CZAS POGADAĆ, O SPRAWACH WIECZNYCH (JACEK LEOCIAK: 'WIECZNE STRAPIENIE. O KŁAMSTWIE, HISTORII I KOŚCIELE')
A
A
A
„Wieczne strapienie” Jacka Leociaka odnosi się do dwoistości, a właściwie dwulicowości Kościoła katolickiego, który z jednej strony fundowany jest na przykazaniu miłości oraz obietnicy prawdy i zbawienia duszy, z drugiej zaś funkcjonuje na mocy bezdusznego urzędu, uczestnicząc w politycznej grze o udział we władzy – ta zaś rządzi się odmiennymi prawami, jest bowiem grą pozorów opartą na hipokryzji i dbaniu o własny wizerunek. Książka składa się z osobistych notatek autora, który, najwyraźniej, „czerpie z pisania pociechę”, o czym przypomina mu umieszczony przy biurku cytat z Karla Jaspersa (s. 169). Choć jednak frasunek i kłopot, o którym pisze Leociak, jest rzeczywiście ponadczasowy, nie ulega wątpliwości, że głos autora wybrzmiewa w bardzo konkretnym i ważnym czasie, w którym potrzeba dyskusji o roli Kościoła w polskim życiu publicznym okazuje się wyjątkowo paląca. I tak właśnie tę książkę odbieram: jako głos, który chciałby być usłyszany i oczekuje na odpowiedź, nawet jeśli oczekiwanie to naznaczone jest wynikającym z doświadczenia autora sceptycyzmem.
Moje miejsce
Nieprzypadkowo, pisząc o zapiskach, podkreślam wagę głosu odsyłającego nas do cielesnej obecności autora. Leociak zaznacza, że pisze o Kościele i historii ze swojego punktu widzenia, i lojalnie ten punkt widzenia nakreśla w pierwszym, autobiograficznym rozdziale. No bo po co nam w książce, która sugeruje, że będzie demaskować hipokryzję Kościoła, te opowieści o Tacie, co przed wojną wstąpił do PPS-u, ale po wojnie przestał się angażować w politykę, pozostając we wspomnieniach syna jako bardzo porządny człowiek? Albo anegdota o Mamie, która, chorując w podeszłym wieku, prosi syna, by ten odwiązał psa przywiązanego we wrześniu 1939 roku do budy na podwórku? Po co nam wspomnienia o telewizorze Neptun, który podczas kryzysu kubańskiego pokazywał zegar z czasem zatrzymanym „za pięć dwunasta”, gdy autor miał 5 lat? Dokładnie po to, aby zrozumieć, że o życiu publicznym nie mówimy nigdy głosem wszechwiedzącego narratora, kogoś „z zewnątrz”, ale głosem osoby zaangażowanej w opisywaną rzeczywistość: osoby z konkretną biografią i rodzinną historią, która często determinuje nasze miejsce w tej dyskusji.
Leociak mówi więc z perspektywy człowieka, który jest „po lewej stronie” (s. 12); mówi jako osoba niewierząca i jako naukowiec prowadzący wieloletnie badania nad Zagładą Żydów. Opisuje w luźnych, fragmentarycznych notatkach taką politykę i taki Kościół, jakie są przedmiotem jego doświadczenia (zob. s. 6) – abstrahuje zatem od wiary, która dla osób tworzących ten Kościół stanowi sedno jego istnienia. Podejście autora z założenia redukcjonistyczne. Czy jednak – dla dobra dyskusji – nie powinien właśnie przekroczyć ograniczonego horyzontu „swojego miejsca”, żeby wziąć pod uwagę również inny punkt widzenia i dać nam pełniejszy obraz sytuacji? Nie – wydaje mi się, że nie powinien. Uważam, że Leociak ma rację: jeśli dyskusja o roli Kościoła w życiu publicznym ma mieć jakikolwiek sens, powinna polegać na wsłuchaniu się w głosy wypowiadane z miejsca, które jest najbardziej własne. Pokusa obiektywizacji sprowadza nas na manowce: wywłaszcza nas, czyni bezdomnymi, sprawia, że tracimy zaplecze i łatwo gubimy się w gąszczu matactw i zakłamań. Dlatego też, zanim odpowiem na kilka ważnych pojawiających się w tej książce kwestii, chciałabym się przedstawić.
Dla mojej rodziny Kościół zawsze był ważnym, jeśli nie najważniejszym, punktem odniesienia. Moi rodzice od wielu lat są aktywnymi członkami Oazy Rodzin; jeden z moich starszych braci – z wykształcenia teolog – prowadzi chrześcijański serwis z audiobookami, drugi z moich starszych braci założył wraz z żoną ekumeniczny Dom Modlitwy. Skończyłam liceum w Salezjańskim Zespole Szkół i było mi tam dobrze: nawet w plotkach nie słyszałam o sytuacji, w której któryś z uczących nas księży nadużyłby swojej funkcji, czyniąc komuś krzywdę. Grałam tam często na gitarze, grałam w nogę, w siatkówkę i w piłkarzyki, stając się beneficjentką „systemu prewencyjnego św. Jana Bosko”, zgodnie z którym młodzież zajęta czymś pożytecznym nie ma czasu na robienie głupstw. Pamiętam, że nieraz na tzw. „długiej przerwie” chodziłam z innymi chętnymi uczniami do szkolnej kaplicy na różaniec i modliłam się o to, żeby być mądrą, bo wydawało mi się, że w ten sposób będę mogła zmieniać świat na lepsze.
Świat bez Kościoła?
Istotny dla Leociaka problem dwoistości został opisany m.in. przez Sørena Kierkegaarda, który we „Wprawkach do chrześcijaństwa” podzielił Kościół na „triumfujący” i „walczący”. „Triumfujący” to ten, który „ubóstwia ustalony porządek” (Kierkegaard 2002: 80), zastyga w swojej tradycji, rozkoszuje się własną pozycją i jest całkowicie „z tego świata”. Kościół „walczący” z kolei konsekwentnie zachowuje subwersywny charakter ewangelicznego chrześcijaństwa i nigdy nie ustaje w podważaniu ustalonego porządku oraz każdej formy, która sugerowałaby, że oto osiągnięto pewność ostateczną. Zakorzeniona w Ewangelii krytyka kościelnego status quo nie jest też obca współczesnym polskim teologom. Niedawno, w grudniu 2020 roku, Marek Kita na łamach „Więzi” wypowiedział się w tej sprawie w bardzo kategoryczny sposób: „Czas dopuścić do świadomości skażenie znanej nam formy katolickości swoistą „zdradą pierworodną” o charakterze strukturalnym. (…) Ta ideologiczno-prawna skorupa nałożona na katolickość bywa traktowana jako forma nadana Kościołowi przez Chrystusa – tyle że w istocie jest ona gwałtem na Ewangelii. I w imię Ewangelii należy się jej sprzeciwić” (wiez.pl).
