ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (417) / 2021

Katarzyna Ryba,

PO PROSTU, PO LUDZKU (MINARI)

A A A
Reżyser Lee Isaac Chung tworzy proste i skromne kino. To, co w nim najważniejsze, to to, że opowiada za jego pomocą własną historię. Nie w sposób zadufany i egocentryczny, ale po ludzku, z czułością, której tak bardzo dziś potrzebujemy.

„Oto nasz nowy dom” – te padające na początku filmu słowa stają się centrum historii, kiedy to czteroosobowa, koreańska rodzina Yi przeprowadza się do Arkansas, aby prowadzić swoją własną farmę. Ich wcześniejsze życie w Stanach nie było kolorowe. Opuścili Koreę w poszukiwaniu czegoś lepszego, a znaleźli jedynie przytłaczający brak perspektyw. Zaistniała sytuacja zmusza Jacoba, ojca i męża, do podjęcia desperackich, ale i nieco idealistycznych kroków. Z tego powodu pakuje on do samochodu swoją żonę Monicę, dwójkę dzieci – Davida i Anne, niewielki majątek, a następnie wyrusza do Arkansas, gdzie czeka na nich rozklekotana przyczepa, którą od tego dnia będą nazywać domem. Ten mały, wiejski raj stanie się ich prywatnym światem, w którym będą kształtować swój american dream. Jednak czy na pewno?

Tworzenie tego amerykańskiego snu, budowanie własnego miejsca na ziemi bardzo szybko schodzi w filmie na drugi plan. Ostatnie lata pokazały, że kino koreańskie niemal do perfekcji opanowało umiejętność opowiadania o rodzinie, nieidealnej i naznaczonej piętnem problemów. Tak jest i w tym przypadku. Dzieło Lee Isaaca Chunga to historia rodziny niedoskonałej, ale pełnej miłości i wyrozumiałości. To, co widzimy przez większość seansu, to trudne, bo tak odmienne charaktery i filozofie życiowe domowników. Bezustannie z ekranu wylewają się konfrontacje, pokazane w mniej bądź bardziej słodki sposób, ale mimo to będące jawną rywalizacją światopoglądów.

Jacob (w tej roli doskonały Steven Yeun) to głowa rodziny, marzyciel, który zawsze widzi szklankę do połowy pełną, gotowy porzucić wygodę miasta po to, aby stworzyć coś od zera, swoje własne małe dziedzictwo. Jako kontrapunkt w filmie pojawia się jego żona, Monica (równie genialna, co swój filmowy partner, Yeri Han) – odpowiedzialna i lekko przewrażliwiona, ale przede wszystkim niewierząca w niepoparte niczym zapewnienia „martwimy się bez powodu”. Relacja tej dwójki to istna plątanina emocji. Pełno w niej zastygających na ekranie dramatów i gorzkich słów, z którymi przeplatają się szczere i ciepłe uczucia.

Nie sposób też nie zatrzymać się przy figlarnym duecie Yuh-Jung Youn i Alan S. Kim, czyli Soonja (babcia) i David (wnuk), którzy są najlepszym przykładem sporu między starym a nowym, koreańską tradycją a amerykańską współczesnością. Ich początkowa wrogość dla tego „innego” sposobu życia, wraz z biegiem historii zamienia się w akceptację dzielących ich odmienności. Dlatego z upływem czasu tworzą coraz to lepszy tandem, który zamiast negować wzajemnie się uzupełnia, a swoim komediowym wydźwiękiem niewątpliwie rozjaśnia tę opowieść.

 „Minari” nie jest jednak filmem idealnym, chociaż niesamowicie łatwo można przypiąć mu taką łatkę. Tzw. małe-wielkie kino dywagujące nad problemami kulturowymi, amerykańskim snem i złożonymi zagadnieniami relacji rodzinnych wydaje się całościowym obrazem zbudowanym w niemal perfekcyjny sposób. Zwłaszcza że towarzyszy mu świetnie skonstruowany scenariusz. Mimo to film poniekąd wpada we własną pułapkę. Pragnąc pokazać trudne współistnienie różnic kulturowych, ociera się o wyśmiewanie i używa momentami cynicznych drwin. To prawda, nie sposób nie uśmiechnąć się pod nosem przy skandującym głośno „hallelujah” weteranie wojennym oraz poważnie traktującym głupkowate przesądy społeczeństwie amerykańskim. W trakcie seansu uświadamiamy sobie jednak, że nie jest to delikatne dogryzanie, a otwarte ośmieszanie i prezentowanie amerykańskich obywateli jako wierzących w zabobony ignorantów.

Gdyby reżyser z tą samą subtelnością i pokorą potraktował mieszkańców „ziemi obiecanej” co koreańską rodzinę, odbiór tych postaci prawdopodobnie nie byłby aż tak skrajny. Co prawda, gdy przenosi się na ekran własną historię, zawsze pojawia się strach, że zaprezentowane postaci zostaną wyidealizowane. W tym przypadku tak się nie stało, niemniej reżyser traktuje członków „swojej” rodziny ze znacznie większą wrażliwością, kreując po przeciwnej stronie stereotyp Amerykanina-idioty, a to powoduje niemały rozłam. Co ciekawe, końcówka filmu ma połączyć ze sobą te dwa odmienne kulturowo światy, jednak niesmak pozostaje.

Mimo wszystko „Minari” ma po prostu ujmować i chwytać za serce, a to robi doskonale. Muzyka, zdjęcia i ciepło, jakie wylewa się z każdego kadru, hipnotyzują. Sprawiają, że film jest tak ludzki, jak tylko można to sobie wyobrazić. Przeżywamy jego mniejsze i większe rozterki wraz z bohaterami, dostrzegając, że ich świat jest również naszym. Nic więc dziwnego, że obraz ten wkradł się w łaski festiwalowych jury. Równie mocno zaskarbił sobie serca kinowych widzów. Nie jest idealny, ale czy ideały w ogóle istnieją?
„Minari”. Scenariusz i reżyseria: Lee Isaac Chung. Obsada: Steven Yeun, Ye-ri Han, Alan S.Kim, Noel Cho, Yuh-Jung Youn, Will Patton. Stany Zjednoczone 2020, 115 min.