, to Ryziński robi odwrotnie z gatunkiem reportażu, broniąc go jednocześnie, a łechtając wprowadzeniem fikcji. Fikcji, do której pasuje jego autodefinicja: „historie niestworzone, niemniej prawdziwe”, mniej więcej tak prawdziwe, jak w tej słynnej formule Białoszewskiego o „szmaragdzie, co markiza go podbijała zieloną bibułką, aby wydawał się autentyczniejszy”.

Przy trzeciej strategii gry z gatunkiem reportażu być może się z Autorem rozminąłem. Wydawało mi się, że Ryziński, rozmywając (bardzo słusznie) kategorię (współ)uczestnictwa, pozostaje wierny odróżnieniu reportażu od powieści erotycznych. To jest, mówiąc, wprost, że chciał tak napisać swój tekst, aby nie pełnił on funkcji „pornograficznej”, a więc nie wywoływał w czytelniku podniecenia. Bo tak właśnie wyglądało moje doświadczenie czytelnicze. Tymczasem w „Posłowiu” Autor deklaruje: „Rozmawianie o seksie, a następnie pisanie o nim nie są łatwe. Bywają zabawne, bo czasem w śmiechu udaje się ukryć skrępowanie. Są też wulgarne, mocne i bezpośrednie – z tego samego względu. Ale seks pojawia się w historii również na poważnie, na serio. Najpiękniej jest jednak, kiedy opowieść o nim okazuje się po prostu podniecająca”. Założeniu przyklaskuję, bo lubię transgresje gatunkowe, natomiast mój brak pożądanej (tj. pożądliwej) reakcji na opowieści być może domaga się ugenderowienia uogólnionego czytelnika i czytelniczki. Jest taki bardzo zabawny czeski film z 2003 r. w Czechach znany pod tytułem „Nuda w Brnĕ” (dosłownie „Nuda w Brnie”), w Polsce zaś przyswojony z jakichś powodów pod tytułem „Sex w Brnie”. Znacząca ta konfuzja jednak trafia w punkt, film jest o jakiejś, mówiąc górnolotnie, „słowiańskiej postsowieckiej” tabuizacji seksualnej, gdzie nuda miesza się z nieśmiałością erotyczną, rezultat jest niezwykle zabawny. Wbrew deklaracjom Ryzińskiego, jego opowieści wydawały mi się raczej głównie poważne, ani razu zaś śmieszne; no i, jak łatwo się domyślić, momentami pojawiała się nuda. Najmniej, przyznam, w części trzeciej i w pierwszej tylko trochę (temat swingersów jest ciekawy poznawczo, choć sam rozdział może odrobinkę za długi). Nierówny pod tym względem jest najdłuższy rozdział drugi, złożony z rozlicznych mikrohistorii. Tu właśnie musiałem sobie postawić pytanie teoretycznoliterackie z zakresu recepcji, mnie bowiem najciekawsze wydały się dwie opowieści gejowskie i jedna lesbijska; pytanie moje brzmi zatem, czy efekt ten powstał czysto we mnie (odbiorcy queerowym, od lat badającym takie właśnie opowieści), mimo pamiętnej frazy Witkowskiego z „Lubiewa”, że „heterycy też mają śmiesznie”? Czy też queerowemu autorowi, rozmyślałem, lepiej wyszło opisanie tego, co lepiej zna i czuje. Muszę jednak też dodać, że dwie opowieści gejowskie wyróżniają się tym, że bohaterzy jakoś pełniej psychologicznie wykreowani (gdy niektórym innym opowieściom, może z racji ich krótkości, można by wytknąć pewną schematyczność postawienia problemu i „tekturowość” postaci, ułatwiającą zilustrowanie określonej postaci zachowań seksualnych), ale zarazem te dwie właśnie historie pobrzmiewają jakimś fatalnym tragizmem, ocierają się o „brud”, „grzech”, „choroby” i „śmierć” („Jest to obrzydliwe i przerażające. I wspaniałe! Wypełza to i chce seksu”) co też nie wywołuje we mnie zgody; z jednej strony odnieść by można wrażenie, że seks gejowski jest pełniejszy, ale i /bo docierający do granicy destrukcji (czy jednak ten efekt nie powstaje tylko w głowie czytelnika queerowego, np. mnie?), a z drugiej wytwarza chyba mylne wrażenie, że jest tragiczniejszy i groźniejszy od seksu hetero, albo, równie mylnie, że ludzie hetero nie potrafią się tak w seksie zatracić.

Jeszcze jedna krytyczna uwaga nasunęła mi się przy czytaniu tej palety osób i przeglądu zjawisk (a także, chwilami, wbrew zamierzeniom, „studiów przypadku”), co w założeniu jest dobre, bo ma pokazywać wielość i różnorodność seksualnych opcji, czegoś, co Freud nazywał „polimorficznie perwersyjnym”. Bohaterowie ci są jednak dość podobnie uklasowieni. Z wyjątkiem jedej historii o kobiecie z małej miejscowości (która jednak żyje sposób nieodróżnialny od wielkomiejskiego, a jej małomiasteczkowość nie jest wyróżnikiem czy problemem), wszyscy bohaterowie są z dużych miast, na ogół określani przez narratora jako atrakcyjni i, co raz jest mówione wprost, a raz wynika z opisu, dobrze sytuowani, dobrze zarabiający, mają ładne domy i nierzadko tzw. „pozycję” oraz dobre zawody. Po prostu stać ich na spełnianie się seksualne. To nie musi być wadą tej książki, choć niesproblematyzowanie tej kategorii klasowo-ekonomicznego uprzywilejowania przy jednoczesnym dążeniu do ukazania szerokiej palety zachowań seksualnych powoduje, że nie można uznać, iż paleta ta jest w istocie tak szeroka – inaczej bowiem wygląda swingowanie, gdy nie stać nas na wyjazd na weekend do czterogwiazdkowego hotelu, inaczej wygląda chemsex, gdy nie jesteśmy menadżerem i stać nas na alkohol z dyskontu. Ale to inna, być może dziwniejsza historia.
Remigiusz Ryziński: „Moje życie jest moje. Opowieść o wolności i pożądaniu”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2020.