Jednym z ciekawszych eksperymentów myślowych proponowanych nam przez Leociaka w „Wiecznym strapieniu” jest ten: „Wyobraźmy więc sobie, że znika z dnia na dzień instytucja Kościoła (…), ale zostają ludzie, gotyckie katedry, barokowe świątynie i Ewangelia. Czy bez URZĘDU nie moglibyśmy już się wzajemnie kochać i szanować?” (s. 135). (Autor nie doprecyzowuje, czy pozostaje teologia – co trochę utrudnia pracę w laboratorium wyobraźni – nie bądźmy jednak drobiazgowi). Pytanie Leociaka jest oczywiście retoryczne – Leociak WIE, że wszyscy dobrzy katolicy pozostaliby dobrymi ludźmi. Po co więc męczyć się z instytucją? Istotnie, trochę rozmarzyłam się na myśl o tej utopii. Zacznijmy jednak od tego, że nakaz miłowania bliźniego to tylko część przykazania miłości – jest w nim jeszcze mowa o miłości do Boga i to właśnie ten metafizyczny punkt odniesienia, jak mniemam, bardziej utrzymuje ludzi w Kościele niż nadzieja na lepsze ćwiczenie się w kochaniu sąsiada. Leociak teoretycznie o tym wie, dlatego spieszy z prześmiewczym zapewnieniem, że Pan Jezus nie opuści nas tylko dlatego, że nie przywoła Go już Ojciec Dyrektor (zob. s. 136). Problem, moim zdaniem, leży jednak gdzie indziej.
Brałam kiedyś udział w dyskusji dotyczącej filmu „Into the Wild”: opartej na faktach opowieści o chłopcu, który – zafascynowany „Walden” – porzuca zbrukaną cywilizację, by zamieszkać w dziczy. Gdy jednak dociera do tej dziczy, musi znaleźć sobie schronienie, zrobić narzędzie do polowania – krótko mówiąc, opracować system przetrwania. Pamiętam, że ktoś zwrócił na to uwagę, sugerując, że ucieczka od cywilizacji kończy się ostatecznie stwarzaniem cywilizacji na nowo. Wydaje mi się, że wiem, co by się stało, gdyby zniknął urząd Kościoła – w momencie, w którym by zniknął, zacząłby powstawać od początku. Leociak zresztą sam to sugeruje, gdy w kpiącym tonie próbuje wytłumaczyć katolikom, że to nie biskup Jędraszewski jest gwarantem obecności Boga, i na potwierdzenie własnej tezy przytacza Ewangelię: „gdzie są dwaj lub trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 19-20). Tak, Panie Profesorze, tak to się zaczyna. Tam, gdzie jest nadzieja na kontakt z sacrum, tam pojawia się rytuał, a gdzie jest rytuał, pojawia się wspólnota, a gdzie jest wspólnota, pojawia się instytucja, a gdzie jest instytucja pojawia się władza – i ostatecznie, jak przypuszczam, tak czy owak kończy się na Jędraszewskim. Można odnieść wrażenie, że autor „Wiecznego strapienia” nie do końca zdaje sobie sprawę, z jak bardzo „wiecznym” problemem mamy tutaj do czynienia.
Elewacja i szkielet
Już we wstępie Leociak zaznacza: „[j]est w tym, jak piszę, niemało złośliwości, ironii, sarkazmu, nieraz są gorycz i gniew, a nieraz (czarny) humor” (s. 10). Nie są to jałowe obietnice. Jednak, choć niektóre uszczypliwości nie wydają się potrzebne, zastanawia mnie, czy da się w ogóle pisać sensownie, a zarazem poważnie o całej tej fasadzie polskiej katolickości, która narzuca się osobom spoglądającym na nią z zewnątrz. W podobnym duchu zrobiony został film „Jak Bóg szukał Karela” (2020) pokazujący polską religijność widzianą oczami Czechów. Pomniki Jana Pawła II wyrastające w przestrzeni publicznej niczym krasnale ogrodowe, pomnik Chrystusa w Świebodzinie czy Licheń: to jest to, co rzuca się w oczy. Chciałabym – jako osoba wierząca – powiedzieć, że pod tą fasadą znajduje się piękne wnętrze, dostępne dla tych, którzy wpatrują się weń oczami wiary. Prawda jest jednak taka, że wielu katolikom ta fasadowość wystarcza i na niej się zatrzymują. Obawiam się, że wciąż aktualnie brzmią diagnozy Stanisława Brzozowskiego, który na początku XX wieku pisał: „[p]rzeciętny Polak-katolik mało lub wcale nic nie wie o tym, jak głęboki umie być katolicyzm, gdy się w nim szuka głębokości” (Brzozowski 1997: 61).
Wiara z dykty i gipsu jest namacalna, widoczna – staje się częścią składową „ustalonego porządku”, pozwala załatwiać metafizyczne potrzeby bez wychodzenia ze swojej strefy komfortu. Jest także – a może przede wszystkim – solidnym budulcem tożsamościowych narracji, które spełniają istotną funkcję w życiu narodu nawykłego postrzegać się jako ofiarę: podnoszą poczucie własnej wartości. To kwestia, której nie należy lekceważyć: niezależnie od tego, jak bardzo skompromituje się instytucjonalny Kościół te potrzeby w bardzo wielu Polakach pozostaną. Warto uświadomić sobie, że duża część osób ślepo broniących Kościoła broni przede wszystkim określonej formy własnej tożsamości, z którą bardzo trudno im się rozstać. Pozbawiona krytyki akceptacja najbardziej nawet absurdalnych narracji podsuwanych przez kościelnych hierarchów nie wynika – moim zdaniem – z naiwności czy głupoty, ale jest efektem psychologicznych mechanizmów obronnych. Stąd tyle zaciekłości w ludziach, którym – w co nie wierzę – Jędraszewski „spadł z nieba”: oni nie bronią biskupów ani pedofilów, nie bronią też Kościoła ani nauki Chrystusa. Oni walczą o siebie. Widzę to jako odbywającą się na głębokim poziomie transakcję wiązaną: wspieranie „Kościoła triumfującego” z jego niejasną polityką finansową i tuszowaniem przestępstw jest w istocie wzmacnianiem własnej strefy komfortu. Widział to już wyraźnie Brzozowski: „ten martwy fakt przynależności do Kościoła pozwala nie myśleć o całym szeregu kwestii (…) Oto nie muszę już kłopotać głowy różnymi filozofiami, truć głowy wątpliwościami: przecież tam w kościele co dzień na mszę dzwonią” (Brzozowski 1997: 63). Komfort sumienia przy braku myślenia – z tego nie tak łatwo zrezygnować. I nie jest to komentarz naznaczony złośliwością: doskonale wiem, co oznacza dorastanie pod skrzydłami Kościoła, i wiem, jak trudno porzucić postawę, co do której słuszności było się przez lata przekonywanym.
