ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (431) / 2021

Marek S. Bochniarz,

FESTIWALOZA #4: MADE IN DENMARK? (CPH PIX 2021)

A A A
CPH PIX to kopenhaski festiwal filmów fabularnych, który obok poświęcomego filmom dokumentalnym CPH:DOX jest organizowany przez Copenhagen Film Festivals. Choć oba wydarzenia mają charakter międzynarodowy, to osobiście traktuję je jako źródło informacji o współczesnym kinie duńskim. „Piksami”, które po raz pierwszy odbyły się w 2009 roku, od 2018 roku zarządza Tine Fischer. Zmieniła ona ogólną koncepcję imprezy, stawiając na bardziej skompresowaną formułę pod nazwą WEEKEND. Póki co – w tym kształcie festiwal odbył się tylko dwukrotnie – w roku 2019 i obecnym, bo w 2020 został odwołany z powodu pandemii.

Wiele z duńskich tytułów trafiających do CPH PIX to pełnometrażowe debiuty reżyserów. Gdzież zatem ich szukać, jak nie na festiwalu odbywającym się w Kopenhadze? Oczywiście – wśród prezentowanego na nim kina europejskiego, trafimy też na filmy z innych krajów nordyckich, międzynarodowe koprodukcje Danii z partnerami zagranicznymi czy wreszcie duńskie produkcje realizowane poza granicami kraju. Podczas teogorocznej, już 14. edycji, te pierwsze reprezentowała chociażby „Gritt” Norweżki Itonje Søimer Guttormsen, te drugie – „Problem z naturą” nakręcony przez Illuma Jacobiego we Francji, a te trzecie – „Małe galaktyki” Maxa Kestnera, których akcja rozgrywa się w barcelońskiej metropolii.



„Błękitna orchidea” (Den blå orkidé), reż. Carl Marott, Dania 2020

Pełnometrażowy debiut Carla Marotta – thriller science-fiction „Błękitna orchidea” – to najbardziej satysfakcjonujący tytuł tegorocznej edycji dla tych, którzy w kinematografii duńskiej szukają dzieł odnoszących się do jej historii, czy szerzej – duńskiej skandynawskiej kultury. Nie są to w tym przypadku jednak interteksty hermetyczne i wyjątkowo wyrafinowane, które by nas zirytowały nieczytelnością i sprawiły spory zawód nadmierną, artystowską przesadą.

Główny bohater to fotograf Casper, zajmujący się komercyjną fotografią reklamową. Ten zblazowany i znudzony bezpiecznym życiem młody mężczyzna portretuje warzywa i owoce, zwierzęta i dzieci. Ma jednak obsesję na punkcie orchidei. Gdy je fotografuje, widzimy jego pasję i kompulsywną naturę, drzemiącą w człowieku pozornie zdającym się idealnie nijakim reprezentantem klasy średniej. Przeobraża się wówczas w prawdziwego maniaka!

Miłośnicy fotografii artystycznej wyłapią w tych scenach aluzje do twórczości Nobuyoshiego Arakiego, który tworzy bardzo zmysłowe zdjęcia kwiatów, budzące w odbiorcach skojarzenia erotyczne. Nie jest to przy tym pierwszy żarcik z Japończyka w kinie duńskim – długo przed tym, nim pod wpływem ruchu Me Too azjatyckie modelki wysunęły oskarżenia w stronię Arakiego, Anders Morgenthaler puszczał do niego oko w animowanym szorcie „Araki: The Killing of a Japanese Photographer”.

Casper otrzymuje od kolegi propozycję wzięcia udziału w ekscytującej i zagadkowej pracy dla półświatka, której szczegółów kolega nie chce mu co prawda zdradzić, lecz obiecuje spore emocje. Fotograf czeka więc w umówionym punkcie na odludziu na busa, którym zostaje zawieziony w nieznane. Na miejscu czarnoskóry kierowca zaprowadza do budynku i wręcza do ręki dziwną, pudełkową kamerę z poleceniem, by wszedł do jednego z pokoi. Tam zastaje piękną kobietę, która nie reaguje na jego pytania i w milczeniu przybiera różne, uwodzicielskie pozy. Po pokonaniu zakłopotania, zawstydzony Casper zaczyna ją filmować. Z sesji na sesję rejestrowany materiał staje się coraz bardziej pikantniejszy, a fotograf z utęsknieniem wygląda kolejnych okazji do spotkań z nieznaną kobietą. Oczywiście – w pewnym momencie nie może się już opanować i przekracza ustalone granice.

Marott dość szyderczo i przewrotnie korzysta z konwencji fantastycznej, odwołując się do międzynarodowego wizerunku liberalnej Danii – kraju, w którym jako pierwszym na świecie zalegalizowano pornografię w 1967 roku. Jego Casper rejestruje wszystko i wszystkich niczym dawni pornografowie, którzy w latach 70. dokonywali prawie wszelkich możliwych transgresji (nie licząc jednak tzw. kina prawdziwej śmierci, produktu amerykańskiej patologii kolejnej dekady). Niesławny, „artystyczny” film Shinkichiego Tajiriego „En sommerdag juli” z Bodil Joensen („Letni dzień”, 1970), czy obśmiewający kino biblijne „Jeg så Jesus dø” („Widziałem, jak umarł Jezus”, 1975) Iba Fyrstinga i Carla Nielsena przesunęły granice bardzo daleko. W zasadzie z takich działań nadal poniekąd znani są współcześni duńscy pornografowie, pozostający często anonimowi z powodu brzydkiej natury ich produkcji wideo. W kontekście kina skandynawskiego symptomatyczne wydaje się to, że odpowiedzialność za działania przestępcze przerzuca się w kinie na obcych – migrantów, przyjezdnych, „importowanych” gangsterów. Jako że ten specyficzny, filmowy rasizm jest wskazywany głównie w kinematografii szwedzkiej, Marott jako Duńczyk, kpiąc z odwiecznych napięć duńsko-szwedzkich (vide: finał 1. odcinka „Królestwa” Larsa von Triera), nie mógł przegapić okazji do ironicznego nawiązania do tej „niechlubnej” tradycji. Stąd tajemniczą organizację reprezentuje w „Błękitnej orchidei” czarny mężczyzna, posługujący się wyłącznie językiem angielskim.

Marott nie przekracza jednak granic dobrego smaku. Nie interesuje go wcale również i współczesne duńskie kino ekstremalne, reprezentowane przez takie tytuły, jak „Breeder” Jensa Dahla. W „Błękitnej orchidei” samej erotyki i przemocy jest w zasadzie niewiele. W przeciwieństwie do pornografii, to nie nagość jest zresztą punktem centralnym tego thrillera, a raczej unikająca prostej psychologii opowieść o przebudzeniu się w głównym bohaterze pasji, ledwo dotąd dochodzącej do głosu pod postacią „bezpiecznego” hobby. To dobry żart ze współczesnych czasów udręczonych nadmierną poprawnością. Czy sami ludzie tak naprawdę się jednak zmienili? W filmie spoglądamy na to, co znajduje się pod iluzorycznym i przyjemnym światem byle jakich, stonowanych rozrywek i żywotów.

Pod względem zdystansowanej narracji i elementów sztuczności „Błękitna orchidea” przypomina późne filmy Davida Lyncha typu „Zagubiona autostrada”, a twórczo użyta w niej konwencja sci-fi zbliża ją do ekscentryczności, prowokacyjności i narkotycznych majaków Davida Cronenberga w „Videodrome” czy „eXistenZ”. Jednak w momentach, w których Casper filmuje tajemniczą piękność, odnajdziemy też osobliwą energię typową dla podobnych scen erotycznych z japońskiej nowej fali i kina niezależnego. „Błękitna orchidea” sytuuje się pod tym względem w kinie artystycznym gdzieś pomiędzy „Po wojnie tokijskiej” Nagisy Ōshimy a „Basenem bez wody” Kōjiego Wakamatsu, czyli między lekko apatyczną refleksyjnością a trochę obmierzłym świntuszeniem.



„Przedostatni” (Den Næstsidste), reż. Jonas Kærup Hjort, Dania 2020

Kolejny debiutant formy drugiej – Jonas Kærup Hjort – sytuuje się na drugim krańcu kina względem eksperymentującego z gatunkami, lecz zapewniającego mimo wszystko dość prostą, bezpośrednią rozrywkę i silne emocje Carla Marotta. „Przedostatni” to dwugodzinny, kafkowski dramat ostro skrzywiony w stronę teatralności i minimalizmu znanego z „Dogville”. Jednakże ten minimalizm działa w tym przypadku dość marnie i wręcz miejscami drażni, bo nie idzie za nim gra chwytająca widza za serce (bądź krocze). Jeśli mielibyśmy wskazać na konkretne inspiracje teatrem, to z westchnieniem podalibyśmy nadmierne umiłowanie brechtowskiego elementu obcości i „skandynawski chłód” (cokolwiek miałby on znaczyć).

Główny bohater to drobny i szczupły mężczyzna, który wchodzi do makabrycznie wyglądającego, położonego na odludziu kompleksu, aby poddać kontroli liczniki zużycia wody mieszkańców. Z zewnątrz ten kompleks ma monolityczne ściany o skali i formie naśladującej komunistyczne megastruktury bądź fantastyczne budowle-więzienia i konstrukcje-labirynty. W środku sprawia równie nieprzyjemne, zimne i odpychające wrażenie, wywołujące skojarzenie raczej z postindustrialną przestrzenią niż założeniem mieszkalnym. Nasz bohater wędruje jednakowymi, pozbawionymi jakichkolwiek oznaczeń korytarzami i stuka do kolejnych, metalowych, monolitycznych drzwi, a że nikt mu nie otwiera, to przylepia na nich karteczki z adnotacjami. Niektóre z pokojów są otwarte – lecz wszystkie równie puste. W pewnym momencie zaczyna mu towarzyszyć dwójka jednakowo wyglądających mężczyzn, którzy bez słowa idą za nim krok w krok i nie reagują na żadne ze stawianych im pytań. Bezradny kontroler powoli się do nich przyzwyczaja.

