PRAGNIENIE CAŁOŚCI (LOUISE GLÜCK: 'ARARAT')
A
A
A
„Ararat” Louise Glück najłatwiej przeczytać jako opowieść o śmierci, żałobie i rodzinie. Te słowa pojawiają się zresztą najczęściej w komentarzach i recenzjach i stanowią najważniejsze leitmotivy tomu. Choć słuszność tych tropów interpretacyjnych nie podlega dyskusji, to wydaje się, że stanowi dopiero początek rozumienia książki Glück – laureatki nagrody Pulitzera, noblistki, w Polsce niemal zupełnie nieznanej. Opublikowany nakładem Wydawnictwa a5 i przetłumaczony przez Krystynę Dąbrowską tom „Ararat” jest bowiem pierwszą książką poetki, która ukazała się na polskim rynku. Z wyjątkiem kilku wierszy w przekładzie Julii Hartwig, opublikowanych w antologii „Dzikie brzoskwinie”, twórczość tej uhonorowanej i aktywnej poetki, ważnej i znanej przecież nie tylko w rodzinnych Stanach Zjednoczonych, w Polsce właściwie nie istnieje. Jak w jednym z wywiadów wyznała tłumaczka, nawet ona, choć od dawna zafascynowana poezją Glück, pracę nad jej wierszami przez lata odkładała dla pilniejszych zleceń i zajęć. Dopiero przyznana przez Akademię Szwedzką nagroda stała się pretekstem do opublikowania tłumaczeń wierszy poetki. Dąbrowska we współpracy z Wydawnictwem a5 nie zdecydowała się jednak na przygotowanie wyboru wierszy, czy nawet przetłumaczenie gotowej już antologii z 2012 roku „Poems: 1962-2012”, ale na zaprezentowanie polskiej publiczności tomu szczególnego, stanowiącego zapis osobistych doświadczeń poetki związanych ze śmiercią ojca.
Artykuły, które ukazały się w ubiegłym roku po ogłoszeniu laureatki Literackiej Nagrody Nobla, zgłębiając przede wszystkim biografię poetki, posługiwały się gotowymi formułami związanymi z historią jej rodziny, anoreksją, śmiercią najstarszej siostry i ojca. Stworzyły uproszczony obraz autorki, dla której pisanie przybiera terapeutyczne walory. W tym kontekście pojawienie się właśnie „Araratu ” może ugruntować ton polskiej recepcji Glück, jako poetki żałoby i utraty. Choć oczywiście znaczenia tomu rozpisane są na liniach łączących przeciwległe bieguny: matkę i ciotkę, poetkę i jej siostrę, syna i siostrzenicę, to zmagania z historią rodzinną i gry podejmowane przez jej członków, (jak w wierszu „Wdowy”) nie wyczerpują możliwości interpretacyjnych.
Okładka, zaprojektowana przez Joannę Rusinek, nie powtarza motywów wydań amerykańskich, ale może stanowić autorską wariację na temat tytułu tomu i jego zawartości. Jeżeli można się na niej dopatrzeć góry – to tylko góry papieru, którego kolejne warstwy ukrywają tytuł, nazwę biblijnego szczytu i cmentarza na Long Island, na którym spoczął ojciec autorki. Kolejne arkusze zrywanych kartek wydają się być próbą docierania do prawdy, nie tyle o śmierci – jej ostateczność i nieodwracalność jest dla poetki bardziej niż jasna – ile o sobie samej, mierzącej się ze światem, który pozostał.