Czerwona linia
Leociak poświęca sporo miejsca, żeby przypomnieć – w mniej oczywistych anegdotach – o mechanizmach XX-wiecznych systemów, które doprowadziły do masowych mordów; a zwłaszcza o towarzyszącej im retoryce. Nieprzypadkowo robi to po wybiórczej, choć dokonanej na sporym materiale, analizie publicznych wypowiedzi polskich biskupów. Trudno nie zauważyć pewnych zbieżności (o czym pisałam przy okazji recenzji „Idei Katolickiego Państwa Narodu Polskiego” Jana Lipskiego). Co mogę dodać? Jest taki fragment Ewangelii – choć w polskim kaznodziejstwie pozostaje on w cieniu następującej po nim wykładni przykazania „Nie cudzołóż” – w którym Jezus doprecyzowuje, co dla Niego oznacza przestrzeganie przykazania „Nie zabijaj”: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj!; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: Raka, podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł: »Bezbożniku«, podlega karze piekła ognistego” (Mt 5 21-22). Mam wrażenie, że o ile w kwestii rozwodów polscy biskupi są nieprzejednani, o tyle do wykładni tego przykazania podchodzą z dezynwolturą. Jezus nieprzypadkowo potępia religijną stygmatyzację w kontekście tego konkretnego zakazu i nie chodzi, jak mi się wydaje, tylko o realną analogię pomiędzy agresją słowną i fizyczną. Orzekanie o czyjejś bezbożności wypowiadane przez osobę obdarzoną autorytetem uruchamia mechanizmy wykluczenia i sankcjonuje przejawy wrogości. Moglibyśmy oczywiście wiele mówić o Polakach pomagających Żydom w czasie wojny, ale doskonale znamy tę smutną i straszną lekcję historii. A perswadowanie, że atakuje się ideologię, a nie ludzi, jest w tym kontekście tragikomiczną farsą.
Ten schemat powtarza się w polskim Kościele notorycznie: przedstawianie innego/odmiennego jako zagrożenie. Zagrożenie dla tradycji, dla wartości – ale przede wszystkim zagrożenie dla mnie: mojej katolickiej tożsamości silnej mocą Kościoła „triumfującego”. Uchodźcy, którzy będą nas islamizować, osoby nieheteronormatywne, które umniejszą wagę naszych rodzin, edukacja seksualna, która zrobi osoby nieheteronormatywne z naszych dzieci, lewicowo-liberalne lobby, które dąży do tego, żeby pozbawić Kościół jego społecznej pozycji. Znam osoby, które są głęboko przekonane, że katolicy to – również w Polsce – grupa dyskryminowana. Manipulacyjna retoryka kościelnych hierarchów oparta jest na podsycaniu tego strachu, a lęk rodzi agresję. W ten sposób biskupi robią krzywdę nie tylko tym, których postawę czy zachowanie krytykują, lecz również tym, których przekonują, że ich świętym obowiązkiem jest obrona chrześcijańskiej tradycji za wszelką cenę. Tymczasem nie byłoby chrześcijaństwa bez odwagi zerwania z tradycją, która staje się ważniejsza od drugiego człowieka, niezależnie od tego, czy byłby on Samarytaninem, cudzołożnikiem czy celnikiem. W kontekście obśmiewanej przez Leociaka tendencji do przerzucania się cytatami z Jana Pawła II, aż trudno nie zawołać w tym miejscu: „Nie bójcie się, wypłyńcie na głębię!”.
Po wysłuchaniu listu abpa Wiktora Skworca, wzywającego wiernych do manifestowania sprzeciwu wobec rzekomego wprowadzania edukacji seksualnej do szkół, poszłam do proboszcza mojej parafii, żeby wyrazić swoją niezgodę na tę kazuistykę. Mój proboszcz jest inteligentny i oczytany, przez pewien czas przebywał we Francji i dobrze zna realia tamtego Kościoła. Poparł działania biskupów. Powiedział, że najpewniej stałam się ofiarą manipulacji określonych przekazów medialnych. Powiedział, że obowiązkiem kościelnych hierarchów jest walka o to, żeby głos Kościoła był w Polsce głosem silnym, bo inaczej skończy się to u nas tak jak na Zachodzie, gdzie Kościół nie ma już nic do powiedzenia. Mój proboszcz jest głęboko przekonany do tego, co mówi; jest osobą autentycznie zatroskaną o los swojej wspólnoty. Głos Kościoła to dla niego głos Chrystusa – gdy umilknie, wtedy i Chrystus przestanie być słyszany. Mój proboszcz chyba jednak nie rozumie, że rewolucja francuska dokonała się pod szyldem trzech powszechnie znanych wartości nie dlatego, że pozycja Kościoła była wówczas we Francji słaba, ale właśnie dlatego, że głos Kościoła, wzmocniony politycznym autorytetem, słyszany był aż nazbyt wyraźnie. Problem w tym, że ten silny, „triumfujący” Kościół nie był bynajmniej wcieleniem przesłania Ewangelii głoszącej i wolność, i równość, i wartość wspólnoty. Odnoszę wrażenie, że żadna instytucja nie wspiera procesów sekularyzacyjnych tak skutecznie jak Kościół.
