ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (406) / 2020

Konrad Kopel,

WYRAŹNE LĘKI I STŁUMIONE OLŚNIENIA (LESZEK KOCZANOWICZ: 'LĘK I OLŚNIENIE. ESEJE O KULTURZE NIEPOKOJU')

A A A
Program, w którym piszę, ma wbudowane gotowe szablony, wystarczy wybrać jeden z nich i na ekranie pojawia się wizualizacja układu potencjalnego tekstu. Jednym z proponowanych szablonów jest „Esej”, zresztą mój ulubiony. Dla mojego programu esej jest tekstem o określonej interlinii i wielkości liter, z konkretnym stylem przypisów i dobranym fontem. Inaczej esej rozumie jednak Tomasz Majewski, który zachęca, by „spojrzeć na esej jak na szmuglera/przemytnika przekraczającego nielegalnie granice między nauką a sztuką” (Majewski 2018: 37). Dla niego jest on sposobem negocjowania i rekonfigurowania aktualnych dyskursów (nie tylko) akademickich, szukaniem postawy umożliwiającej czerpanie z zasobów zastanych oraz rozsadzanie binarnych opozycji betonujących dyskursy. Program definiuje esej na podstawie formalnych cech dokumentu tekstowego, Majewski za esej uznaje tekst, którego treść posiada konkretne cechy i rozwiązania. Nie znaczy to, że możliwe jest proste rozdzielenie na definicję formalną i treściową, ponieważ dla tej drugiej esej wciąż pozostaje „formą” opisu świata, narzędziem myśli m.in. o określonych ramach objętościowych, którego wybór będzie ściśle powiązany z treściowymi rozwiązaniami. Nie znaczy to również, że którąś z definicji uważam za „lepszą”. Co więcej, w tym wypadku rozważania Majewskiego wymienić można na te spisane przez Michela de Montaignea, Theodora Adorna, Waltera Benjamina itd. W tym miejscu ważne jest jednak samo rozwarstwienie pojęcia „eseju”, pozwoli mi ono bowiem na rozważenie, dlaczego wolałbym, by w „esejach o kulturze niepokoju” więcej było „lęku” niż „olśnienia”.

Zadanie, którego podejmuje się Leszek Koczanowicz w „Lęku i olśnieniu. Eseje o kulturze niepokoju”, jest z całą pewnością ambitne. Pod lupę bierze autor bowiem nowoczesność, a jak podkreśla, „[w]szelkie próby uchwycenia jej definitywnych cech kończyły się jak dotąd niepowodzeniem” (s. 9). Można by wysunąć wątpliwość, czy kiedykolwiek próba uchwycenia definitywnych cech czegokolwiek skończyła się powodzeniem. Wątpliwość nie tyle motywowaną uszczypliwością, ile chęcią ukazania ujawniającego się w różnych fragmentach zbioru ciążenia Koczanowicza ku istotowości i esencjalizacji, będących obietnicą stabilności. Rozpoznawanie „[m]igotliwoś[ci] nowoczesnoś[ci]” (s. 9) toczy się w ramach podążania za lękiem, uznawanym przez autora za „jeden z głównych rysów tej epoki” (s. 9). W związku z czym kolejne eseje mają stanowić wejrzenia w jego naturę, ujawniającą się w różnych segmentach życia. Jednak lęk jako integralny element nowoczesności (oraz „człowieka nowoczesnego”, którego implicite wskrzesza Koczanowicz) stanowi jedynie przedmiot badania. Celem tego wyznaczonego w odniesieniu do psychoanalizy rozpoznania lęku poprzez symptomy, struktury „samego problemu psychicznego” (s. 10) okazuje się funkcja terapeutyczna. Pacjentem Koczanowicza nie jest jednak jednostka ani nawet podmiot zbiorowy, a sama kultura. To do niej chce dotrzeć poprzez jednostkę, zaznaczając, że „[l]ęk kultury przejawia się zawsze jako stan psychiczny jednostki” (s. 10). Terapeutyczne rozpoznanie umożliwia dostęp do drugiego pojęcia podtytułu, bowiem „skumulowany lęk otwiera drogę do gnozy samopoznania” (s. 10), czyli olśnienia. Diagnoza niczego jednak nie kończy, ponieważ jedynie napędza „[p]rzechodzenie od lęku do olśnienia i od olśnienia do lęku (…) [czyli – K.K.] jedną z gier, które konstytuują samoświadomość nowoczesności” (s. 11).

Pozostając przy terminologii okołopsychoanalitycznej, wypada zaznaczyć, że książka „Lęk i olśnienie” nie jest ciągiem sesji. Kolejne eseje są raczej jak pojedyncze pytania, mające zlokalizować ogniska lęku tkwiące w badanej (kulturze). Niektóre z nich łączą się i dopełniają, ale są również takie szczególnie oddalone od reszty. Esej jako forma w moim odczuciu najlepiej sprawdza się właśnie przy czułym, intymnym oglądzie fragmentu. Czułym, ponieważ jego ukierunkowanie ku „temu, co małe”, pozwala na rozsupływanie nawet najmniejszych ze średnich supełków rzeczywistości (najmniejszymi z najmniejszych można zająć się już w artykule naukowym). Intymnym, bo umożliwia wyartykułowanie zawahania, zawarcie osobistego wyznania. Czyli wskazanie ciągłości pomiędzy osobą stukającą w klawiaturę i pojęciami złożonymi w twierdzenia, które tylko po umieszczeniu na papierze będą chciały się usamodzielnić, wylecieć z usytuowanego gniazda ku temu, co obiektywne, zdystansowane etc. Jednocześnie esej nie porzuca w pełni rygoru i ukierunkowania na prawdę/y charakterystycznych dla tekstów naukowych.

Zbiór Koczanowicza zdawał mi się przy pierwszym oglądzie wpisywać w moje wyobrażenie eseju. Bardzo szybko jednak miejsce pierwszoosobowego wyznania będącego punktem wyjścia do rozmyślań zajęły ogólnikowe stwierdzenia pokroju: „Wszystkie one [portale społecznościowe na czele z Facebookiem – K.K.] dążą do tego, żeby dostarczyć ludziom jak najlepszych narzędzi do ujawnienia swojego życia (…). Jednocześnie toczy się coraz bardziej dramatyczna walka o to, by można było ukryć swą prawdziwą tożsamość” (s. 93). Oczywiście nie mam zamiaru krytykować tworzenia syntez czy uogólnień, jednak najlepiej gdyby i one wychodziły od konkretu. Niekoniecznie musi być to fenomen, a na przykład pojęcie. Tymczasem jako czytelnicy nie dostajemy od autora wskazówek, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy tkwiąca w centrum namysłu nowoczesność, jaki jest status cierpiącej na niepokoje kultury oraz kto właściwie kryje się za liczbą mnogą w pierwszej osobie deklarującą konkretne odczucia.

Szkoda, że Koczanowicz nie zdecydował się we wszystkich esejach na zwrócenie wzroku ku temu, co mniejsze, nawet niekoniecznie osobiste. Poddane bowiem w rozdziale „Tożsamość jako niewygoda. Dwie genealogie współczesnej hamartii” pod namysł „nowoczesne” poczucie bycia nie na swoim miejscu, niewygody niedającej się ułożyć tożsamości jest abstrakcyjne. Nie daje się prosto wyodrębnić ze świata, nie wystarczy wskazać go palcem. Ponadto warto docenić, że hamartia jako przedmiot namysłu nie zostaje również w sposób nazbyt upraszczający scharakteryzowana w odniesieniu do odczuć autora – podmiotu żyjącego przecież w nowoczesności. Gdy eseista śledzi „rozszczepioną jednostkę, oddzieloną od samej siebie i pragnącą powrócić do własnego ja” (s. 48), w pełni ujawnia się jego kunszt w tropieniu nieuchwytnego tak, że staje się ono dostrzegalne. Koczanowicz nie prezentuje zwartej rekonstrukcji, a właśnie przeprowadza czytelnika przez teksty zarówno literackie („Przemiana” Kafki, „Ferdydurke” Gombrowicza), filozoficzne („Kapitał” Marksa, „Z genealogii moralności” Nietzschego), jak i te przynależące do nauk społecznych („O podziale pracy społecznej” Durkheima). Wskazuje na tropy i daje się im prowadzić.

Konstelacja tekstów, prac, opowiadań i powieści na przejściach, pomiędzy którymi został osnuty esej, spełnia jeszcze jedną funkcję niewyrażoną wprost. Autorowi zdarza się korzystać z wybiegu chowania się za bezosobową formą mającą wyrazić to, co zaobserwował. To o tyle problematyczne, że „bezosobowa obserwacja” ruguje z wyobrażenia czytelnika podmiot obserwujący, a przecież konstatacje Koczanowicza są nierozerwalnie związane z jego perspektywą oglądu świata (np. stonowana pochwała liberalnej demokracji). Czym innym jest bowiem pisane w pierwszej osobie „tak się świat we mnie odbija” i bezosobowe „taki świat jest”. Styl jednak, w jakim autor porusza się i korzysta z tekstów w „Tożsamości jako niewygodzie”, sprawia, że udaje mu się porzucić krępujący bezosobowy kaftan. Jako czytelnik czułem się prowadzony po tej osobistej konstelacji tekstów i połączeń w sposób niewymuszony, a co najważniejsze, w trakcie czytania mogłem doświadczyć interesującej perspektywy oglądu rzeczywistości.

Drugim równie ważnym w moim odczuciu esejem jest ten zatytułowany „Wspomnienia z dzieciństwa w widmowym świecie”. W ramach niego Koczanowicz, wychodząc od pytania: „Co się jednak dzieje z pamięcią, która traci swój naturalny punkt odniesienia – miejsce? (…) Pamięcią, która musi się zderzyć z bezcielesną pamięcią tego miejsca?” (s. 61), zabiera czytelnika w przechadzkę po widmowej Legnicy swojego dzieciństwa. Przywołuje obraz Legnicy oglądanej oczami dziecka, pełnej niespójności, tajemnicy chowającej się w nieznanej przeszłości, a manifestującej się poprzez „inskrypcje w kościołach, książki pisane zagadkowym alfabetem, niby tym samym, a jednak innym (…), naczynia kuchenne z napisami Salz, Pfeffer, Zucker” (s. 63). Obraz ten wzbogacono o przemyślenia już dorosłego autora. Szczegóły widziane przez dziecko zostają rozwinięte przy użyciu koncepcji widmontologii Derridy, jednak w taki sposób, że odniesienie nie pochłania przywoływanego doświadczenia. Wprowadzona dodatkowo kategoria dialogu pozwala Koczanowiczowi oddać charakter niejednorodnego miejsca zamieszkiwanego przez różnych ludzi, o różnym stosunku do poprzednich mieszkańców, do niejednorodnej historii. Dialogiczne uchwycenie spotkania, jakie miało miejsce w Legnicy (spotkania toczącego się nieustannie przez wiele lat), autor wykorzystuje do rewizji twierdzenia Poppera poprzez wskazanie: „(…) nie wydaje mi się, żeby możliwe było odtworzenie zaginionej cywilizacji, nawet gdybyśmy mieli dostęp do wszystkich jej artefaktów” (s. 83). I choć nie mam zastrzeżeń do konstatacji, to jeszcze ciekawszy był dla mnie dialog inicjowany przez Koczanowicza pomiędzy dziecięcym wspomnieniem a koncepcjami z kanonu myśli zachodniej.

Obydwa przywołane teksty są zamieszczone na samym początku zbioru i to być może jedna z przyczyn zawodu, który sygnalizowałem już powyżej. Urok rozważań o hamartii oraz widmowej Legnicy tkwi w wywodzie skupionym raczej na fascynacji danym zjawiskiem niż chęci osiągnięcia określonego wyniku działania umysłowego. W obydwu esejach takowe wyniki się pojawiają, lecz ich wartość nie przesądza o jakości samej próby. Ich urok tkwi w samym tropieniu lęków, różnych ich przejawów w polu nieokreślonej nowoczesności. W kolejnych tekstach (czy wciąż próbach?) Koczanowicz odchodzi od tego niewymuszonego dryfu na rzecz syntez, zestawień i olśnień. Do ograniczonej objętościowo formy eseju autor próbuje przeszczepić działania charakterystyczne dla tekstów naukowych.

Tym samym w rozdziale „»Niech się nie gniewa szczęście moje, że biorę je jak swoje…«. Szczęście w dobie demokratyzacji” wstęp rozpoczęty od odniesień do malarki Agnes Martin i marketingowca Garyego Dahla zostaje zakończony określeniem problemu: „zastanowić się nad specyfiką koncepcji szczęścia w nowoczesności” (s. 137) oraz metody: „krytyczny przegląd różnych koncepcji szczęścia, które pojawiają się we współczesnych naukach społecznych i humanistycznych” (s. 137). W mojej intencji nie leży aprioryczna krytyka każdego eseju, w którym znajdzie się doza naukowego rygoru. W przypadku chociażby tekstu o szczęściu problem leży, jak się zdaje, w sposobie korzystania z narzędzi naukowych. Autor referuje różne koncepcje szczęścia pojawiające się wśród psychologów, socjologów i filozofów, jednak, czytając, miałem wrażenie silnego ukierunkowania całości wywodu na konkluzję. Wywód zresztą został rozłożony na 13 stronach, więc żaden z „nastu” przywoływanych myślicieli nie mógł zostać w wyczerpujący sposób wprowadzony. Pomimo rozmiarów tekst mający charakter przekroju teoretycznych strategii zajmowania się problemem szczęścia rodzi nadzieje na ciekawe zwieńczenie. To jednak również rozczarowuje. Koczanowicz stwierdza istnienie „wąskich granic współczesnej refleksji o szczęściu, które z jednej strony ograniczone są przez liczne koncepcje »satysfakcji z życia«, a z drugiej przez wąsko praktyczne konstatacje wiążące szczęście z uwarunkowaniami ekonomicznymi” (s. 146), sugerując, że rozwiązaniem tego impasu jest włączenie nauk empirycznych „w refleksję egzystencjalną, która pozwala na bardziej całościowe ujęcie fenomenu szczęścia” (s. 146). Esej daje możliwość, by zamiast ustanawiać binarność upraszczającą złożoność procesów wydarzających się w nauce rozważyć pytanie, dlaczego koncepcja „szczęścia” jako problem badawczy jest eksploatowana akurat przez te konkretne dziedziny nauki. Przywołane zdanie wieńczące (zdające się mieć charakter rozwiązania) okazuje się na tyle ogólne, że staje się jedynie płynnym postulatem.

Zresztą zwieńczenia również innych esejów sprawiły mi zawód. Tekst „Lęki wspólnoty” skupiony na prezentacji kilku ujęć tytułowej wspólnoty zostaje zakończony konstatacją, że „[p]olityka musi uciekać od abstrakcyjnych podziałów, na których jest obecnie ukonstytuowana, a w zamian zacząć wsłuchiwać się w głos człowieka” (s. 132). Zdanie to jest z gatunku tych, które można wygłosić w trakcie rodzinnego obiadu, chcąc załagodzić spór szalejący w przerwie pomiędzy rosołem a drugim daniem. Niby wszystko w nim jest na miejscu, wszystko wiadomo, ale gdy się przyjrzeć, to nic szczególnego z niego nie wynika. Polityka, czyli aktualnie rządzące partie polityczne? Wszystkie partie polityczne? Czy w tej właśnie chwili „polityka” nie wsłuchuje się w głos człowieka? „Polityka” argumentuje, że wyrok Trybunału Konstytucyjnego to pokłosie projektu obywatelskiego, co więcej, „polityka” włącza się w Strajk Kobiet, a nawet próbuje go zagarnąć. Kto ocenia, które podziały są „abstrakcyjne”, a które są artykułowane głosem człowieka? Kto jest „człowiekiem”, skoro jego głos jest jeden?

Tym podobne zdania – zbyt ogólne, by prowadziły do konkretnych konstatacji, i żerujące na żywotnych uproszczeniach, metonimiach, uogólnieniach wyobraźni zbiorowej – pojawiają się w „Lęku i Olśnieniu” zaskakująco często. Być może jest to skutek chęci zrealizowania zbyt ambitnego planu, który poskutkował skupieniem się autora na uogólnionych zjawiskach. Zbyt prędkie przejścia i syntezy służą odkrywaniu problemów (które nie są w cale ukryte), by po przeglądzie różnych koncepcji dotrzeć do „jakiegoś” rozwiązania. Jest to jednak droga o tyle jałowa, że realizuje się na poziomie pojęć nieodnoszonych do konkretnych przedmiotów i rozwiązań dyskursywnych bądź realnych.

W skład „Lęków i olśnienia” wchodzi więc kilka naprawdę ciekawych i zajmujących esejów. To właśnie w nich autor korzysta z formy eseju w celu czułego i intymnego śledzenia rzeczywistości i pracujących w jej ramach lęków. Tym samym odkrywa przed czytelnikiem postulowane olśnienie, mające charakter fragmentaryczny, cząstkowy – to znaczy najciekawsze w moim odczuciu olśnienie szczegółu. W nich realizuje się esej jako „»spontaniczność subiektywnej fantazji« i »kontemplatywna dziecięcość«, w miejsce metodyczności, przejrzystości i sugerowania wyczerpującego wykładu” (Majewski 2018: 105). Niestety jednak Koczanowicz, odchodząc od tej formy, sprawia, że esej staje się krótkim artykułem – często zbyt krótkim. Wtedy lęki zostają rozparcelowane pomiędzy serie zestawianych ze sobą ujęć badawczych, przedmiot zapośredniczony zostaje przez operacjonalizujące i uogólniające go koncepcje teoretyczne. Skutkiem tego zamiast olśnienia dana jest czytelnikowi poświata, na tyle nieostra, że ginąca w migotliwej nowoczesności.

LITERATURA:

Majewski T.: „Siła kształtująca”. Łódź 2018.
Leszek Koczanowicz: „Lęk i olśnienie. Eseje o kulturze niepokoju”. Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich PAN. Warszawa 2020.