W otwierającym tom wierszu „Parodos”, nawiązującym do greckich tragedii, które przecież były właśnie tragediami rodzin, podmiotka wyznaje: „Dawno temu zostałam zraniona” (s. 7). Konstatacja powtarzająca się zresztą w ostatnim wierszu, „Pierwsze wspomnienie”, jest więcej niż klamrą kompozycyjną tomu: jest najważniejszym drogowskazem. To wyznanie ma przeprowadzić czytelnika przez doświadczenie poszukiwania siebie, docierania to tego, co jest brakiem, bólem, traumą. Wszystko to pozostaje jednak poza językiem, jak w pochodzącym z tytułowego wiersza wersie: „Nie rozmawiamy o tym nigdy” (s. 21). Słowo poetyckie pozwala zbliżyć się do tego, co niewypowiedziane, właśnie dlatego, że jest świadome swoich ograniczeń. Język poezji, inaczej niż język prozy, nie próbuje nazwać i oswoić, ale pokazać nieuchwytność i zmusić do samodzielnego konstruowania sensów. W wierszu „Głos niegodny zaufania” poetka deklaruje: „Nie słuchajcie mnie; mam złamane serce” (s. 24). Doświadczenie utraty nie pozwala widzieć obiektywnie, tom nie przyniesie żadnej recepty, ale pozwoli przejść przez całe spektrum emocji i przemyśleń, które śmierć za sobą pociąga. Poezja zawodzi w funkcji terapeutycznej, ale pozwala zbliżyć się do doświadczenia. Sens pozostaje poza zasięgiem języka, a prawda, jak w cytowanym już wierszu, wychodzi na jaw w ciszy.
Ta bezradność wobec śmierci i żałoby nie jest oczywiście niczym odkrywczym, ale też nie tego oczekuje się od tak intymnego tomu. Poetka zresztą stroni od moralizatorstwa, woli szczere i proste wyznanie, dalekie jednak od emocjonalnego ekshibicjonizmu. Oszczędna w słowach i metaforach stara się przez to, co jednostkowe w jej własnych doświadczeniach, dotrzeć do tego, co uniwersalne. Stąd język, maksymalnie zbliżony do mowy potocznej, który nadaje zasadniczy ton poezji Glück, nawet wtedy, gdy przywołuje najważniejsze biblijne i mityczne opowieści, jak ta o potopie, królu Salomonie czy przędących ludzki los Mojrach. Wydaje się, że to prostota języka stanowi największą wartość tej poezji, a Dąbrowska wykonała rzetelną pracę tłumaczeniową, zachowując konfesyjny, a równocześnie zwyczajny ton tej poezji. Jej przekłady są wyważone i – z niewielkimi wyjątkami – udaje jej się uniknąć poetyzacji czy uplastyczniania tego, co proste i oszczędne w środkach. Największym mankamentem przekładu wydaje się niepotrzebnie skomplikowany obraz otwierający „Miłośniczkę kwiatów”. W miejscu i realistycznego opisu: „no flowers, just hermetic farms of grass / with granite slabs in the center” w przekładzie pojawia się niejasna formuła: „nie ma kwiatów, tylko kłódki z trawy” (s. 12), wymagająca od czytelnika zatrzymania się w miejscu, które powinno stanowić zaledwie przyczynek do refleksji nad tym, co śmierć robi z żywymi.
Ciekawa i słuszna jest jednak zaznaczona w przypisie decyzja autorki o przekładzie motta z Platona. Choć Dąbrowska nie pisze, dlaczego nie zdecydowała się na skorzystanie z przekładu Władysława Witwickiego, to formuła autorki przekładu lepiej oddaje punkty nacisku angielskiego tłumaczenia Platona i współgra ze znaczeniami tomu. Pragnienie utraconej całości stanowi bowiem centrum egzystencji podmiotki. Rana, zadana sercu i umysłowi („Głos niegodny zaufania”), nieobecność najstarszej siostry („Pozory”), rozlatujące się dusze umierających („Kołysanka”) nie są przecież niczym innym, jak znakiem utraty, rozpadu, dezintegracji. W poszukiwaniu całości poetka wydaje się częściej obserwować, niż być, dlatego więcej jest w jej wierszach o trudnych relacjach z siostrą i matką, które zabrały jej poczucie bycia sobą (jak w wierszach „Wdowy” czy „Amazonki”), niż o niej samej. Podstawowy brak tej poezji, pełnej zmarłych i grobów, to nie nieobecność tych, którzy odeszli, ale pustka, którą mierzenie się z ich śmiercią stworzyła w poetce.