Ta sytuacja zaczyna w pewnym momencie przybierać coraz dziwniejszy obrót (o ile już nie jest dość groteskowa). Zdezorientowany mężczyzna zostaje mianowicie pobity przez nieznaną mu kobietę, która krzyczy z wyrzutem: „Czy ty ją w ogóle kochasz?” – zupełnie tak, jakby łączyła ich bliska relacje. Czyżby go z kimś pomyliła? Gdy udręczony i przerażony kontroler powraca do drzwi wyjściowych, by uciec z tego okropnego miejsca – odkrywa, że ze środka nie da się ich otworzyć i został uwięziony. Na jak długo? Czyżby już na zawsze?

Scenografia Louisa Kønig-Wheatley jest bardzo jednorodna, a przy tym osobliwie majestatyczna. Wielkie, szare i puste przestrzenie o wysokich sufitach przypominają trochę wnętrza demonicznego „Metropolis” Fritza Langa. Ten efekt pogłębia jeszcze anonimowy, nieokreślony czasowo ubiór postaci, noszących koszule i krawaty w tonacjach szarości. W innym filmie ta scenografia i kostium grałyby świetnie – zwłaszcza ze względu na wysmakowane, malarskie zdjęcia Jacob Sofussena.

Niestety – surowy, ponury „Przedostatni” tonie w teatralnej nudzie i dramaturgicznych mieliznach. Trudno się w zasadzie choćby trochę przejąć losem nijakiego kontrolera liczników wody.



„Problem z naturą” (The Trouble with nature), reż. Illum Jacobi, Dania, Francja 2020

Ilum Jacobi w formie nowoczesnego kina artystycznego opowiada o podróży brytyjskiego, osiemnastowiecznego filozofa oświeceniowego Edmunda Burke’a (Antony Langdon) po francuskich Alpach. Anglika „wygnały” z ojczyzny spore długi i dojmujące poczucie kryzysu. Wędruje po Francji w towarzystwie służącej Awak (Nathalia Acevedo), lecz wycieczka okazuje się dla niego istną udręką i w zasadzie bezowocnym wysiłkiem.

Burke podróż do Francji zamierzył jako badanie terenowe, mające mu pomóc w przygotowaniu drugiego wydania pracy filozoficznej nad temat tego, co wysublimowane i piękne. Natura jest jednak w jego odczuciu pozbawiona sensu, niewarta uwagi, nudna, monotonna… W dodatku – ewidentnie denerwuje go Awak jako marna służąca, która nie umie przygotować dobrej filiżanki herbaty (pitej rzecz jasna w chińskiej porcelanie), a jej fizyczność kobiety-tubylca budzi w nim pewne poczucie zagrożenia. Bądź niekoniecznie.

Antony Langdon doskonale zagrał rolę zblazowanego filozofa nienadającego się do życia. Jego Burke to człowiek o obcej nam wrażliwości, idealnie irytujący swoim oświeceniowym zaślepieniem, uniemożliwiającym mu dostrzeżenia tego, co wysublimowane i piękne, w sytuacji, gdy otaczająca go natura te walory ma w stopniu prawie że nadmiernym. Postać kobieca w interpretacji Nathalii Acevedo wnosi to wszystko, czego brak mężczyźnie. Ta kobieta symbolicznie podważa też podstawy męskiej, racjonalnej filozofii europejskiej, która w „Problemie z naturą” jawi się jako produkt udręczonych swoją pokraczną fizycznością facetów, znajdujących się w głębokim kryzysie wieku średniego i nękanych nigdy nieprzepracowanymi traumami nieudanego życia rodzinnego.

Reżyser i operator Ilum Jacobi korzysta w „Problemie z naturą” z naturalnego światła, komponując estetyczne, porywająco piękne kadry. To piękno trafiło do tego filmu poniekąd za karę. Dla widza czy dla Edmunda Burke’a? Nasycenie nim obrazów sprawia, że wraz z upływem czasu projekcji, widz coraz bardziej gorzko uśmiecha się nad kolejnymi bezowocnymi staraniami i idiotycznymi eksperymentami filozofa. W finale pozostaje wybuchnąć śmiechem bądź zanieść się płaczem.
14. CPH PIX. Copenhagen International Film Festival. 10-14 listopada 2021.