ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (427) / 2021

Łukasz Kiełpiński,

ŁĄCZENIE POSTRZEGALNEGO (46. FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH W GDYNI)

A A A
Może jest jeszcze trochę za wcześnie na szerokie rozpościeranie żagli Nowej Szczerości nad polskim kinem, ale nie da się ukryć, że po raz kolejny w Gdyni wieje właśnie w tę stronę. Drugi rok z rzędu Festiwal Polskich Filmów Fabularnych wygrywa bowiem film, w którym przez osobiste doświadczenia jednostki mówi się o całej Polsce. O ile jednak „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego było onirycznym brikolażem wspomnień i narodowych mitów, animacją utkaną z pamięci o przeszłości, o tyle tegoroczny zwycięzca twardo stąpa po ziemi, tej ziemi.

Ba, nagrodzone w tym roku Złotymi Lwami „Wszystkie nasze strachy” się w tej ziemi tarzają, kopią w niej, drążą, by wreszcie tę ziemię zupełnie przeorać. Opowiedziana historia Dawida Rycharskiego (Dawid Ogrodnik), polskiego artysty łączącego w swojej działalności tożsamość homoseksualną, katolicką i wiejską. czerpie pełnymi garściami z napięć organizujących rodzimy dyskurs publiczny. Zeitgeist Polski 2021 roku dodaje każdej scenie ciężkości i sprawia, że jednostkowa historia Dawida Rycharskiego z Kurówka nabiera momentami rangi biblijnej przypowieści i eposu narodowego zarazem. Autorzy filmu nie boją się patosu, kładąc śmiało krzyż na barki głównego bohatera i każąc mu maszerować ulicami Warszawy. Ten patos nigdy nie popada w śmieszność i zachowuje swoją moc, bo budowany jest stopniowo, od podstaw. W historii Rycharskiego jest wiele znacznie bardziej prozaicznych doświadczeń, pokazania wspólnoty na co dzień, zanurzenia w codziennej materii i zwyczajnej prozy odklejających się od kurtki „elgiebetów”.

„Wszystkie nasze strachy” pokazują Dawida Rycharskiego jako mieszkańca wsi Kurówko, który razem z innymi rolnikami nie boi się zablokować drogi i walczyć o interesy lokalnej społeczności. Dawid to także praktykujący katolik i gej, który mieszka ze swoją babcią i pomaga jej w obejściu. To także wnuk, syn oraz artysta, którego dzieła są pokazywane w galeriach sztuki współczesnej w Warszawie. Dwa lata temu można było zobaczyć w MSN nad Wisłą jego wystawę „Strachy” – której fragmenty odnajdziemy w filmie – ze specjalnym oprowadzaniem Michała Oleszczyka, krytyka filmowego, konsultanta scenariuszowego i byłego dyrektora artystycznego festiwalu w Gdyni. „Wszystkie nasze strachy” to pierwszy film, do którego scenariusz współtworzył. I biorąc pod uwagę finalny rezultat, oby nie ostatni.

Łukasz Ronduda, tym razem w reżyserskim duecie ze swoim operatorem, Łukaszem Guttem (nagrodzonym w tym roku za zdjęcia), po raz trzeci z rzędu opowiada historię polskiego artysty sztuki współczesnej. Jego debiut, „Performera”, otwierała scena nawiązująca nieco ironicznie do pierwszych scen „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, cytował tam zresztą także płonące kieliszki z „Popiołu i diamentu”. W swoim trzecim filmie triumfującym w tym roku w Gdyni Ronduda porzuca eskapistyczno-awangardowy sznyt narracyjny, by zbliżyć się do charakteru sztuki samego Rycharskiego – robionej dla lokalnej społeczności i z niej wyrastającej. Przedstawiając samotną jednostkę, która w imię wolności i sprawiedliwości sprzeciwia się dyskursom władzy (nie zawsze intencjonalnie), i jednocześnie sięgając po najbardziej palące, bieżące tematy, Łukasz Ronduda ze swoją ekipą filmową współtworzy dzieło, które w danym czasie i miejscu po prostu musiało powstać. Sześć lat po „Performerze” film Rondudy znowu ma coś z Wajdy, tym razem już zupełnie nieironicznie i chyba niezamierzenie.

Wielką siłą „Wszystkich naszych strachów” jest to, że wcale nie sprawiają wrażenia filmu, który stawia sobie mesjańskie zadanie łączenia podzielonego narodu, godzenia sprzeczności i budowania mostów w imię lepszego jutra. W Dawidzie Rycharskim politycznie podzielone tożsamości funkcjonują jako całość zupełnie naturalnie, bez żadnych subwersywnych pretensji. Pojawiający się w filmie wątek nastolatków, które odebrały sobie życie z powodu homofobii, zajmował Rycharskiego na długo przed tym, zanim ich imiona namalowano czerwoną farbą na gmachu Ministerstwa Edukacji i Nauki. Jednak w przeciągu trzech lat, kiedy trwały prace nad filmem, różne klątwy zostały rzucone w przestrzeni publicznej, a naturalne gesty artysty są dziś jeszcze bardziej polityczne. W filmie zresztą się od tego wcale nie ucieka, wsłuchując się w narodowe demony i dzielnie stawiając czoła powracającemu frazesowi o ideologii LGBT, jednocześnie nie dając się uwikłać w źle zaramowaną polemikę. Język tego filmowego obrazu to bez dwóch zdań język polski. I właśnie to unikalne wykorzystanie rodzimego kontekstu czyni go jednocześnie jednym z najciekawszych dzieł współczesnego kina LGBT na całym świecie.

Jeśli polityka to Rancièrowskie dzielenie postrzegalnego, to nie tylko „Wszystkie nasze strachy” proponowały własną, oddolną kontrwizualność, która pozwala spojrzeć na naszą rzeczywistość z nieco innej perspektywy. „Lokatorka” dawała niezapośredniczone przez prawniczo-urzędowy język świadectwo dramatu warszawskiej afery reprywatyzacyjnej. Z kolei „Hiacynt” odsłaniał niechlubną kartę z historii PRL, opowiadając o akcji wymierzonej w tropienie oraz prześladowanie homoseksualitów i przybierając przy tym szaty kina gatunkowego, w czym niestety zagubiła się psychologiczno-społeczna wrażliwość dotychczasowych filmów Piotra Domalewskiego. W „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego historia brutalnie pobitego na śmierć przez milicję Grzegorza Przemyka została wplątana w sieć rozmaitych układów i relacji, w ramach których ciężar i dramatyzm historii rozgrywał się na bardzo osobistym polu.

O przełamywaniu sztywnych granic tego, co społecznie postrzegalne, opowiadała także „Śmierć Zygielbojma”, w której wiadomości o masowym mordowaniu Żydów w połowie II wojny światowej wciaż są traktowane jako niepotwierdzona pogłoska i zmieni to dopiero niepokorne śledztwo badające samobójstwo tytułowego, polskiego Żyda. Wiele filmów mówiło o PRL-u w wersji hiperprzeestetyzowanej („Najmro. Kocha, kradnie szanuje”), glamour-sentymentalnej („Bo we mnie jest seks”), nostalgicznej („Zupa nic”) i słodko-gorzkiej („Powrót do Legolandu”). Z kolei osadzona już we współczesności adaptacja „Innych ludzi” Doroty Masłowskiej nie miała ambicji niczego łączyć ani budować żadnych mostów, lecz raczej w duchu „Mowy ptaków” podkręciła poziom schizoidalnego pomieszania na maksa i zamknęła to w ramy widowiskowej rap-opery. Jeżeli „Wszystkie nasze strachy” wygrały dzięki humanistycznym syntezom ponad podziałami, to „Innym ludziom” Aleksandry Terpińskiej należy się nagroda za ostre jak brzytwa diagnozy i krzesanie iskier wszędzie tam, gdzie ścierają się jakiekolwiek z klasowo-społeczno-rasowo-genderowo-politycznych różnic polskiego społeczeństwa. I są to najlepsze iskry ever na miarę krótkometrażowych „Najlepszych fajerwerek ever” Terpińskiej obsypanych parę lat temu nagrodami m. in. na festiwalu w Cannes. Choć niestety gdzieś w drugiej połowie filmu format nieco się wyczerpuje i iskrzy jakby nieco słabiej.

O ile „Inni ludzie” tętnią życiem, nie mogąc złapać chwili na oddech, o tyle „Moje wspaniałe życie” Łukasza Grzegorzka promieniuje ożywczą witalnością i rozbrajającą autentycznością, w wielkim stylu zamykając jego autorski tryptyk kameralnych historii pokazywanych wcześniej w „Kamperze” i „Córce trenera”. Film Grzegorzka wyróżniał się w tegorocznym konkursie głównym festiwalu w Gdyni, nie popadając ani w rozliczanie się z przeszłością, ani w opowiadanie o współczesności naznaczonej późną polskością 2021 roku. Podobnie udane „samo życie” można było odnaleźć na ekranie w „Piosenkach o miłości” Tomasza Habowskiego, które zwyciężyły w sekcji filmów mikrobudżetowych, choć tam narracja staczała się momentami w rejony mumblecore’u, który stawia bardziej na sentymentalne romantyzowanie niż rodzinną wrażliwość spod znaku Grzegorzka.

Jeśli traktować konkurs główny festiwalu w Gdyni jako papierek lakmusowy dla polskiego kina, to ostateczny wynik wygląda bardzo dobrze, kwasów wiele nie ma, a gatunkowe zasady narracji przeżywają jakby swój renesans. Filmowcy nie stronią od społecznego zaangażowania i traktują rzeczywistość bardzo na serio, ale potrafią ją także twórczo przerabiać na swoje potrzeby. Szczególnie obiecujący wydaje się potencjał nowych dzieł polskiego kina do niszczenia podziałów cementowanych w dyskursie politycznym. Filmowe obrazy wychodzą poza odgórnie projektowane dzielenie postrzegalnego, nie pozwalając na sprowadzenie się do narożnika, w którym można się już tylko bronić. Dobrze to wygląda.
46. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, Gdynia 20-25.09.2021.