Choć tom zbudowany jest na metaforyce końca – od Araratu, zwiastującego koniec potopu, przez obrazy zachodów słońca i grobów – to najważniejsze pozostaje w nim to, co dopiero ma się zacząć. Nowe życie po katastrofie, kawałek ziemi zwiastujący spokój, którego nie przynosi ani próba bycia tu i teraz („Lament”), ani wiara („Niebiańska muzyka”), ale miłość. Najważniejszym wyznaniem tomu pozostają jego ostatnie słowa: „myślałam, że ból znaczy: jestem niekochana. A znaczył, że ja kocham” (s. 56).
Artykuły, które ukazały się w ubiegłym roku po ogłoszeniu laureatki Literackiej Nagrody Nobla, zgłębiając przede wszystkim biografię poetki, posługiwały się gotowymi formułami związanymi z historią jej rodziny, anoreksją, śmiercią najstarszej siostry i ojca. Stworzyły uproszczony obraz autorki, dla której pisanie przybiera terapeutyczne walory. W tym kontekście pojawienie się właśnie „Araratu ” może ugruntować ton polskiej recepcji Glück, jako poetki żałoby i utraty. Choć oczywiście znaczenia tomu rozpisane są na liniach łączących przeciwległe bieguny: matkę i ciotkę, poetkę i jej siostrę, syna i siostrzenicę, to zmagania z historią rodzinną i gry podejmowane przez jej członków, (jak w wierszu „Wdowy”) nie wyczerpują możliwości interpretacyjnych.
Okładka, zaprojektowana przez Joannę Rusinek, nie powtarza motywów wydań amerykańskich, ale może stanowić autorską wariację na temat tytułu tomu i jego zawartości. Jeżeli można się na niej dopatrzeć góry – to tylko góry papieru, którego kolejne warstwy ukrywają tytuł, nazwę biblijnego szczytu i cmentarza na Long Island, na którym spoczął ojciec autorki. Kolejne arkusze zrywanych kartek wydają się być próbą docierania do prawdy, nie tyle o śmierci – jej ostateczność i nieodwracalność jest dla poetki bardziej niż jasna – ile o sobie samej, mierzącej się ze światem, który pozostał.
W otwierającym tom wierszu „Parodos”, nawiązującym do greckich tragedii, które przecież były właśnie tragediami rodzin, podmiotka wyznaje: „Dawno temu zostałam zraniona” (s. 7). Konstatacja powtarzająca się zresztą w ostatnim wierszu, „Pierwsze wspomnienie”, jest więcej niż klamrą kompozycyjną tomu: jest najważniejszym drogowskazem. To wyznanie ma przeprowadzić czytelnika przez doświadczenie poszukiwania siebie, docierania to tego, co jest brakiem, bólem, traumą. Wszystko to pozostaje jednak poza językiem, jak w pochodzącym z tytułowego wiersza wersie: „Nie rozmawiamy o tym nigdy” (s. 21). Słowo poetyckie pozwala zbliżyć się do tego, co niewypowiedziane, właśnie dlatego, że jest świadome swoich ograniczeń. Język poezji, inaczej niż język prozy, nie próbuje nazwać i oswoić, ale pokazać nieuchwytność i zmusić do samodzielnego konstruowania sensów. W wierszu „Głos niegodny zaufania” poetka deklaruje: „Nie słuchajcie mnie; mam złamane serce” (s. 24). Doświadczenie utraty nie pozwala widzieć obiektywnie, tom nie przyniesie żadnej recepty, ale pozwoli przejść przez całe spektrum emocji i przemyśleń, które śmierć za sobą pociąga. Poezja zawodzi w funkcji terapeutycznej, ale pozwala zbliżyć się do doświadczenia. Sens pozostaje poza zasięgiem języka, a prawda, jak w cytowanym już wierszu, wychodzi na jaw w ciszy.
Ta bezradność wobec śmierci i żałoby nie jest oczywiście niczym odkrywczym, ale też nie tego oczekuje się od tak intymnego tomu. Poetka zresztą stroni od moralizatorstwa, woli szczere i proste wyznanie, dalekie jednak od emocjonalnego ekshibicjonizmu. Oszczędna w słowach i metaforach stara się przez to, co jednostkowe w jej własnych doświadczeniach, dotrzeć do tego, co uniwersalne. Stąd język, maksymalnie zbliżony do mowy potocznej, który nadaje zasadniczy ton poezji Glück, nawet wtedy, gdy przywołuje najważniejsze biblijne i mityczne opowieści, jak ta o potopie, królu Salomonie czy przędących ludzki los Mojrach. Wydaje się, że to prostota języka stanowi największą wartość tej poezji, a Dąbrowska wykonała rzetelną pracę tłumaczeniową, zachowując konfesyjny, a równocześnie zwyczajny ton tej poezji. Jej przekłady są wyważone i – z niewielkimi wyjątkami – udaje jej się uniknąć poetyzacji czy uplastyczniania tego, co proste i oszczędne w środkach. Największym mankamentem przekładu wydaje się niepotrzebnie skomplikowany obraz otwierający „Miłośniczkę kwiatów”. W miejscu i realistycznego opisu: „no flowers, just hermetic farms of grass / with granite slabs in the center” w przekładzie pojawia się niejasna formuła: „nie ma kwiatów, tylko kłódki z trawy” (s. 12), wymagająca od czytelnika zatrzymania się w miejscu, które powinno stanowić zaledwie przyczynek do refleksji nad tym, co śmierć robi z żywymi.
Ciekawa i słuszna jest jednak zaznaczona w przypisie decyzja autorki o przekładzie motta z Platona. Choć Dąbrowska nie pisze, dlaczego nie zdecydowała się na skorzystanie z przekładu Władysława Witwickiego, to formuła autorki przekładu lepiej oddaje punkty nacisku angielskiego tłumaczenia Platona i współgra ze znaczeniami tomu. Pragnienie utraconej całości stanowi bowiem centrum egzystencji podmiotki. Rana, zadana sercu i umysłowi („Głos niegodny zaufania”), nieobecność najstarszej siostry („Pozory”), rozlatujące się dusze umierających („Kołysanka”) nie są przecież niczym innym, jak znakiem utraty, rozpadu, dezintegracji. W poszukiwaniu całości poetka wydaje się częściej obserwować, niż być, dlatego więcej jest w jej wierszach o trudnych relacjach z siostrą i matką, które zabrały jej poczucie bycia sobą (jak w wierszach „Wdowy” czy „Amazonki”), niż o niej samej. Podstawowy brak tej poezji, pełnej zmarłych i grobów, to nie nieobecność tych, którzy odeszli, ale pustka, którą mierzenie się z ich śmiercią stworzyła w poetce.
Choć tom zbudowany jest na metaforyce końca – od Araratu, zwiastującego koniec potopu, przez obrazy zachodów słońca i grobów – to najważniejsze pozostaje w nim to, co dopiero ma się zacząć. Nowe życie po katastrofie, kawałek ziemi zwiastujący spokój, którego nie przynosi ani próba bycia tu i teraz („Lament”), ani wiara („Niebiańska muzyka”), ale miłość. Najważniejszym wyznaniem tomu pozostają jego ostatnie słowa: „myślałam, że ból znaczy: jestem niekochana. A znaczył, że ja kocham” (s. 56).
Louise Glück: „Ararat”. Wydawnictwo a5. Kraków 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |