ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (413) / 2021

Maja Baczyńska, Barbara Jagodzińska-Habisiak,

MUZYKA KSZTAŁTUJE MÓZG

A A A
Maja Baczyńska: Wychowałaś się w muzycznym domu. Jakie wspomnienia przychodzą Ci na myśl jako pierwsze, może jakieś „obrazy”?

Barbara Jagodzińska-Habisiak: Może to niezbyt ładny obraz, ale pamiętam jak mój tata, pianista jazzowy, uczył mnie grać na fortepianie tercje „na jazzowo”, czyli synkopowane. Chwilę je pograłam, a potem się zbuntowałam (śmiech). Zawsze miałam wrażenie, że jestem porównywana do taty, kiedy próbowałam grać bardziej rozrywkowo. Dlatego tak dobrze czułam się w innej formule, klasycznej. Gra na organach – w liceum i na studiach – była wspaniałą, rozwijającą przygodą, bo tak z perspektywy czasu muszę to nazwać. Oprócz organów moją pasją było również śpiewanie w chórze. Przez szereg lat śpiewałam i byłam nawet asystentką w chórze Camerata Varsovia. Pamiętam jeszcze, jak w domu rodzinnym mieliśmy kasety magnetofonowe mojej mamy z piosenkami Ewy Bem, Krystyny Giżowskiej, Basi Trzetrzelewskiej czy Andrzeja Zauchy. Aczkolwiek w domu nie słuchało się wyłącznie klasyki i jazzu. Owszem, jako dzieci razem z siostrą (Zuzanna, która jest skrzypaczką) byłyśmy uczestniczkami koncertów, na których występował nasz tata, a przecież wtedy nie było zbyt wiele takich atrakcji skierowanych do dzieci, ale jako rodzina nie stroniliśmy też od innych gatunków muzycznych. Myślę, że poniekąd z tego wynika moje dzisiejsze podejście do osłuchiwania własnych dzieci z muzyką.

M.B.: Odebrałaś klasyczne wykształcenie, później zainteresowałaś się metodami edukacyjnymi polecanymi przez Gordona. Co dało Ci jedno, co dało drugie w Twoim spojrzeniu na muzykę? Czy klasyczne wykształcenie rzeczywiście jest niezbędne, jeśli chce się myśleć o muzyce na serio?

B.J.H.: Owszem, najpierw studiowałam Edukację Muzyczną na warszawskiej Akademii Muzycznej. Po studiach pracowałam trochę jako nauczyciel gry na instrumentach klawiszowych i organizator koncertów. Lecz dopiero jako mama stwierdziłam, że brakuje mi narzędzi do uczenia maluszków. Znałam wówczas jedynie szkołę Yamaha, dopiero przy drugim dziecku poznałam teorię Gordona, która urzekła mnie swoim niedyrektywnym podejściem. Jeden kurs, drugi kurs, zbieranie doświadczenia, prowadzenie zajęć i koncertów i... jestem tu, gdzie jestem (śmiech). Teoria uczenia się muzyki Edwina Eliasa Gordona zachwyca swoją prostotą, można ją przełożyć na naukę języka. Nie jest to żadna szkoła, nie ma założeń, celów, to po prostu nauka korzystania z języka muzyki, teoria genialna w swej prostocie właśnie. A czy formalne nauczanie w szkole muzycznej rzeczywiście dało mi solidne podstawy? Oczywiście. Uważam, że nauka muzyki, niekoniecznie w szkole muzycznej, kształtuje wykonawcę i odbiorcę sztuki. Natomiast szkoła muzyczna zajmuje się z mojej perspektywy wieloma nieistotnymi aspektami, przekazując informacje, które prawdopodobnie nie będą później nigdy potrzebne. Moim zdaniem powinno być w niej mniej teorii muzyki na korzyść praktyki, nauki gry na różnych instrumentach, otworzenia się na naukę improwizacji już na początkowym etapie nauki formalnej. Mam na myśli możliwość poznania, jakby posmakowania, różnych instrumentów – ja nigdy nie miałam okazji nauczyć się grać na flecie czy gitarze i do dzisiaj tego żałuję, bo teraz już nie mam na to czasu. Dopiero jako osoba dorosła odważyłam się wziąć do rąk ukulele i nauczyć się na nim grać. Wcześniej wpajano mi, że muszę bardzo dobrze grać na jednym instrumencie, a ja bałam się porównań do innych uczniów. Niestety szkoły muzyczne nastawione są na „produkcję” wirtuozów. Ale... ilu nam takich potrzeba? Garstka z tych dzieci zostaje potem wielkimi gwiazdami. W naszym kraju muzyka klasyczna jest zajęciem niszowym. Tymczasem chociażby w Stanach Zjednoczonych ludzie po prostu muzykują, nie są zawodowymi muzykami, lecz muzyka sprawia im przyjemność, grają razem na rodzinnych spotkaniach, tworzą orkiestry dziecięce; muzyka jest jedną z dziedzin rozwoju tak, jak u nas sport. Myślę, że Polacy musieliby zmienić podejście do dziedziny, jaką jest muzyka i jednocześnie mieć świadomość, że jej nauka kształtuje mózg dziecka, a potem dorosłego, ma więc wielki wpływ na ogólny rozwój człowieka. A to jeszcze chwilę potrwa.

M.B.: Przyznałaś, że przez szereg lat grałaś na organach, siłą rzeczy bliski był Ci też jazz. Jakie jeszcze gatunki muzyczne obecnie kształtują Ciebie jako artystkę, pedagoga i zarazem odbiorcę sztuki?

B.J.H.: Dzięki osłuchaniu od dzieciństwa, odrzucam właściwie tylko disco polo i death metal – dlatego, że nie rozumiem tej muzyki i w związku z tym nie widzę w niej nic interesującego (śmiech). Na co dzień słuchamy w domu głównie popu, oczywiście jazzu, soulu i piosenek dla dzieci (ale nie byle jakich z YouTube!). Jako mama trójki dzieci i muzyk wiem, że trzeba słuchać wielu wykonawców. Zauważyłam, że dla nich zanurzenie w różnych gatunkach muzycznych daje wymierny efekt. Moi rodzice nie słuchali disco polo, aczkolwiek nie udawali, że nie istnieje. Zdarzało się, że w domu leciała w tle muzyka biesiadna i nie wszyscy byli z tego powodu zadowoleni, ale jednocześnie wiedzieliśmy, że słuchamy jej, aby rozwijać słuch. Dzięki temu dzisiaj jestem otwarta na różne bodźce dźwiękowe, choć mam wyrobione zdanie na ich temat.

M.B.: Czy umiałabyś wskazać pedagogów, którzy okazali się na Twojej drodze szczególnie ważni? Czy inspirują Cię w Twojej pracy z dziećmi?

B.J.H.: Najlepszymi pedagogami są moi rodzice. Tata, jak wspominałam pianista jazzowy, pokazał mi świat muzyki, zaś mama, pielęgniarka, pokazała życie (śmiech). Ale na drodze edukacji spotkałam też wspaniałą pedagożkę, profesor Mariettę Kruzel-Sosnowską. Była nie tylko moją nauczycielką gry na organach od ósmej klasy szkoły podstawowej, całe liceum i studia, ale także niezmiennie inspiruje mnie jako wspaniały Człowiek. Zawsze wiedziałam, że jeśli przyjdę na zajęcia nieprzygotowana, to nie będzie to koniec świata, będziemy mogły porozmawiać o tym, co się akurat dzieje lub też poćwiczyć razem. Dzięki niej nauczyłam się ćwiczyć i uczyć się w szybkim tempie. Nigdy nie byłam wybitną organistką, lecz takiej opinii od niej nie usłyszałam. Zauważała dobre strony moich wykonań, dzięki czemu na scenie, jeśli zdarzy mi się pomyłka, wiem, że mogę się uśmiechnąć, zagrać coś innego, co będzie pasować, albo opuścić dany fragment i świat się nie zawali. Tego samego uczę moje dzieci – zarówno własne, jak i uczniów.

M.B.: Jak godzisz życie rodzinne z muzycznym?

B.J.H.: To niezwykle trudne zadanie. Mój najstarszy syn ma teraz prawie siedem lat, córka pięć, a najmłodszy dwa. Od momentu ich narodzin nie miałam przerwy w pracy. Przez cały czas organizowałam koncerty albo uczyłam, prowadziłam zajęcia muzyczne w przedszkolach czy Gordonki z rodzicami i dokształcałam się. Z perspektywy czasu uważam, że było to z niekorzyścią dla moich dzieci. Zwłaszcza teraz to widzę, bo w pandemii, kiedy wszyscy „siedzimy sobie na głowie”, pojawiają się bajki na YouTube. Dzieci potrzebują rodziców, a jak rodzic obok siedzi przy komputerze, ponieważ pracuje, to wychowanie sypie się jak domek z kart. Na szczęście mimo wszystko ich dzieciństwo przechodzimy w miarę bez szwanku z pracującą mamą w tle. Być może nie powinnam była przez ostatnie lata pracować, ale z drugiej strony nie byłoby wtedy ani MeloKoncertów, ani mojego doświadczenia w roli pracującej mamy. Wszystko jest po coś.

M.B.: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Zuzanna Specjał.