ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (421) / 2021

Franciszek Drąg,

NA ZAWSZE OBCY (ŚNIEGU JUŻ NIGDY NIE BĘDZIE)

A A A
O wiele cieplejsze przyjęcie „Śniegu już nigdy nie będzie” za granicą niż w naszym kraju to ciąg dalszy pewnej stałej już chyba tendencji do traktowania twórczości Małgorzaty Szumowskiej w Polsce nieco „po macoszemu”. Tak, jakby w rodzimym kinie miejsce było tylko na wóz albo przewóz, a wszelkie wyrazy ambicji tworzenia środkowoeuropejskiego kina środka muszą opierać się nieustannym zarzutom tworzenia „na modłę zachodniej publiczności”. Trudno oceniać faktyczne motywacje reżyserki w doborze takich, a nie innych form wyrazu czy tematów, które porusza. Łatwo jednak zauważyć, że koncepcja Szumowskiej się sprawdza, skoro jako jednej z nielicznych polskich reżyserek udało się jej wejść w poczet najważniejszych współczesnych twórców europejskich. Udaje się jej to, co niektórzy najwyraźniej uważają za niepotrzebne, a mianowicie tworzenie kina próbującego nawiązać intersubiektywne porozumienie ponadnarodowe.

W tym kontekście znamienne jest, że już od pierwszych seansów to właśnie zagraniczni krytycy bardziej zwracali uwagę na filmowy dialog z „Teorematem” Pasoliniego, a mniej na – faktycznie nie do końca udane – intertekstualne nawiązania do kina Tarkowskiego czy Kieślowskiego. A to właśnie w dyskusji, w jaką wchodzi film Szumowskiej z arcydziełem włoskiego reżysera, obraz polskiej reżyserki sprawdza się w interesujący sposób. Oba mają podobny punkt wyjścia: także tu głównym bohaterem jest tajemniczy mężczyzna, który wkracza w świat wyższej klasy średniej. Żenia nawiązuje różnego rodzaju relacje z mieszkańcami specyficznego podwarszawskiego osiedla – utworzonego na modłę amerykańskich miast rozproszonych – jako uzdolniony masażysta, którego „magicznych rąk” spragnieni są znudzeni jałową egzystencją bogacze. Pochodzący z Ukrainy mężczyzna staje się przy okazji również powiernikiem tajemnic i bolączek, z których skwapliwie zwierzają się jego klienci. Jest niby masażystą, ale jakby terapeutą, który miałby przede wszystkim rozwiązać ich wszelkie problemy.

Żenia w pierwszej scenie filmu wyłania się ze spowitego mgłą lasu, co prowokuje do interpretowania całości w perspektywie kolonialnej, kojarzącej bohatera z naturą, tajemniczością czy metafizyczną egzotyką (z którą wiązać się ma czarnobylskie pochodzenie bohatera). Z tymi skojarzeniami scenarzyści grają już zresztą od samego początku, gdy stary urzędnik wydający pozwolenia na pobyt w kraju sugeruje, że mężczyzna musi być napromieniowany. Wydaje się jednak, że to właśnie ten gest – nadanie bezimiennemu i pozbawionemu historii bohaterowi „Teorematu”, który dzięki tej anonimowości mógł pełnić u Pasoliniego funkcję boską, imienia oraz historii – otwiera film na nowe konteksty, wychodzące poza kwestie samych relacji klasowych. Te jednak pozostają w grze, bo kamera konsekwentnie w odmienny sposób przypatruje się głównemu bohaterowi i jego klientom tak, aby podkreślić nieredukowalną różnicę, jaka między nimi zachodzi.

Takie kolonialne spojrzenie nie musi być jednak utożsamione z perspektywą samych filmowców. Szumowska bardziej wydaje się zainteresowana tym, w jaki sposób przybysza ze Wschodu postrzegają przedstawiciele polskiej klasy średniej. A ci nie traktują go po partnersku, lecz jak kogoś, kogo głównym celem istnienia jest zaspokajanie ich potrzeb. Nawet gdy na początku bohaterka grana przez Maję Ostaszewską, narzekając na Ukraińców, zastrzega szybko, że Żenia jest przecież inny, „lepszy” niż tamci, z czasem okazuje się, że uprzedzenia Marii dotyczą również masażysty z Czarnobyla. On o swoich klientach zdaje się wiedzieć więcej niż oni sami o sobie, a oni – nie wiedzą o nim nic. Scenarzyści celowo dostarczają tylko szczątkowych informacji o problemach i przeszłości bohatera, aby podkreślić ten brak zainteresowania jego postacią czy – idąc dalej – pewną obojętność polskiego społeczeństwa wobec nowych mieszkańców naszego kraju. Robotnik-masażysta na zawsze pozostanie obcy, skoro nikogo nie interesuje jako człowiek.

Błędem Szumowskiej, powielanym w wielu jej ostatnich filmach, jest to, że próbuje powiedzieć w nich o wiele za dużo, przez co w całości gubią się rzeczy najistotniejsze. Przemieszcza się od krytyki społecznej do ekonomicznej. Próbuje opowiadać o trudzie egzystencji, nierównościach, ludzkich przywarach, a nawet – i tu najbardziej zawodzi – metafizyce czy kryzysie klimatycznym. Irytujące odrealnione wstawki bohaterów usytuowanych w lesie rozświetlonym jakby klubowym reflektorem docierają do granic pretensjonalności, ale szczęśliwie, głównie dzięki ich estetycznemu walorowi, nie przekraczają jeszcze norm dobrego smaku. „Śniegu już nigdy nie będzie” nie dorównuje najlepszym filmom reżyserki, która w tej roli najlepiej sprawdza się wtedy, gdy nie próbuje brnąć w publicystykę czy uderzać we wzniosłe tony, lecz skupia się na bliskim rzeczywistości życiu swoich bohaterów, jak to miało miejsce w genialnych „33 scenach z życia” czy niesamowitym „Body/Ciało”. Gdyby jednak chcieć uniknąć takich porównań, sprawiedliwie byłoby powiedzieć, że najnowszy film polskiej reżyserki to dzieło udane, odpowiadające na zapotrzebowanie publiczności spragnionej polskiego kina środka. Pomimo swoich mankamentów, najnowszemu filmowi Szumowskiej udaje się bowiem wywołać w widzach refleksję na temat rzeczywistości, w której przyszło im funkcjonować.
„Śniegu już nigdy nie będzie”. Reżyseria: Małgorzata Szumowska. Scenariusz: Małgorzata Szumowska, Michał Englert. Obsada: Alec Utgoff, Maja Ostaszewska, Agata Kulesza, Katarzyna Figura, Łukasz Simlat, Weronika Rosati, Andrzej Chyra i in. Polska, Niemcy 2021, 113 min.