Dyskutowałam również z moimi salezjańskimi wychowawcami. Gdy tłumaczyłam jednemu z nich, dlaczego ośmieszanie osób homoseksualnych, którego publicznie dokonywał, jest sprzeczne z duchem chrześcijaństwa, dowiedziałam się, że uległam zachodniemu lobby i pobłądziłam (nie takich kobiet potrzebuje dzisiaj Polska). Kiedy podczas pierwszego czarnego protestu tłumaczyłam innemu z nich w oparciu o tekst źródłowy, dlaczego poszczególne zapisy proponowanej ustawy są krzywdzące dla kobiet w określonych sytuacjach, otrzymałam w odpowiedzi link do filmiku z jedynie słuszną interpretacją kogoś, kogo powinnam uznać za autorytet. Nie wiem, czy Bóg wysłuchał mojej modlitwy o mądrość. Wychowawcy, z którymi się modliłam, uświadomili mi jednak, że – przynajmniej w kontekście hipotetycznego zmieniania świata – nie ma to większego znaczenia. Dla nich moja mądrość może się objawić tylko w jeden sposób: poprzez akceptację tego, co mówią mi mężczyźni w koloratkach, którzy twierdzą, że rozumieją tekst pisany lepiej ode mnie. I nie chodzi nawet o to, że księża mojego Kościoła – z nielicznymi wyjątkami – nie oczekują ode mnie samodzielnej, zgodnej z moim sumieniem oceny sytuacji; oni w ogóle nie zakładają, że jestem do niej zdolna.
Kościelne nieposłuszeństwo obywatelskie
Od jakiegoś już czasu chodziła mi po głowie ta idea, dlatego z wielkim entuzjazmem powitałam zorganizowaną przez Zbigniewa Nosowskiego dyskusję o obywatelskim nieposłuszeństwie, nawiązującą do cytowanego już artykułu Marka Kity. Kita, powołując się na Thomasa Mertona, zasugerował bowiem, że Kościół daje wiernym przestrzeń do wyrażenia sprzeciwu, który tak naprawdę jest sprzeciwem pozornym: „nieposłuszeństwem”, które w swej istocie jest właśnie posłuszeństwem Kościołowi na głębszym, bliższym jego istocie, poziomie. Kiedy słuchałam tej dyskusji, wstrząsnął mną – choć właściwie nie powinien – głos Moniki Białkowskiej, która zasugerowała, że wierni polskiego Kościoła są trochę jak dzieci patologicznych rodziców: uwikłane psychologicznie, idące na dno wraz z rodzicami – ludzie, którzy, by móc żyć własnym życiem, muszą zawalczyć o wyjście z pojawiającego się w takiej sytuacji współuzależnienia. Moja pierwsza myśl: „jakie to prawdziwe”; moja druga myśl: „jakie to straszne”. Nie zrozumie fenomenu Kościoła – a zwłaszcza Kościoła polskiego – ten, kto nie pochyli się nad istotą relacji pomiędzy zhierarchizowanym klerem a wiernymi: relacji naznaczonej paternalizmem i nadużywaniem autorytetu.
Autorytet rodzica i nauczyciela – żeby dobrze pełnił swoją funkcję – powinien być uwarunkowany czasowo, tak by umożliwić tym, którzy dopiero nabierają doświadczenia, osiągnięcie pełnej samodzielności. Wszyscy wiemy, jak istotny jest ten proces: sztuka latania, wyfrunięcie z gniazda, nauka podejmowania samodzielnych decyzji, świadomość własnej sprawczości; wiemy też, jaki jest jego happy end: uczeń przerastający mistrza, dziecko dokonujące tego, czego nie udało się dokonać rodzicom. Jako osoba pracująca na uczelni wiem, że wiek nie ma tu nic do rzeczy: ten sam proces obejmuje również osoby pełnoletnie, zawsze jednak powinien się kończyć tym, że nauczyciel odchodzi w cień. Patologia rodzi się wtedy, gdy nauczyciel lub rodzic – nie chcąc rezygnować ze swojej uprzywilejowanej funkcji zapewniającej mu poczucie własnej wartości – blokuje rozwój podopiecznych, nie pozwalając im osiągnąć pełnej samodzielności. W podopiecznych rodzi się wówczas lęk przed samodzielnością i fałszywe przeświadczenie, że bez tego silniejszego i bardziej doświadczonego nigdy sobie nie poradzą. Dlatego rację ma Leociak, gdy w pierwszym akapicie swojej książki przekonuje, że „[h]ipokryzja w Kościele jest bardziej dewastująca niż w polityce” (s. 5) – nie traktujemy przecież polityków jak rodziców.
Jako czytelniczka „Dialektyki oświecenia”, z powodów podobnych do tych, dla których nie przekonuje mnie utopijna wizja chrześcijaństwa bez instytucji, jestem sceptyczna wobec nadziei pokładanej w sekularyzacji. Istnieje jednak pewna lekcja oświecenia, którą zdecydowanie powinniśmy odrobić, zwłaszcza w Kościele: kantowska lekcja dorastania do umiejętności posługiwania się własnym rozumem. Jak dobrze pamiętamy, bezkrytyczne poleganie na zewnętrznych autorytetach jest dla Kanta niepełnoletnością, w którą człowiek popada z własnej winy i w której niejednokrotnie pozostaje przez całe swoje życie. Pełnoletniość zaś osiągamy wtedy, kiedy potrafimy użyć swojego rozumu bez obcego kierownictwa. Nie widzę żadnego powodu, dla którego oddziaływanie Ducha Świętego miałoby się ograniczać do najwyższych szczebli kościelnej hierarchii, a jeśli moje sumienie nie jest dostatecznie dojrzałe do tego, żebym mogła polegać na jego osądzie, świadczy to jak najgorzej o katechezie, której byłam poddawana od wczesnego dzieciństwa.
Miałam szczęście być studentką Tadeusza Sławka, który często, nawiązując do autora idei nieposłuszeństwa obywatelskiego, przywoływał pewną anegdotę. Zgodnie z tą pogłoską, Henry David Thoreau, aresztowany za niepłacenie podatków rządowi, z którego polityką dotyczącą niewolnictwa się nie zgadzał, miał powiedzieć, że bywają czasy, w których miejsce uczciwego człowieka jest w więzieniu. Jestem przekonana, że obecnie moralną powinnością polskiego katolika jest sprzeciw wobec polityki hierarchów „trzymających władzę” w Polskim Kościele. Jest naszym moralnym obowiązkiem konsekwentne dążenie do reformy finansowej określającej przejrzyste zasady utrzymywania Kościoła i domaganie się zlikwidowania wszelkich przywilejów dla osób, co do których pojawiają się uzasadnione podejrzenia nadużywania swego autorytetu. Uważam, że sytuacja w Polsce nie ulegnie zasadniczej poprawie bez autentycznego nawrócenia się Kościoła poprzez publiczną spowiedź, pokutę i zadośćuczynienie.
LITERATURA:
Brzozowski S.: „Legenda Młodej Polski. Studia o strukturze duszy kulturalnej”. Kraków 1997.
Kierkegaard S.: „Wprawki do chrześcijaństwa”. Przeł. A. Szwed. Kęty 2002.
Kita M.: „Czy Kościół to nie pomyłka? Rzecz o rozpuszczaniu pewnej skorupy”. https://wiez.pl/2020/12/28/czy-kosciol-to-nie-pomylka-rzecz-o-rozpuszczaniu-pewnej-skorupy/.
Moje miejsce
Nieprzypadkowo, pisząc o zapiskach, podkreślam wagę głosu odsyłającego nas do cielesnej obecności autora. Leociak zaznacza, że pisze o Kościele i historii ze swojego punktu widzenia, i lojalnie ten punkt widzenia nakreśla w pierwszym, autobiograficznym rozdziale. No bo po co nam w książce, która sugeruje, że będzie demaskować hipokryzję Kościoła, te opowieści o Tacie, co przed wojną wstąpił do PPS-u, ale po wojnie przestał się angażować w politykę, pozostając we wspomnieniach syna jako bardzo porządny człowiek? Albo anegdota o Mamie, która, chorując w podeszłym wieku, prosi syna, by ten odwiązał psa przywiązanego we wrześniu 1939 roku do budy na podwórku? Po co nam wspomnienia o telewizorze Neptun, który podczas kryzysu kubańskiego pokazywał zegar z czasem zatrzymanym „za pięć dwunasta”, gdy autor miał 5 lat? Dokładnie po to, aby zrozumieć, że o życiu publicznym nie mówimy nigdy głosem wszechwiedzącego narratora, kogoś „z zewnątrz”, ale głosem osoby zaangażowanej w opisywaną rzeczywistość: osoby z konkretną biografią i rodzinną historią, która często determinuje nasze miejsce w tej dyskusji.
Leociak mówi więc z perspektywy człowieka, który jest „po lewej stronie” (s. 12); mówi jako osoba niewierząca i jako naukowiec prowadzący wieloletnie badania nad Zagładą Żydów. Opisuje w luźnych, fragmentarycznych notatkach taką politykę i taki Kościół, jakie są przedmiotem jego doświadczenia (zob. s. 6) – abstrahuje zatem od wiary, która dla osób tworzących ten Kościół stanowi sedno jego istnienia. Podejście autora z założenia redukcjonistyczne. Czy jednak – dla dobra dyskusji – nie powinien właśnie przekroczyć ograniczonego horyzontu „swojego miejsca”, żeby wziąć pod uwagę również inny punkt widzenia i dać nam pełniejszy obraz sytuacji? Nie – wydaje mi się, że nie powinien. Uważam, że Leociak ma rację: jeśli dyskusja o roli Kościoła w życiu publicznym ma mieć jakikolwiek sens, powinna polegać na wsłuchaniu się w głosy wypowiadane z miejsca, które jest najbardziej własne. Pokusa obiektywizacji sprowadza nas na manowce: wywłaszcza nas, czyni bezdomnymi, sprawia, że tracimy zaplecze i łatwo gubimy się w gąszczu matactw i zakłamań. Dlatego też, zanim odpowiem na kilka ważnych pojawiających się w tej książce kwestii, chciałabym się przedstawić.
Dla mojej rodziny Kościół zawsze był ważnym, jeśli nie najważniejszym, punktem odniesienia. Moi rodzice od wielu lat są aktywnymi członkami Oazy Rodzin; jeden z moich starszych braci – z wykształcenia teolog – prowadzi chrześcijański serwis z audiobookami, drugi z moich starszych braci założył wraz z żoną ekumeniczny Dom Modlitwy. Skończyłam liceum w Salezjańskim Zespole Szkół i było mi tam dobrze: nawet w plotkach nie słyszałam o sytuacji, w której któryś z uczących nas księży nadużyłby swojej funkcji, czyniąc komuś krzywdę. Grałam tam często na gitarze, grałam w nogę, w siatkówkę i w piłkarzyki, stając się beneficjentką „systemu prewencyjnego św. Jana Bosko”, zgodnie z którym młodzież zajęta czymś pożytecznym nie ma czasu na robienie głupstw. Pamiętam, że nieraz na tzw. „długiej przerwie” chodziłam z innymi chętnymi uczniami do szkolnej kaplicy na różaniec i modliłam się o to, żeby być mądrą, bo wydawało mi się, że w ten sposób będę mogła zmieniać świat na lepsze.
Świat bez Kościoła?
Istotny dla Leociaka problem dwoistości został opisany m.in. przez Sørena Kierkegaarda, który we „Wprawkach do chrześcijaństwa” podzielił Kościół na „triumfujący” i „walczący”. „Triumfujący” to ten, który „ubóstwia ustalony porządek” (Kierkegaard 2002: 80), zastyga w swojej tradycji, rozkoszuje się własną pozycją i jest całkowicie „z tego świata”. Kościół „walczący” z kolei konsekwentnie zachowuje subwersywny charakter ewangelicznego chrześcijaństwa i nigdy nie ustaje w podważaniu ustalonego porządku oraz każdej formy, która sugerowałaby, że oto osiągnięto pewność ostateczną. Zakorzeniona w Ewangelii krytyka kościelnego status quo nie jest też obca współczesnym polskim teologom. Niedawno, w grudniu 2020 roku, Marek Kita na łamach „Więzi” wypowiedział się w tej sprawie w bardzo kategoryczny sposób: „Czas dopuścić do świadomości skażenie znanej nam formy katolickości swoistą „zdradą pierworodną” o charakterze strukturalnym. (…) Ta ideologiczno-prawna skorupa nałożona na katolickość bywa traktowana jako forma nadana Kościołowi przez Chrystusa – tyle że w istocie jest ona gwałtem na Ewangelii. I w imię Ewangelii należy się jej sprzeciwić” (wiez.pl).
Jednym z ciekawszych eksperymentów myślowych proponowanych nam przez Leociaka w „Wiecznym strapieniu” jest ten: „Wyobraźmy więc sobie, że znika z dnia na dzień instytucja Kościoła (…), ale zostają ludzie, gotyckie katedry, barokowe świątynie i Ewangelia. Czy bez URZĘDU nie moglibyśmy już się wzajemnie kochać i szanować?” (s. 135). (Autor nie doprecyzowuje, czy pozostaje teologia – co trochę utrudnia pracę w laboratorium wyobraźni – nie bądźmy jednak drobiazgowi). Pytanie Leociaka jest oczywiście retoryczne – Leociak WIE, że wszyscy dobrzy katolicy pozostaliby dobrymi ludźmi. Po co więc męczyć się z instytucją? Istotnie, trochę rozmarzyłam się na myśl o tej utopii. Zacznijmy jednak od tego, że nakaz miłowania bliźniego to tylko część przykazania miłości – jest w nim jeszcze mowa o miłości do Boga i to właśnie ten metafizyczny punkt odniesienia, jak mniemam, bardziej utrzymuje ludzi w Kościele niż nadzieja na lepsze ćwiczenie się w kochaniu sąsiada. Leociak teoretycznie o tym wie, dlatego spieszy z prześmiewczym zapewnieniem, że Pan Jezus nie opuści nas tylko dlatego, że nie przywoła Go już Ojciec Dyrektor (zob. s. 136). Problem, moim zdaniem, leży jednak gdzie indziej.
Brałam kiedyś udział w dyskusji dotyczącej filmu „Into the Wild”: opartej na faktach opowieści o chłopcu, który – zafascynowany „Walden” – porzuca zbrukaną cywilizację, by zamieszkać w dziczy. Gdy jednak dociera do tej dziczy, musi znaleźć sobie schronienie, zrobić narzędzie do polowania – krótko mówiąc, opracować system przetrwania. Pamiętam, że ktoś zwrócił na to uwagę, sugerując, że ucieczka od cywilizacji kończy się ostatecznie stwarzaniem cywilizacji na nowo. Wydaje mi się, że wiem, co by się stało, gdyby zniknął urząd Kościoła – w momencie, w którym by zniknął, zacząłby powstawać od początku. Leociak zresztą sam to sugeruje, gdy w kpiącym tonie próbuje wytłumaczyć katolikom, że to nie biskup Jędraszewski jest gwarantem obecności Boga, i na potwierdzenie własnej tezy przytacza Ewangelię: „gdzie są dwaj lub trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 19-20). Tak, Panie Profesorze, tak to się zaczyna. Tam, gdzie jest nadzieja na kontakt z sacrum, tam pojawia się rytuał, a gdzie jest rytuał, pojawia się wspólnota, a gdzie jest wspólnota, pojawia się instytucja, a gdzie jest instytucja pojawia się władza – i ostatecznie, jak przypuszczam, tak czy owak kończy się na Jędraszewskim. Można odnieść wrażenie, że autor „Wiecznego strapienia” nie do końca zdaje sobie sprawę, z jak bardzo „wiecznym” problemem mamy tutaj do czynienia.
Elewacja i szkielet
Już we wstępie Leociak zaznacza: „[j]est w tym, jak piszę, niemało złośliwości, ironii, sarkazmu, nieraz są gorycz i gniew, a nieraz (czarny) humor” (s. 10). Nie są to jałowe obietnice. Jednak, choć niektóre uszczypliwości nie wydają się potrzebne, zastanawia mnie, czy da się w ogóle pisać sensownie, a zarazem poważnie o całej tej fasadzie polskiej katolickości, która narzuca się osobom spoglądającym na nią z zewnątrz. W podobnym duchu zrobiony został film „Jak Bóg szukał Karela” (2020) pokazujący polską religijność widzianą oczami Czechów. Pomniki Jana Pawła II wyrastające w przestrzeni publicznej niczym krasnale ogrodowe, pomnik Chrystusa w Świebodzinie czy Licheń: to jest to, co rzuca się w oczy. Chciałabym – jako osoba wierząca – powiedzieć, że pod tą fasadą znajduje się piękne wnętrze, dostępne dla tych, którzy wpatrują się weń oczami wiary. Prawda jest jednak taka, że wielu katolikom ta fasadowość wystarcza i na niej się zatrzymują. Obawiam się, że wciąż aktualnie brzmią diagnozy Stanisława Brzozowskiego, który na początku XX wieku pisał: „[p]rzeciętny Polak-katolik mało lub wcale nic nie wie o tym, jak głęboki umie być katolicyzm, gdy się w nim szuka głębokości” (Brzozowski 1997: 61).
Wiara z dykty i gipsu jest namacalna, widoczna – staje się częścią składową „ustalonego porządku”, pozwala załatwiać metafizyczne potrzeby bez wychodzenia ze swojej strefy komfortu. Jest także – a może przede wszystkim – solidnym budulcem tożsamościowych narracji, które spełniają istotną funkcję w życiu narodu nawykłego postrzegać się jako ofiarę: podnoszą poczucie własnej wartości. To kwestia, której nie należy lekceważyć: niezależnie od tego, jak bardzo skompromituje się instytucjonalny Kościół te potrzeby w bardzo wielu Polakach pozostaną. Warto uświadomić sobie, że duża część osób ślepo broniących Kościoła broni przede wszystkim określonej formy własnej tożsamości, z którą bardzo trudno im się rozstać. Pozbawiona krytyki akceptacja najbardziej nawet absurdalnych narracji podsuwanych przez kościelnych hierarchów nie wynika – moim zdaniem – z naiwności czy głupoty, ale jest efektem psychologicznych mechanizmów obronnych. Stąd tyle zaciekłości w ludziach, którym – w co nie wierzę – Jędraszewski „spadł z nieba”: oni nie bronią biskupów ani pedofilów, nie bronią też Kościoła ani nauki Chrystusa. Oni walczą o siebie. Widzę to jako odbywającą się na głębokim poziomie transakcję wiązaną: wspieranie „Kościoła triumfującego” z jego niejasną polityką finansową i tuszowaniem przestępstw jest w istocie wzmacnianiem własnej strefy komfortu. Widział to już wyraźnie Brzozowski: „ten martwy fakt przynależności do Kościoła pozwala nie myśleć o całym szeregu kwestii (…) Oto nie muszę już kłopotać głowy różnymi filozofiami, truć głowy wątpliwościami: przecież tam w kościele co dzień na mszę dzwonią” (Brzozowski 1997: 63). Komfort sumienia przy braku myślenia – z tego nie tak łatwo zrezygnować. I nie jest to komentarz naznaczony złośliwością: doskonale wiem, co oznacza dorastanie pod skrzydłami Kościoła, i wiem, jak trudno porzucić postawę, co do której słuszności było się przez lata przekonywanym.
