Z TYCH NIEIRYTUJĄCYCH (JĘDRZEJ PASIERSKI: 'KŁAMCZUCH')
A
A
A
Na początek wytłumaczenie, jak to jest ze mną i polskimi (nie tylko – ale w tym momencie akurat to będzie istotne) kryminałami. Otóż stosuję wobec rodzimych serii kryterium o pewnie niezbyt wysokiej obiektywności: irytuje czy nie? Czasem przeszkadza fakt, że pod płaszczykiem kryminału dostajemy harlequina, nieraz drażni toporność polszczyzny i to, że prawie cała książka to (słabe) dialogi, a niekiedy nagromadzenie fabularnych absurdów zmusza do odłożenia powieści przed końcem. Porzucałam już, czasem szybko, serie bardzo popularne i chwalone. Coś, co wydawałoby się więc kryterium minimalnym, przy moim (może nadmiernie krytycznym – wszak chodzi o rozrywkę) nastawieniu okazuje się sitem tak gęstym, że czekam na niewiele premier, wobec których mogę żywić nadzieję, że mnie nie zirytują. Odkąd Zygmunt Miłoszewski pisze „obyczajówki” i coś w rodzaju „Pana Samochodzika” dla starszych czytelników, a Wojciech Chmielarz – kolejne thrillery psychologiczne, na kryminalnym polskim gruncie zostało mi właściwie wypatrywanie rasowych kryminałów Anny Kańtoch, Małgorzaty i Michała Kuźmińskich, Mariusza Czubaja (o ile po zamknięciu serii z Rudolfem Heinzem będzie kontynuował pisanie w tym gatunku)… i właśnie Jędrzeja Pasierskiego.
Z tego wyjaśnienia wynikać ma przede wszystkim to, że jeśli już jakiś typ kryminalnego pisania mnie urzeknie (plan maksimum) lub chociaż nie rozdrażni (plan minimum), to poszczególne tomy nie muszą się okazywać aż wybitne, żebym była usatysfakcjonowana. Wystarczy, że stanowią porządną kontynuację dotychczasowych pisarskich działań. I tak jest w wypadku „Kłamczucha”. W mojej ocenie nie dorównał „Roztopom” (za które Pasierski dostał niedawno Nagrodę Wielkiego Kalibru), ale też nie ustępuje „Domowi bez klamek” czy „Czerwonemu świtowi”. A ma nad nimi jedną istotną dla mnie wyższość – to sprawa kryminalna w małej społeczności z dala od metropolii, a jak przyznawałam się przy okazji omawiania poprzedniej wyprawy Niny Warwiłow w Beskid Niski (http://artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=365&artykul=7191), mam słabość do takich fabuł.
Nina trafia więc w okolice bardzo nieznacznie oddalone od tych z „Roztopów”. Teoretycznie jest z córeczką, Milą, na wakacjach, w praktyce szybko znów ma okazję do niełatwej współpracy z Michałem Karpiukiem. Równocześnie jednak Pyrowa, „[w]ieś, w której giną ludzie” (s. 17), stwarza okazję do wprowadzenia nowych postaci. Ginie miejscowy plotkarz, ale byłby w błędzie ktoś, kto by sądził, że „Kłamczuch” to prosta historia rozwiązywania tej zbrodni. Plus dla Pasierskiego za trzymanie się konwencji, a jednak zaskoczenie, o czym właściwie ta część serii jest. Pewnych rozwiązań można się domyślić, ale innych – niekoniecznie. Do tego dochodzi parę świadomie zastosowanych klasycznych chwytów (jak zebranie na końcu podejrzanych w ramach starego dobrego „spektaklu” detektywistycznego).
Interesujące są też losy poszczególnych mieszkańców Pyrowej, choćby Justyny, która „życiowo wisiała gdzieś na kawałku postrzępionego sznurka” (s. 139). Ponownie docenić trzeba dobrze zarysowanie przez Pasierskiego łemkowskiej przeszłości miejsca akcji (trudno nie pomyśleć, że to trochę fabularny wariant „Pustego lasu” Moniki Sznajderman), wypromowanie Watry (imprezy gromadzącej Łemków rozsianych po świecie) oraz nieźle rozpisane na powieść pytanie, czy to prawda, że „[w] gruncie rzeczy lepiej było nie wiedzieć, co się działo wcześniej w miejscu, w którym się pojawiłeś” (s. 169). Jest tu wątek zderzenia historii – tej dawniejszej, ale i takiej po przemianach 1989 roku – z wizją nieoglądającego się na przeszłość rozwoju, także małych miejscowości. I chociaż nie unikam kryminałów, w którym mieszają się plany czasowe, to cieszy mnie, że Pasierski każe bohaterom rekonstruować zdarzenia, a nie pokazuje czytelnikom, jak było „naprawdę”. Pozostaje więc zawsze pewna tajemnica, możliwość, że szczegóły wyglądały nieco inaczej, bowiem nie da się w pełni zinterpretować przeszłości.
Nie jest to powieść idealna. Niektórych drażnić może nawał szczegółów. Ja to nawet u Pasierskiego lubię, ale pod warunkiem, że zostają wplecione płynnie. Czytałam wersję przed korektą, może potem pewne „sztywności” znikną, ale miewa autor skłonność do „wypracowań” – najbardziej drastycznie chyba w otwarciu rozdziału piątego: „Dzień powoli zaczynał gasnąć, kiedy Justyna Kłos zganiała Jagodę i Borówkę ze swoich trzech hektarów ziemi. Po co komu dwie krowy? Jej mama, Marysia Kłos, zapłakałaby się jednak na śmierć, gdyby ich zabrakło. Gospodarstwo, zwierzęta i ogród stanowiły sens jej życia, zwłaszcza po przejściu na emeryturę. Choć i w czasach, kiedy pracowała w szkole, ucząc matematyki, również czekała cały dzień, aż zajmie się domem – a do sprawdzania klasówek brała się z niezmienną niechęcią” (s. 32). Na szczęście nie cała powieść została tak „szkolnie” napisana.
Mimo pojedynczych zastrzeżeń spędziłam z „Kłamczuchem” przyjemnych kilka godzin; na tyle wciągnięta, by nie odkładać książki na długo. Autor zostawia bohaterkę z ciekawym dylematem, który może być zapowiedzią nowego etapu, ale i otwartym zakończeniem serii. Sama nie wiem, która opcja wydaje mi się lepsza, ale jeżeli powstaną dalsze tomy, to na pewno po nie sięgnę. A jeśli Pasierski napisze coś innego w tym gatunku – też się zapewne skuszę. „Kłamczuch” to mniej więcej to, czego można się było spodziewać po tym cyklu. A to pozwala mi wciąż uważać się za jego wierną czytelniczkę. Niebezkrytyczną – ale i niezirytowaną.
Z tego wyjaśnienia wynikać ma przede wszystkim to, że jeśli już jakiś typ kryminalnego pisania mnie urzeknie (plan maksimum) lub chociaż nie rozdrażni (plan minimum), to poszczególne tomy nie muszą się okazywać aż wybitne, żebym była usatysfakcjonowana. Wystarczy, że stanowią porządną kontynuację dotychczasowych pisarskich działań. I tak jest w wypadku „Kłamczucha”. W mojej ocenie nie dorównał „Roztopom” (za które Pasierski dostał niedawno Nagrodę Wielkiego Kalibru), ale też nie ustępuje „Domowi bez klamek” czy „Czerwonemu świtowi”. A ma nad nimi jedną istotną dla mnie wyższość – to sprawa kryminalna w małej społeczności z dala od metropolii, a jak przyznawałam się przy okazji omawiania poprzedniej wyprawy Niny Warwiłow w Beskid Niski (http://artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=365&artykul=7191), mam słabość do takich fabuł.
Nina trafia więc w okolice bardzo nieznacznie oddalone od tych z „Roztopów”. Teoretycznie jest z córeczką, Milą, na wakacjach, w praktyce szybko znów ma okazję do niełatwej współpracy z Michałem Karpiukiem. Równocześnie jednak Pyrowa, „[w]ieś, w której giną ludzie” (s. 17), stwarza okazję do wprowadzenia nowych postaci. Ginie miejscowy plotkarz, ale byłby w błędzie ktoś, kto by sądził, że „Kłamczuch” to prosta historia rozwiązywania tej zbrodni. Plus dla Pasierskiego za trzymanie się konwencji, a jednak zaskoczenie, o czym właściwie ta część serii jest. Pewnych rozwiązań można się domyślić, ale innych – niekoniecznie. Do tego dochodzi parę świadomie zastosowanych klasycznych chwytów (jak zebranie na końcu podejrzanych w ramach starego dobrego „spektaklu” detektywistycznego).
Interesujące są też losy poszczególnych mieszkańców Pyrowej, choćby Justyny, która „życiowo wisiała gdzieś na kawałku postrzępionego sznurka” (s. 139). Ponownie docenić trzeba dobrze zarysowanie przez Pasierskiego łemkowskiej przeszłości miejsca akcji (trudno nie pomyśleć, że to trochę fabularny wariant „Pustego lasu” Moniki Sznajderman), wypromowanie Watry (imprezy gromadzącej Łemków rozsianych po świecie) oraz nieźle rozpisane na powieść pytanie, czy to prawda, że „[w] gruncie rzeczy lepiej było nie wiedzieć, co się działo wcześniej w miejscu, w którym się pojawiłeś” (s. 169). Jest tu wątek zderzenia historii – tej dawniejszej, ale i takiej po przemianach 1989 roku – z wizją nieoglądającego się na przeszłość rozwoju, także małych miejscowości. I chociaż nie unikam kryminałów, w którym mieszają się plany czasowe, to cieszy mnie, że Pasierski każe bohaterom rekonstruować zdarzenia, a nie pokazuje czytelnikom, jak było „naprawdę”. Pozostaje więc zawsze pewna tajemnica, możliwość, że szczegóły wyglądały nieco inaczej, bowiem nie da się w pełni zinterpretować przeszłości.
Nie jest to powieść idealna. Niektórych drażnić może nawał szczegółów. Ja to nawet u Pasierskiego lubię, ale pod warunkiem, że zostają wplecione płynnie. Czytałam wersję przed korektą, może potem pewne „sztywności” znikną, ale miewa autor skłonność do „wypracowań” – najbardziej drastycznie chyba w otwarciu rozdziału piątego: „Dzień powoli zaczynał gasnąć, kiedy Justyna Kłos zganiała Jagodę i Borówkę ze swoich trzech hektarów ziemi. Po co komu dwie krowy? Jej mama, Marysia Kłos, zapłakałaby się jednak na śmierć, gdyby ich zabrakło. Gospodarstwo, zwierzęta i ogród stanowiły sens jej życia, zwłaszcza po przejściu na emeryturę. Choć i w czasach, kiedy pracowała w szkole, ucząc matematyki, również czekała cały dzień, aż zajmie się domem – a do sprawdzania klasówek brała się z niezmienną niechęcią” (s. 32). Na szczęście nie cała powieść została tak „szkolnie” napisana.
Mimo pojedynczych zastrzeżeń spędziłam z „Kłamczuchem” przyjemnych kilka godzin; na tyle wciągnięta, by nie odkładać książki na długo. Autor zostawia bohaterkę z ciekawym dylematem, który może być zapowiedzią nowego etapu, ale i otwartym zakończeniem serii. Sama nie wiem, która opcja wydaje mi się lepsza, ale jeżeli powstaną dalsze tomy, to na pewno po nie sięgnę. A jeśli Pasierski napisze coś innego w tym gatunku – też się zapewne skuszę. „Kłamczuch” to mniej więcej to, czego można się było spodziewać po tym cyklu. A to pozwala mi wciąż uważać się za jego wierną czytelniczkę. Niebezkrytyczną – ale i niezirytowaną.
Jędrzej Pasierski: „Kłamczuch”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2021 [seria: Ze Strachem].
Recenzja przedpremierowa. „Kłamczuch” ukaże się 27 stycznia.
Recenzja przedpremierowa. „Kłamczuch” ukaże się 27 stycznia.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |