ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (411) / 2021

Dominika Polok,

OBEJRZAŁAM OSTATNIO 'SLUMDOGA', CZYLI O (POST)PIERWOTNYCH DOŚWIADCZENIACH FILMOWYCH

A A A
Uwielbiałam ten film. W dawnych czasach obejrzałam go przynajmniej kilkanaście razy. Po latach wyglądał w moich oczach inaczej. Raczej nie wyłapałam żadnych nowych rzeczy – wszystkie nieliczne subtelności i przekazy drugiego planu, jakimi twórcy przyozdobili swój produkt, zdążyłam dostrzec już „wtedy”. Teraz intensywnie rzucała mi się w oczy strona techniczno-wizualna – wówczas całkiem zwyczajna, obecnie razi specyfiką lat pierwszych. Krzywy horyzont, jaskrawe barwy (lub bardzo mocny kontrast), kadry pod dziwnym kątem, a przede wszystkim – rozedrgana kamera, dziwaczne slow motion, nerwowe pulsowanie kadrów mimo spowolnienia. Wszystko to jakoś nieuchwytnie nasuwało mi na myśl teledyski Avril Lavigne oraz przykre podejrzenie, czy przypadkiem ja też się nie zestarzałam. Olśniło mnie jednak, że istnieje coś takiego jak estetyka kina lat pierwszych – kwestia w mojej pamięci zupełnie przezroczysta, bo wchłaniana całościowo; znamienny etap sprzed wyodrębniania poszczególnych elementów z komunikatu.

Film oglądało się po latach już bez wzruszenia, z lekkim nalotem sentymentu i sztucznie wywołaną ekscytacją w rozmyślnie energetyzujących sekwencjach. Początkowe sceny tortur niestety niespecjalnie mnie ruszały (a pamiętam, jak łamały mi serce okrucieństwem!) – skóra mi zgrubiała. Spostrzegłam, że aktorstwo jest jednak cokolwiek drewniane. Uśmiechałam się do melodramatycznych rozwiązań fabularnych. Niemniej – nadal ogląda się przyjemnie i niezobowiązująco; sprawdziłam, potwierdzam.

W ginącym w mrokach dziejów okresie gimnazjum rzeczywiście potrafiłam oglądać ulubione filmy wielokrotnie. To jedno z wielu utraconych doświadczeń; ostatnio udawało mi się być tak wierną jednemu obrazowi na początku studiów. Ten zwyczaj łatwo wyjaśnić. Po pierwsze, nie widziałam wówczas zbyt wielu filmów. Między innymi dlatego, kiedy już mi się jakiś spodobał – i to po drugie – zaczynałam pałać doń niepohamowanym entuzjazmem. Moje fanostwo w swym wąskim zakresie potrafiło okresowo pchać mnie ku gestom niemal fanatycznym. Pozyskiwałam ze szkoły i od znajomych fotosy, wyszukiwałam wszelkie możliwe role ukochanych aktorów, marząc, by zobaczyć te niedostępne dzieła, będąc zarazem zupełnie niezainteresowana ich poziomem, a przede wszystkim – wyszukiwałam literackie pierwowzory. Rzadko kiedy bywały one dostępne w gminnej bibliotece, więc wydawałam na nie swoje cenne zaskórniaki. Próby zaspokojenia pragnień przeważnie kończyły się gorzkim rozczarowaniem. Powieść „Slumdog. Milioner z ulicy” bardzo mi się nie podobała; była dla mnie wówczas zbyt brutalna i o wiele bardziej cyniczna niż żywiołowa adaptacja. Niemal już nie pamiętam tej książki, bardziej to, że po przeczytaniu odłożyłam ją ze wstrętem, szukając możliwości jak najszybszego pozbycia się jej. „Duma i uprzedzenie”, jak łatwo się domyślić, także zawiodła; bądź co bądź jest to XIX-wieczna powieść realistyczna, schludna i zapięta pod szyję. Sama w sobie może stanowić wyzwanie dla czternastolatki, nie mówiąc już o tym, że niewiele ma wspólnego z romantycznym, pełnym niewyrażonych namiętności filmem. Najzabawniejsza była chyba jednak faza z książkami pirackimi. Pierwszą część „Piratów z Karaibów” ubóstwiałam tak bardzo, że po którymś-nastym seansie, przy eksplozji muzyki końcowej, kiedy mój brat obojętnie wychodził z pokoju, ja zsunęłam się z fotela na kolana (niezbyt chwalebne wspomnienie, ale dziś mnie bawi), wlepiając oczarowane spojrzenie w napisy, z tą idealną puentą rezonującą pragnieniem prowadzenia dokładnie takiego życia. Postanowiłam wówczas, że będę czytać pirackie książki, jedyną możliwość spełnienia. Przeszukując fora i blogi, na bibliotecznym komputerze sporządziłam długą listę powieści o piratach i zaczęłam je konsekwentnie wyszukiwać. Odpadłam najdalej po trzeciej pozycji, „Karmazynowe coś tam”. Przygodowe ramotki nie były w stanie wykrzesać z siebie nawet iskry tej magii, choćbym zmuszała się, by tak je postrzegać. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że moja naiwność wcale nie była aż tak wielka – już wcześniej znałam przecież „Wyspę skarbów”, nadal doskonałą! Na tyle, że nigdy nie zamierzam oglądać jej adaptacji, bo zapewne jakaś powstała w latach 80.

Błąd jest oczywisty dopiero z obecnej perspektywy, a zresztą – czasem nadal go popełniam. Otóż oczekiwałam, że książka dostarczy mi tych samych emocji co film, może nawet intensywniej (znałam już rozkosze nałogowego czytania). Dopiero lata doświadczeń na obu polach – filmu i książki – przyniosły zrozumienie, że to niemożliwe, to dwa różne media. W tej konstatacji pomógł też fakt, że wnoszenie na salę kinową wyobrażeń z uprzednio przeczytanej książki notorycznie kończyło się porażką. Kiedy film jest „powieściowy”, może to dać całkiem ciekawy efekt, ale chyba nigdy nie jest dobrze, kiedy książka chce być jak film. Na ogół to widać, a takie powieści, czy tego chcą, czy nie, automatycznie lądują wśród literatury pulpowej.

Dostarczanie sobie niezmiennie intensywnych wrażeń tym samym bodźcem w końcu się wyczerpuje; nie tylko dlatego, że efekt się zużywa. Napływają nowe doświadczenia, ścieżki śledzenia tekstów kultury rozgałęziają się, aż przychodzi paniczna orientacja, że nigdy nie przemierzy się wszystkich. Dawno przestałam oglądać filmy po wielokroć (istnieją nieliczne wyjątki, ale już na innych zasadach, tak jak „The Room”). Lata temu wpadłam w pułapkę „produktywności”, zużywania cennego czasu na coraz to nowe rzeczy. Głowę mam coraz pełniejszą, ciekawość wszystkiego nieraz wręcz uniemożliwia wybór. Niezmiennie zachwycam się i zdumiewam, jak wiele utworów może oddziaływać na mnie tak silnie, jak kiedyś ta elitarna garstka prywatnego kanonu. Utraciłam już tę pierwotną przyjemność, ale nie szkodzi; okazuje się, że w to miejsce pojawia się mnóstwo innych. Zresztą, nostalgia jest jedną z nich.

Długi czas usiłowałam racjonalizować sobie moje nieumiarkowanie w oglądaniu i czytaniu, niedorzeczną i przemożną potrzebę nadrobienia wszystkiego. Dopisywałam do tego szlachetną filozofię: otóż, zważywszy, że zanika idea wspólnoty tekstów kultury, bo każdy teraz czyta i ogląda coś innego, poszerzanie erudycji zwiększa spektrum wspólnotowości, jest szansą i nadzieją na znajdowanie porozumienia z innymi ludźmi. Obawiam się jednak, że ta idealistyczna interpretacja nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, a w najlepszym wypadku pełni drugorzędną rolę. Zaczęłam trzeźwo dostrzegać podstawowe powody, które czynią ją utopią. Zrozumiałam, że dobór filmów zależy bardziej od własnego niż cudzego gustu; od subiektywnych pociągów, kryteriów wartości i ciekawości, wreszcie (niestety) od bardziej lub mniej skrytego snobowania się. Będąc nieustannie ciekawa niemal wszystkiego, skazana jestem na kompletne fiasko, również na tym międzyludzkim polu, które sobie wyobrażałam, zabierając się za konsumowanie artystycznej rzeczywistości (i wiecznie będąc zaledwie u początków tego przedsięwzięcia). Bowiem nawet jeśli w tej obfitości przypadkiem trafię z rozmówcą na ten sam tytuł, to albo nie pamiętam go już na tyle dobrze, by prowadzić na ten temat głęboką dyskusję (i to jest najczęstszy przypadek), albo sądy są tak rozbieżne (lub tak osobiste), że nie sposób się wysłowić, zbudować tej mitycznej platformy porozumienia. To nie tak, że rozbieżne doświadczenia filmowe/książkowe nie są w stanie łączyć ludzi. Pomyślałam sobie jednak, i była to konkluzja spisywanych tu rozważań, że kanon kulturowy może posłużyć jako element wzmacniania więzi, ale nie jako samoistny budulec.

I to w sumie nie jest smutne. Kiedy ktoś rozpozna hermetyczny żart-kryptocytat albo czyjaś twarz na wspomnienie konkretnej sceny filmowej zacznie drgać emocjami, jakich sama doświadczałam, to jest to niesłychana radość i mikrokosmiczne spełnienie. Ale natrafienie samopas na te doskonałości jest tak samo uskrzydlające. Równie dobrze mogę je potem komuś opowiedzieć – albo ktoś mnie, nawet (i to całkiem często!) w odniesieniu do wreszcie odnalezionego obopólnie znanego tytułu. Radość i przeżycie potęgują się, a teksty kultury budują wspólnotę w bardziej przyziemny sposób, bez abstrakcji i metapoziomu, jaki ta koncepcja sugeruje.