Czerwona linia
Leociak poświęca sporo miejsca, żeby przypomnieć – w mniej oczywistych anegdotach – o mechanizmach XX-wiecznych systemów, które doprowadziły do masowych mordów; a zwłaszcza o towarzyszącej im retoryce. Nieprzypadkowo robi to po wybiórczej, choć dokonanej na sporym materiale, analizie publicznych wypowiedzi polskich biskupów. Trudno nie zauważyć pewnych zbieżności (o czym pisałam przy okazji recenzji „Idei Katolickiego Państwa Narodu Polskiego” Jana Lipskiego). Co mogę dodać? Jest taki fragment Ewangelii – choć w polskim kaznodziejstwie pozostaje on w cieniu następującej po nim wykładni przykazania „Nie cudzołóż” – w którym Jezus doprecyzowuje, co dla Niego oznacza przestrzeganie przykazania „Nie zabijaj”: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj!; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: Raka, podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł: »Bezbożniku«, podlega karze piekła ognistego” (Mt 5 21-22). Mam wrażenie, że o ile w kwestii rozwodów polscy biskupi są nieprzejednani, o tyle do wykładni tego przykazania podchodzą z dezynwolturą. Jezus nieprzypadkowo potępia religijną stygmatyzację w kontekście tego konkretnego zakazu i nie chodzi, jak mi się wydaje, tylko o realną analogię pomiędzy agresją słowną i fizyczną. Orzekanie o czyjejś bezbożności wypowiadane przez osobę obdarzoną autorytetem uruchamia mechanizmy wykluczenia i sankcjonuje przejawy wrogości. Moglibyśmy oczywiście wiele mówić o Polakach pomagających Żydom w czasie wojny, ale doskonale znamy tę smutną i straszną lekcję historii. A perswadowanie, że atakuje się ideologię, a nie ludzi, jest w tym kontekście tragikomiczną farsą.
Ten schemat powtarza się w polskim Kościele notorycznie: przedstawianie innego/odmiennego jako zagrożenie. Zagrożenie dla tradycji, dla wartości – ale przede wszystkim zagrożenie dla mnie: mojej katolickiej tożsamości silnej mocą Kościoła „triumfującego”. Uchodźcy, którzy będą nas islamizować, osoby nieheteronormatywne, które umniejszą wagę naszych rodzin, edukacja seksualna, która zrobi osoby nieheteronormatywne z naszych dzieci, lewicowo-liberalne lobby, które dąży do tego, żeby pozbawić Kościół jego społecznej pozycji. Znam osoby, które są głęboko przekonane, że katolicy to – również w Polsce – grupa dyskryminowana. Manipulacyjna retoryka kościelnych hierarchów oparta jest na podsycaniu tego strachu, a lęk rodzi agresję. W ten sposób biskupi robią krzywdę nie tylko tym, których postawę czy zachowanie krytykują, lecz również tym, których przekonują, że ich świętym obowiązkiem jest obrona chrześcijańskiej tradycji za wszelką cenę. Tymczasem nie byłoby chrześcijaństwa bez odwagi zerwania z tradycją, która staje się ważniejsza od drugiego człowieka, niezależnie od tego, czy byłby on Samarytaninem, cudzołożnikiem czy celnikiem. W kontekście obśmiewanej przez Leociaka tendencji do przerzucania się cytatami z Jana Pawła II, aż trudno nie zawołać w tym miejscu: „Nie bójcie się, wypłyńcie na głębię!”.
Po wysłuchaniu listu abpa Wiktora Skworca, wzywającego wiernych do manifestowania sprzeciwu wobec rzekomego wprowadzania edukacji seksualnej do szkół, poszłam do proboszcza mojej parafii, żeby wyrazić swoją niezgodę na tę kazuistykę. Mój proboszcz jest inteligentny i oczytany, przez pewien czas przebywał we Francji i dobrze zna realia tamtego Kościoła. Poparł działania biskupów. Powiedział, że najpewniej stałam się ofiarą manipulacji określonych przekazów medialnych. Powiedział, że obowiązkiem kościelnych hierarchów jest walka o to, żeby głos Kościoła był w Polsce głosem silnym, bo inaczej skończy się to u nas tak jak na Zachodzie, gdzie Kościół nie ma już nic do powiedzenia. Mój proboszcz jest głęboko przekonany do tego, co mówi; jest osobą autentycznie zatroskaną o los swojej wspólnoty. Głos Kościoła to dla niego głos Chrystusa – gdy umilknie, wtedy i Chrystus przestanie być słyszany. Mój proboszcz chyba jednak nie rozumie, że rewolucja francuska dokonała się pod szyldem trzech powszechnie znanych wartości nie dlatego, że pozycja Kościoła była wówczas we Francji słaba, ale właśnie dlatego, że głos Kościoła, wzmocniony politycznym autorytetem, słyszany był aż nazbyt wyraźnie. Problem w tym, że ten silny, „triumfujący” Kościół nie był bynajmniej wcieleniem przesłania Ewangelii głoszącej i wolność, i równość, i wartość wspólnoty. Odnoszę wrażenie, że żadna instytucja nie wspiera procesów sekularyzacyjnych tak skutecznie jak Kościół.
Dyskutowałam również z moimi salezjańskimi wychowawcami. Gdy tłumaczyłam jednemu z nich, dlaczego ośmieszanie osób homoseksualnych, którego publicznie dokonywał, jest sprzeczne z duchem chrześcijaństwa, dowiedziałam się, że uległam zachodniemu lobby i pobłądziłam (nie takich kobiet potrzebuje dzisiaj Polska). Kiedy podczas pierwszego czarnego protestu tłumaczyłam innemu z nich w oparciu o tekst źródłowy, dlaczego poszczególne zapisy proponowanej ustawy są krzywdzące dla kobiet w określonych sytuacjach, otrzymałam w odpowiedzi link do filmiku z jedynie słuszną interpretacją kogoś, kogo powinnam uznać za autorytet. Nie wiem, czy Bóg wysłuchał mojej modlitwy o mądrość. Wychowawcy, z którymi się modliłam, uświadomili mi jednak, że – przynajmniej w kontekście hipotetycznego zmieniania świata – nie ma to większego znaczenia. Dla nich moja mądrość może się objawić tylko w jeden sposób: poprzez akceptację tego, co mówią mi mężczyźni w koloratkach, którzy twierdzą, że rozumieją tekst pisany lepiej ode mnie. I nie chodzi nawet o to, że księża mojego Kościoła – z nielicznymi wyjątkami – nie oczekują ode mnie samodzielnej, zgodnej z moim sumieniem oceny sytuacji; oni w ogóle nie zakładają, że jestem do niej zdolna.
Kościelne nieposłuszeństwo obywatelskie
Od jakiegoś już czasu chodziła mi po głowie ta idea, dlatego z wielkim entuzjazmem powitałam zorganizowaną przez Zbigniewa Nosowskiego dyskusję o obywatelskim nieposłuszeństwie, nawiązującą do cytowanego już artykułu Marka Kity. Kita, powołując się na Thomasa Mertona, zasugerował bowiem, że Kościół daje wiernym przestrzeń do wyrażenia sprzeciwu, który tak naprawdę jest sprzeciwem pozornym: „nieposłuszeństwem”, które w swej istocie jest właśnie posłuszeństwem Kościołowi na głębszym, bliższym jego istocie, poziomie. Kiedy słuchałam tej dyskusji, wstrząsnął mną – choć właściwie nie powinien – głos Moniki Białkowskiej, która zasugerowała, że wierni polskiego Kościoła są trochę jak dzieci patologicznych rodziców: uwikłane psychologicznie, idące na dno wraz z rodzicami – ludzie, którzy, by móc żyć własnym życiem, muszą zawalczyć o wyjście z pojawiającego się w takiej sytuacji współuzależnienia. Moja pierwsza myśl: „jakie to prawdziwe”; moja druga myśl: „jakie to straszne”. Nie zrozumie fenomenu Kościoła – a zwłaszcza Kościoła polskiego – ten, kto nie pochyli się nad istotą relacji pomiędzy zhierarchizowanym klerem a wiernymi: relacji naznaczonej paternalizmem i nadużywaniem autorytetu.
Autorytet rodzica i nauczyciela – żeby dobrze pełnił swoją funkcję – powinien być uwarunkowany czasowo, tak by umożliwić tym, którzy dopiero nabierają doświadczenia, osiągnięcie pełnej samodzielności. Wszyscy wiemy, jak istotny jest ten proces: sztuka latania, wyfrunięcie z gniazda, nauka podejmowania samodzielnych decyzji, świadomość własnej sprawczości; wiemy też, jaki jest jego happy end: uczeń przerastający mistrza, dziecko dokonujące tego, czego nie udało się dokonać rodzicom. Jako osoba pracująca na uczelni wiem, że wiek nie ma tu nic do rzeczy: ten sam proces obejmuje również osoby pełnoletnie, zawsze jednak powinien się kończyć tym, że nauczyciel odchodzi w cień. Patologia rodzi się wtedy, gdy nauczyciel lub rodzic – nie chcąc rezygnować ze swojej uprzywilejowanej funkcji zapewniającej mu poczucie własnej wartości – blokuje rozwój podopiecznych, nie pozwalając im osiągnąć pełnej samodzielności. W podopiecznych rodzi się wówczas lęk przed samodzielnością i fałszywe przeświadczenie, że bez tego silniejszego i bardziej doświadczonego nigdy sobie nie poradzą. Dlatego rację ma Leociak, gdy w pierwszym akapicie swojej książki przekonuje, że „[h]ipokryzja w Kościele jest bardziej dewastująca niż w polityce” (s. 5) – nie traktujemy przecież polityków jak rodziców.
Jako czytelniczka „Dialektyki oświecenia”, z powodów podobnych do tych, dla których nie przekonuje mnie utopijna wizja chrześcijaństwa bez instytucji, jestem sceptyczna wobec nadziei pokładanej w sekularyzacji. Istnieje jednak pewna lekcja oświecenia, którą zdecydowanie powinniśmy odrobić, zwłaszcza w Kościele: kantowska lekcja dorastania do umiejętności posługiwania się własnym rozumem. Jak dobrze pamiętamy, bezkrytyczne poleganie na zewnętrznych autorytetach jest dla Kanta niepełnoletnością, w którą człowiek popada z własnej winy i w której niejednokrotnie pozostaje przez całe swoje życie. Pełnoletniość zaś osiągamy wtedy, kiedy potrafimy użyć swojego rozumu bez obcego kierownictwa. Nie widzę żadnego powodu, dla którego oddziaływanie Ducha Świętego miałoby się ograniczać do najwyższych szczebli kościelnej hierarchii, a jeśli moje sumienie nie jest dostatecznie dojrzałe do tego, żebym mogła polegać na jego osądzie, świadczy to jak najgorzej o katechezie, której byłam poddawana od wczesnego dzieciństwa.
Miałam szczęście być studentką Tadeusza Sławka, który często, nawiązując do autora idei nieposłuszeństwa obywatelskiego, przywoływał pewną anegdotę. Zgodnie z tą pogłoską, Henry David Thoreau, aresztowany za niepłacenie podatków rządowi, z którego polityką dotyczącą niewolnictwa się nie zgadzał, miał powiedzieć, że bywają czasy, w których miejsce uczciwego człowieka jest w więzieniu. Jestem przekonana, że obecnie moralną powinnością polskiego katolika jest sprzeciw wobec polityki hierarchów „trzymających władzę” w Polskim Kościele. Jest naszym moralnym obowiązkiem konsekwentne dążenie do reformy finansowej określającej przejrzyste zasady utrzymywania Kościoła i domaganie się zlikwidowania wszelkich przywilejów dla osób, co do których pojawiają się uzasadnione podejrzenia nadużywania swego autorytetu. Uważam, że sytuacja w Polsce nie ulegnie zasadniczej poprawie bez autentycznego nawrócenia się Kościoła poprzez publiczną spowiedź, pokutę i zadośćuczynienie.
LITERATURA:
Brzozowski S.: „Legenda Młodej Polski. Studia o strukturze duszy kulturalnej”. Kraków 1997.
Kierkegaard S.: „Wprawki do chrześcijaństwa”. Przeł. A. Szwed. Kęty 2002.
Kita M.: „Czy Kościół to nie pomyłka? Rzecz o rozpuszczaniu pewnej skorupy”. https://wiez.pl/2020/12/28/czy-kosciol-to-nie-pomylka-rzecz-o-rozpuszczaniu-pewnej-skorupy/.
Jacek Leociak: „Wieczne strapienie. O kłamstwie, historii i Kościele”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |