
ŚLĄSK-NIE-ŚLĄSK W 10 PUNKTACH. NOTATKI
A
A
A
„Wszyscy powiadają; Kreml, Kreml. Od wszystkich o nim słyszałem, a sam nie widziałem go ani razu. Ileż to już razy (z tysiąc) na gazie albo na kacu przemierzałem Moskwę z północy na południe, a zachodu na wschód, z jednego końca w drugi, na wylot i na oślep – ale Kremla nie widziałem nigdy” (Jerofiejew 2000: 3)
1.
Ze mną podobnie jak z Wieniczką z poematu „Moskwa-Pietuszki” i jego pragnieniem ujrzenia Kremla. Wszyscy mówią: Śląsk, Śląsk. Przemierzałem, powiem wam, szlaki od Zgorzelca po Bytom, dla zabawy zniemczając sobie nazwy po drodze albo spolszczając. Przemierzałem trasy kolejowe od Kudowy po Trzebnicę, zastanawiając się, jak to możliwe, że na tak durne pomysły wpadały powojenne komisje nazewnicze, kompletnie nieumocowane w historii, języku i krajobrazie. Spałem też w dawnym schronisku młodzieżowym w Katowicach na ulicy Granicznej, a w schronisku nie było młodzieży, tylko dosyć wiekowa ekipa, zgniłe palety pod prysznicem i grzyb, który sprawiał wrażenie rozumnej istoty. I zastanawiałem się, czy ulica Graniczna w Katowicach rzeczywiście wyznaczała jakąś Granicę – jeżeli tak było, to po co było ten fakt podkreślać wiele lat po wojnie? I zapytałem też w Zabrzu o peron, z którego odchodzi pociąg na Wrocław, a nikt mi w ryj nie dał za to, że wielkie Zabrze ma jeden tylko przecież peron, co wie każdy zabrzanin. I zabrzanka. Widziałem w Rybniku napis „Kaszarnia” na murze. Widziałem fermę strusi w Kudowie. Spałem na stacji kolejowej w Polanicy Zdroju. Szedłem torami z Karolem, Pietką, Rychem z Jedliny do Bystrzycy po zamkniętych wówczas wiaduktach. Wiele razy zjeżdżałem ze wzgórz Trzebnickich, widząc Wrocław rozlany jakby Bizancjum u stóp, jakby na wyciągnięcie ręki, chociaż jeszcze odległy i rozumiałem, że tutaj nie mogło być Polski. Polska musiała być gdzieś dalej. I błądziłem po lasach koło Blachowni, Sławęcic. Na jeziorze Turawskim, zakwitającym zielonymi jak emalia glonami, mimo wyłączenia huty metali kolorowych w Ozimku, zdobywałem pierwsze szlify żeglarza. Spaliśmy z Pietrem na dworcu w Gliwicach, w czasie „Wielkiej Wody” w 1997, czekając na coś, co pojedzie w naszą stronę. Bez względu na to, iluż dróg nie przeszedłem, jakich murów dotknąłem, miałem wrażenie, że ciągle tego prawdziwego Śląska nie widziałem. Tego, co to jest jedną opowieścią, jedną ziemią, przestrzenią, w której powstał język śląski, naród śląski, historia śląska. Wiedziałem, że często idąc – depczę, a jeżeli nasłuchuję, to wielu rzeczy nie usłyszę, bo kim to niby ja jestem, żeby widzieć Śląsk? Czy Śląsk nie jest jednym z tych zaginionych, widmowych królestw, które widzą ci, którzy w nie wierzą? Tak samo jak nie istnieje jednoimienny Śląsk nigdzie indziej poza wyobraźnią, literaturą, tak i przecież nie istnieje jedna Polska. Chociaż o tyle Śląsk się różni od Polski, że jak wziąć mapę, to Polska tam jest zaledwie projektem. Jest organem, żywą kolonią raz rozszerzającą się na milion kilometrów kwadratowych, to rozpadającą się na dzielnice, księstwa, namiastki. A Śląsk jednak jest. Można wyznaczyć jego granice geograficzne. Zarazem wspólne jest jednemu i drugiemu to, że Polski, mimo że przemierzałem ziemie nad Wisłą, Odrą, Bugiem – także nie widziałem. Co innego bowiem widzieć miasto, rzekę, las, górę, a co innego krainę wyobrażoną, z której wyobrażeniem do tego są kłopoty, Ale to zapewne przeze mnie, przez to kim jestem. Bo przecież jestem kundlem znikąd. Przechodniem.
2.
Henryk Waniek w swoim eseju-powieści „Finis Silesiae” (Wrocław 2003) widzi Śląsk ogromny, wielki i zarazem niebyły. To Silesia, która zaczyna się od Zgorzelca, czyli Gӧrlitz, opiera się na południu o Sudety i zamyka gdzieś na wschodzie szybami kopalni, kominami hut Oberschleisen. Od Grünbergu i jego winnic, poprzez Hirschberg aż po Beuthen, Kattowitz. Kraina pełna naleciałości, osadów z poprzednich epok, ale jednak przede wszystkim jest to Śląsk niemiecki, mówiący po niemiecku, który powstał poprzez podbój tych ziem przez Króla Prus, scalony koleją, siecią dróg, garnizonów oraz gęstą pajęczyną powiązań gospodarczych w jedną, tętniącą całość. Śląsk, który ukształtował się wzdłuż centralnie płynącej przezeń Odry, rozwinął się w czasie rewolucji przemysłowej w coś zupełnie innego niż był wcześniej, napełnił się nową świadomością i siłą. Czytając Wańka, można by było sądzić, że był takim Śląskiem od zawsze, że innego nie było. Ten Śląsk około 1938, może 1939 roku jest zarazem u szczytu swojego rozwoju społecznego, gospodarczego, ale i na progu katastrofy.
Henryk Waniek w swojej opowieści przywraca do życia nieistniejący Śląsk i zarazem uśmierca go, mówiąc niemal wprost, że nie ma już tej krainy. W styczniu 1945 roku została ostatecznie zgwałcona, pozbawiona życiowej energii, zdruzgotana, wysiedlona i zamieniona w pustą nazwę na mapach, na których nadal nazywa się Śląskiem, ale przecież nie jest już nim. Zostały jakieś znaki, kształt miast i miasteczek, ale zapadły się pod ziemię opowieści, bo nie miał ich już kto opowiedzieć, ciągłość została zerwana i – w domyśle – nigdy już nie wróci.
Nawet w nazwach zresztą widać jakiś uskok, brak ciągłości. Szczeliniec Wielki nigdy nie nazywał się Szczelińcem ani nawet podobnie, bo nazywał się przecież Heuscheuer, a ta z kolei nazwa pochodziła od czeskiego, zatem słowiańskiego słowa „Hejszowina”, czyli miejsce położone wysoko. Czujesz to, kiedy to mówisz, bo pierwsza sylaba to przecież swojskie, góralskie „hej”, zawołanie do kogoś daleko, ale widocznego. Tak się woła tylko w górach, jeden do drugiego, przez szerokość doliny, z grzbietu ku kotlinie, z polany ku górze. Przecież czujesz to samo rozciągnięcie ludzkiego głosu we wszystkich pieśniach ludów gór, ludów wielkich przestrzeni. Tam głos ma trwać, bo czas w jakim musi dotrzeć do uszu tego, kogo nawołujesz pieśnią – jest dłuższy niż na nizinach, w lasach, gdzie dystans się skraca. Dlaczego po wojnie jakaś polska komisja nazewnicza zdecydowała się na nazwę Szczeliniec, zamiast wrócić do Hejszowiny? Dlaczego odległe od Szczelińca miasteczko na Warmii, zwane w czasach przedkrzyżackich i przedniemieckich Melzak, później Mehlsack, przemianowano najpierw na Mąkowory, a potem na Pieniężno? Chyba sami sobie coś odebraliśmy, jakiś rodzaj opowieści, która miała szansę zawierać część znośnej prawdy.
3.
Karol Maliszewski w swoim prozatorskim debiucie, „Dzienniku Pozornym” sprzed wielu lat, pisze o krześle, na którym siedzi, pisząc o krześle, a którego to historii nie miał mu kto opowiedzieć. Pisze o stłuczonym lustrze i żonie, która mówi, że dobrze, że się stłukło, bo tamci patrzyli na nią, kiedy się przebierała. Pamiętam wiosenne popołudnie u państwa Maliszewskich w domu, Karol pokazywał znalezioną przy remoncie skrytkę w ścianie, wyklejoną gazetami z lat trzydziestych. Odklejane na mokro, suszone, sczytywane. Jakby to nie były gazety, tak nieważne, że zostały użyte do wyklejenia drewnianej szafki w ścianie. Oczko wyżej od zostania podpałką do pieca za tą samą ścianą w kuchni. O czym tam było? O skupie zboża w Glatzu, obecnie Kłodzku. A powaga taka jakbyśmy nagle znaleźli się na tropie odkrycia Atlantydy. To samo skupienie, drżenie rąk, niedowierzanie. Że był jakiś skup, że ludzie tam po prostu jeździli, żeby zarobić, a nie snuć niemieckie knowania przeciwko światu. Od Państwa Maliszewskich dostałem wtedy na pamiątkę buteleczkę apteczną wydobytą z wykopu przy remoncie ulicy Piastów w Nowej Rudzie, sygnowaną jakąś wytwórnią z Essen. Podobną, z napisem „Apotheke, Neurode, J. Radhut”, państwo Maliszewscy trzymali u siebie jak talizman, znak łączności, fragment opowieści, której nikt nie opowiedział, bo nie miał kto. Opowieści, która jednak w jakimś okruchu ma szanse przeżyć, połączyć się z kolei z tymi, które się dawnym mieszkańcom nie śniły.
4.
W powieści „Dom dzienny, dom nocny” Olgi Tokarczuk jest taki fragment, w którym dawny mieszkaniec Sudetów, Niemiec, przyjeżdża zobaczyć to, co zostało z pejzażu, jaki zapamiętał jako młody człowiek. Przyjeżdża i w górach, na granicy polsko-czeskiej, umiera na zawał serca. Umiera, ale nie wiadomo, po której jest stronie, bo patrol polskich pograniczników przerzuca jego ciało na czeską stronę, a czescy obrońcy granicy przerzucają je na stronę polską. Jest figurą odrzuconego, wypartego dziedzictwa tej ziemi, dziedzictwa, którego w całym jego bogactwie, niejednoznaczności nie da się zapisać bez języka niemieckiego. Pewnie dlatego wszyscy tak się go boją, bo nie da się go usunąć.
5.
Dom, w którym spędziłem późne dzieciństwo, młodość, wczesną dorosłość stawiali Niemcy. Wiem, bo syn właściciela odwiedził nas pod koniec lat 80. z polskim tłumaczem. Mówił, że zbudowali dom w roku 1926. Mieszkał tam tylko 13 lat. Powołany jesienią 1939 do Kriegsmarine jako młody chłopak spędził kolejnych kilka lat na patrolowcach na Morzu Północnym. Przeżył, ale rodzinnego domu już więcej nie zobaczył. Trzynaście pierwszych lat. Moja prababcia mieszkała tam od lata 1945 roku. Wraz z siostrą i swoją matką, Marią Koziuk, urodzoną w 1874 roku w Śniatyniu, zmarłą wiosną 1946 roku na zgryzotę. Tak się mówiło kiedyś, że stary człowiek umierał ze zgryzoty, nie w wyniku choroby. Nie chciała już żyć. Nie chciała oswajać kolejnego świata. Moja prababcia Sabina, córka Marii Koziuk, zmarła w listopadzie 1990 roku. Przemieszkała zatem w tym domu, z poniemieckimi cieniami na meblach, niemal równe 45 lat. Ja mieszkałem w nim od jesieni 1983 roku do jesieni 2011 roku, razem 28 lat. I rozumiem starego Niemca o tyle, że kiedy śni mi się dom, to nigdy nie jest dom w Warszawie, gdzie się urodziłem, nigdy nie jest to żadne z miejsc, które przygarnęło mnie na studiach, nie jest to też dom, w którym mieszkam obecnie we wsi Kiełczów pod Wrocławiem. We śnie zawsze jest to dom przy ulicy Cichej 2 w Brzegu nad Odrą. Dawniej Lӧbberstrasse. I nie wiem, czy jest to dom bardziej niemiecki czy polski. Czy bardziej mój, czy jego. Jak to zważyć? Czyj sen jest większy? Cięższy?
6.
Czy to się w ogóle da rozerwać, zważyć, wydać werdykt i oddać każdemu, co jego? Pamiętam, że kiedy byłem na studiach, w jednym z krakowskich antykwariatów w moje ręce wpadł kancjonał. Trzymałem go w rękach, wiedząc, że to jest jedna z tych chwil, które powinny zostać zapamiętane, bo nie ma szans, bym tę rzecz kupił, zabrał ze sobą gdziekolwiek. Muszę się z nią spotkać teraz, zważyć w ręku i zabrać na resztę życia to zdumiewające odkrycie jako znak od czegoś, kogoś, gdzieś tam. W pierwszej chwili myślałem, że to niemiecka rzecz, drukowana porządną szwabachą, z jej wszystkimi geometrycznymi, drapieżnymi, nieznoszącymi wątpliwości kantami, kątami, konturami. I trochę tak jak wtedy kiedy ktoś czerwonym atramentem pisze słowo „niebieski” – tak ja dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, że ta szwabacha kryje polskie brzmienia, polskich słów. Tak, to był polski śpiewnik, tą szwabachą były wydrukowane polskie słowa, polskie teksty luterańskich pieśni. Przewróciłem kartki na stronę tytułową – drukarnia rodziny żydowskiej w mieście Brieg (obecnie Brzeg). Rok 1863. To wszystko w jednej chwili, w jednym przedmiocie, używanym przecież przez kogoś, przez kogoś zamówionym, stworzonym. Ktoś przychodził do tej drukarni i pytał, czy już gotowe, czy zamówienie można odebrać. W jakim języku pytał? Kim był?
W tym samym Brzegu, w wieku siedemnastym, na dworze Piastów, zupełnie oderwanych już od polskiej kultury, języka i polskich sporów, żył i służył organista i majordomus Wenzel Scherffer von Scherffenstein. Nie był zdaje się nikim wybitnym, pisał głównie satyry i próbował tłumaczyć, w tym również Jana Kochanowskiego, podobno na zamówienie książąt, którzy chcieli chociażby w ten sposób nawiązać łączność ze swoimi polskimi korzeniami. 153 utwory przełożone na niemiecki przez Scherffera stanowiły pierwszy przekład Kochanowskiego na język niemiecki. Gdyby brzescy Piastowie się nie zniemczyli, nie byłoby potrzeby przekładać Kochanowskiego na niemiecki, bo mogliby go czytać w oryginale. Scherffer podobno skarżył się mocodawcy, że niemczyzna jest zbyt uboga dla oddania śpiewności i bogactwa dzieł Jana z Czarnolasu. Nie wiem, czy to był istotny przekład, czy tylko wyjątek, wybryk pobocznej, marginalnej, kresowej z punktu widzenia Niemiec, rodziny książęcej, który nie znalazł później kontynuacji.
Kochanowski zresztą wspomniał Brzeg w utworze „Satyr albo dziki mąż”, poświęcając miasteczku pół wersu: „To najwiętsze misterstwo, kto do Brzegu z woły, a do Gdańska wie drogę z żytem a z popioły” (Kochanowski 1983).
Bo Brzeg leży na lewym, wysokim brzegu Odry. Taka była pierwsza, łacińska nazwa osady „Alta Ripa”, czyli wysoki brzeg. I ten brzeg, na którym leży miasto nazywał się zwyczajowo „niemieckim”, a ten drugi, na którym urządzano wielkie targi żywca pędzonego tutaj traktami z Kujaw, Wielkopolski, Mazowsza – nazywano „polskim”. Niemiecki – miasto, kosmos, cywilizacja. Polski – targowisko, bydło, bogactwo rozgdakania, gęgania, rżenia koni, pokrzykiwania handlarzy, odór łajna łączącego się z ziemią rozdeptaną tysiącami kopyt, łap, łapci.
A teraz zważ to. Rozdziel. Nazwij.
7.
Mówię o sobie cały czas, że jestem z Brzegu. Z Brzegu nad Odrą. Sądzę, że nic tego nie zmieni już nigdy. I do końca życia, tak jak zapewne temu Niemcowi, którego imienia i nazwiska nie pamiętam, a który stawiał z ojcem dom przy Lӧbberstrasse w 1926 roku – jeżeli przyśni mi się jakiś dom, to będzie to ten dom. Zostanie tak, chociaż urodziłem się w Warszawie, studiowałem w Krakowie, mieszkałem po drodze w kilku miejscach w Polsce i poza nią, ale zostanie ze mną miasteczko. Miasteczko, o którym mógłbym napisać tak, jak Pan Maliszewski o swojej Neurode, z wiersza, którego nie umiem teraz znaleźć w żadnej z antologii, że umiera za nie, za miasteczko wypalone na mapie nieostrożnym cygarem marki „Wisła”. Już nigdy nie będę znikąd bardziej, mimo że wierzę, iż świat nie poskąpi mi swoich uroków. Ale tak, jak dom pozostanie zapisany we mnie jako tamten dom, tak samo słowo „miasto” będzie oznaczać dla mnie to miasteczko między Opolem a Wrocławiem, nieduże, ale zbudowane, umocowane w krajobrazie według myśli. Na przykład kiedy jedziesz w kierunku tego miasta, to, dzięki podobnemu temu tym sprzed setek lat biegowi dróg, wieża ratusza układa się między szpalerami drzew przydrożnych, chroniących drogę przed zawiewaniem śniegu zimą. Drzewa są zaś w tym mieście łącznikiem między nami a ludźmi z przeszłości. Bo większość drzew była sadzona w końcu dziewiętnastego wieku, według planów, zamysłów bogatszych mieszkańców zrzeszonych w Towarzystwie Upiększania Miasta. Żeby do niego należeć, trzeba było się zobowiązać do niemałej składki płaconej rocznie, za co Towarzystwo mogło zająć się zagospodarowywaniem terenów zielonych, mających przykryć niespecjalnie udane epizody wojenne. Powiadają, że nawet Goethe u nas był na jedną noc, ale zdaje się dłużej nie dało się wytrzymać, ponieważ zburzone fortyfikacje i zapchane fosy musiały cuchnąć i stwarzać idealne warunki do wylęgania się rojów much i komarów. Kilkadziesiąt lat później, dzięki Towarzystwu, sytuacja była już inna. Kajzerowskie Niemcy domagały się kolonii, ścigały się ze starymi imperiami w mobilności, agresji i chciały pokazać, że one też są mocarstwem nie gorszym niż Rosja, Francja, Anglia. Stąd tyle oryginalnych, egzotycznych odmian drzew i krzewów, o których prace naukowe mogliby pisać botanicy. I chyba nawet napisali.
Tylu już miewałem gości w Brzegu i wszyscy mówili zawsze najpierw o parkach i drzewach. Nie o Zamku, Piastenschloss, nie o kościołach, ratuszu, ale o drzewach, starych, dostojnych, wysokich drzewach. Kiedy zamieszkiwałem w innym miejscu, pierwszym czego mi brakowało, były parki i stare, mocne drzewa. Ich obecność definiuje w moim odczuciu miasto, miejsce do życia. I często myślę o Niemcach, którym zawdzięczam Brzeg pełen parków, chociaż z drugiej strony złośliwi mówią, że początki panowania pruskiego były dla miasta raczej katastrofalne w skutkach.
Zaczęło się od bitwy pod Mollowitz, wiosną 1741 roku, zaraz za miastem. Dramatyczna sprawa, najpierw austriacka konnica rozbiła szyki Fryderyka, który sam uciekał aż do Opola, podczas gdy jego generałowie uporządkowali szyki piechoty i ogniem rotowym osadzili Austriaków – zginął dowódca ich jazdy, generał Rӧmer, a potem książę Schwerin widząc, że pruskiej piechocie wyczerpuje się amunicja nakazał atak na bagnety. To było pierwsze ze zwycięstw pruskiego piechura i początek legendy Fryderyka, ale co istotne, dzień po bitwie, 11 kwietnia 1741 roku, armia pruska zbombardowała Brzeg, wywołując ogromny pożar, który strawił większość drewnianej zabudowy miejskiej i spory fragment dachu ratusza. Nie miało to sensu, bo miasta raczej nikt nie bronił, ale kto pytał wówczas o sens. Chodziło o pokaz siły. Szczególnie, że Fryderyk zdążył już z Opola posłać do Berlina wieści, że pod Mollowitz poniesiono klęskę. Złośliwi zatem mówili, że Król Prus musiał się wykazać hartem ducha, masakrując miasto, które nie mogło mu odpowiedzieć tym samym.
Zatem na początku był pożar, a potem prusacy postawili jedne koszary, drugie koszary, trzecie koszary i wreszcie, po wojnie francusko-pruskiej, gmach sądu, a obok niego, w centrum miasta – więzienie. Potem jeszcze jedne koszary przy wyjeździe z miasta na Opole i jeszcze lotnisko Luftwaffe zaraz za miastem. I wreszcie, u finału panowania, najpierw synagoga została zamieniona na dom mieszkalny, a potem nastąpiła wywózka kilkuset żydowskich mieszkańców miasta do obozów śmierci, na sam koniec zaś – podobóz Gross-Rosen w Pampitz usytuowany został zaraz za parkiem, zwanym za moich czasów Parkiem Wolności, teraz nazywany imieniem dawnego, niemieckiego burmistrza Josepha Peppela.
Do tego podobozu Gross-Rosen po 5 sierpnia 1944 roku przywożono mieszkańców Warszawy i powstańców.
Tak sobie my, Chadziaje z kresów, opowiadamy o tych prusakach, których lubić było nie sposób. Piastowie stworzyli Brzeg renesansu i baroku, a potem przyszedł Frierdrich – zwykło się mówić, że spalił wszystko, a jak coś zbudował, to najczęściej dla celów ekspresji swojej potrzeby wywierania presji i przemocy. Ale to nie do końca prawda, bo przecież parki, drzewa, ogrody, obszerne wille, szerokie trakty, miasto, które wyszło poza mury, w których tkwiło tak długo.
8.
Ja wiem. Z tych okruchów rodzi się jakiś nie-Śląsk. Już widzę te zakłopotane miny redaktorów, czytających te słowa i piszących z pewnym zażenowaniem e-maila, w którym wyjaśnią przyczyny odmowy publikacji. No wiesz, my nie ten Śląsk mamy na myśli. Ten nasz to Tychy, Chorzów, tak gdzieś do Gliwic, no może Opola, bokiem Pszczyna, ale reszta to już nie. Ta wasza chadziajówka z jej legendami, dziadkami pozostałymi na tych wszystkich Syberiach, stryjach w Kazachstanie, babciach, prababciach licytujących w jidysz, kiedy im się zachciało zagrać w karty, w tak zwane „szpaki”, takiego kresowego brydża, to wszystko już nie Śląsk. To już nie nasz problem. Ale poczekajcie jeszcze chwilę, mówię, przecież dziadek zaginiony gdzieś pod Workutą czy na pograniczu Uzbekistanu i Iranu niczym się nie różni od starzika, co poszedł nad Wołgę i nie wrócił, ja? Posłuchajcie. Na tym dziwnym Śląsku, który nie rozbrzmiewa żadnym lokalnym dialektem, bo nie miał kto go zachować – jest kamień koło wsi Brzezina, jakieś trzy, może cztery kilometry od Brzegu. Jeden z najstarszych i największych drogowych kamieni w Europie. Na nim wyryto piastowskiego orła i napisy – po niemiecku i po łacinie. U góry jest napis, który w wolnym tłumaczeniu głosi:
„Roku 1584 Książęca Mość Jaśnie Wielmożny Książę i Pan Jerzy II tego imienia Książę na Śląsku, Legnicy i Brzegu, tę drogę rozpoczął brukować i ukończył w roku 15…”.
Wygląda na to, że Jerzy II nie ukończył tego dzieła, bo nie dodano daty ukończenia drogi brukowanej, a Jerzy II Piast zmarł w roku 1586. Ale nie to jest najistotniejsze. Najistotniejsze na rozkaz Księcia, wyryto poniżej:
„Inni budują dla nas, my dla potomności, wszystkim nam drogę do nieba Chrystus wymości”.
Ile razy myślę o tym, co nas wszystkich może łączyć między Brynicą a Nysą, tych „z kiedyś” i tych „z teraz” – to jest pierwsza część tej sentencji. Inni, być może ci, którzy przed nami tu byli, wybudowali coś dla nas, nawet jeżeli nie mieli tego w bezpośrednim zamiarze, a my wybudujemy coś dla tych, którzy przyjdą po nas. Budowanie. Nie krwawa jatka, nie sztandary, husaria, ułani, ale brukowanie drogi. Ktoś zaczął, my dokończymy. Jedyna ciągłość dająca asumpt współuczestniczenia w wieczności, chociaż niedoskonałej. Włączanie się w obieg ludzkiej pracy, podtrzymywanie go, póki ziemia się obraca i ludzie potrzebują drogi, żeby dojechać jedni do drugich. Pracy rozumianej jako niekończąca się nigdy rozmowa między ludźmi, która nie wymaga tłumaczenia na obce języki, która nie wymaga uzasadniania przy pomocy żadnej logiki dziejów, narodowej propagandy, politycznych interesów. Spójrz tylko, nie trzeba nic tłumaczyć – droga, parki, most na rzece, młyn, poczta. Masz ten swój Śląsk.
9.
Pamiętam spotkanie z Henrykiem Wańkiem w Opolu wokół książki „Finis Silesiae”. Szedłem na to spotkanie zarazem zauroczony jego opowieścią, jak i nastroszony, z jakąś złością pod skórą, że przecież ja też jestem częścią Silesii. W jakimś momencie spotkania pozwoliłem sobie zwrócić uwagę, że przecież moje korzenie w tej ziemi to już siedemdziesiąt lat, chociaż ja sam wówczas dobiegałem raptem trzydziestki. Oczywiście, że ta wymiana plemion nie była łagodna. Wiem, że to wyglądało na wycofanie się cywilizacji. I pamiętam, że przestrzeń pod werandą poniemieckiej willi służyła za mojego dzieciństwa za chlewik dla świni, a w kuchni letniej, z której kiedyś można było wyjść wprost na ogród, był kurnik i zawsze przez to na schodach czuć było kurzym łajnem, nawet wiele lat po tym, jak już nikt kur tam nie trzymał. Tak, to prawda. Ale czyściliśmy też studnię, wykopaną podobno przez tamtych latem 1939 roku. Do dzisiaj można z niej czerpać wodę.
Po spotkaniu rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Opowiadałem Henrykowi Wańkowi o buteleczce z napisem „Apotheke Neurode, J. Radhut”, o kancjonale widzianym w Krakowie. Pan Henryk trochę słuchał, trochę mówił, że tak, że owszem, on rozumie i nawet trochę podziela te wszystkie wątpliwości, ale że wiedział też w jakim kontekście się obracają – on i książka – więc stworzył rzeczywistość w celu wstrząśnięcia polskim czytelnikiem. Takie jego prawo pisarza i wizjonera. Oczywiście, że tak. Kto ma wizje, ten ma także i prawa. Nie negowałem tego.
Na koniec naszej rozmowy autor „Finis Silesiae” na pierwszej stronie egzemplarza książki napisał: „Radosławowi Wiśniewskiemu, niezaprzeczalnemu Ślązakowi”.
10.
Marię Koziuk, matkę Sabiny i Hanny, prababcię Jadwigi, praprababcię moją pochowano w maju 1946 roku na tak zwanym „starym” cmentarzu miejskim w Brzegu, przez lata przy ulicy Obrońców Stalingradu, obecnie Ofiar Katynia. Raczej nie ma szans, by w tej nekropolii chowano ją w miejscu, które wcześniej nie było już przez kogoś zajęte. Zatem jej kości, jej prochy musiały się przeniknąć z prochami kogoś, kto był tutaj wcześniej.
Przez wiele lat odwiedzałem ten cmentarz, bojąc się tylko jednego: że ktoś go w końcu kiedyś zamknie. Nie było już od lat nowych pogrzebów, ostatnie zadbane mogiłki, oprócz Marii Koziuk – to były groby dzieci z pobliskiego szpitala miejskiego, a na skraju kwatery kilkudziesięciu radzieckich żołnierzy z garnizonu, który tu stacjonował do 1992 roku. Zawsze 1 listopada zadbane, ozdobione krzyżami z kasztanów.
Wymyśliłem sobie, że chciałbym być pochowany właśnie tutaj, wśród Niemców, Rosjan, dzieci ze szpitala, obok praprababci, o której nie wiem prawie nic. Miałem nadzieję, że jeżeli pochowa się mnie na świeżo w tej ziemi, to ten cmentarz, przynajmniej przez te 25 lat, czyli na tyle, na ile wykupuje się grób – będzie trwał w tej postaci w tkance miejskiej razem z grobowcami tych, którzy tutaj byli przed nami. Nikt go nie zamknie i nie sprzeda po upływie kilku lat deweloperowi.
Niezbadane są jednak wyroki. Ja żyję, a cmentarz już jest w likwidacji, mimo przekazania go kilka lat temu w zarząd jednostce Wojska Polskiego, stacjonującej w Brzegu. Marię Koziuk rodzina musiała przenieść na cmentarz komunalny koło obwodnicy. Teraz zatem mówię, że bym chciał, żeby mnie pochowali z nasionami drzew na brzuchu gdzieś w Parku Wolności, obecnie imienia Josepha Peppela, burmistrza Brzegu w latach 1895-1910. Żeby stało się zadość słowom piosenki, że kiedy mnie nie będzie, pamięć ludzi o mnie mieszkać będzie w drzewie. I może kiedyś, idąc na spacer, jacyś reprezentanci kolejnego pokolenia Ślązaków zobaczą na spacerze z dziećmi wyrosłe na mnie drzewo, na przykład dąb albo buk.
– Popatrz, jakie wielkie, piękne drzewo, stare, ale się trzyma… – powie kobieta pchająca wózek z kwilącym dzieckiem. A mężczyzna idący obok niej dorzuci:
– No pewnie, że się trzyma, to polskie, stare, mocne drzewo.
LITERATURA:
Jerofiejew W.: „Moskwa-Pietuszki”. Przeł. A. Drawicz. Kraków 2000.
Kochanowski J.: „Satyr Albo Dziki Mąż”. Oprac. P. Buchwald-Pelcowa. Warszawa 1983. http://cyfrowyczarnolas.pl/index.php/obiekty/17/499.
Zdjęcie: https://pixabay.com/pl/photos/poci%c4%85g-wiadukt-most-kolejowy-rzeka-3444865/
1.
Ze mną podobnie jak z Wieniczką z poematu „Moskwa-Pietuszki” i jego pragnieniem ujrzenia Kremla. Wszyscy mówią: Śląsk, Śląsk. Przemierzałem, powiem wam, szlaki od Zgorzelca po Bytom, dla zabawy zniemczając sobie nazwy po drodze albo spolszczając. Przemierzałem trasy kolejowe od Kudowy po Trzebnicę, zastanawiając się, jak to możliwe, że na tak durne pomysły wpadały powojenne komisje nazewnicze, kompletnie nieumocowane w historii, języku i krajobrazie. Spałem też w dawnym schronisku młodzieżowym w Katowicach na ulicy Granicznej, a w schronisku nie było młodzieży, tylko dosyć wiekowa ekipa, zgniłe palety pod prysznicem i grzyb, który sprawiał wrażenie rozumnej istoty. I zastanawiałem się, czy ulica Graniczna w Katowicach rzeczywiście wyznaczała jakąś Granicę – jeżeli tak było, to po co było ten fakt podkreślać wiele lat po wojnie? I zapytałem też w Zabrzu o peron, z którego odchodzi pociąg na Wrocław, a nikt mi w ryj nie dał za to, że wielkie Zabrze ma jeden tylko przecież peron, co wie każdy zabrzanin. I zabrzanka. Widziałem w Rybniku napis „Kaszarnia” na murze. Widziałem fermę strusi w Kudowie. Spałem na stacji kolejowej w Polanicy Zdroju. Szedłem torami z Karolem, Pietką, Rychem z Jedliny do Bystrzycy po zamkniętych wówczas wiaduktach. Wiele razy zjeżdżałem ze wzgórz Trzebnickich, widząc Wrocław rozlany jakby Bizancjum u stóp, jakby na wyciągnięcie ręki, chociaż jeszcze odległy i rozumiałem, że tutaj nie mogło być Polski. Polska musiała być gdzieś dalej. I błądziłem po lasach koło Blachowni, Sławęcic. Na jeziorze Turawskim, zakwitającym zielonymi jak emalia glonami, mimo wyłączenia huty metali kolorowych w Ozimku, zdobywałem pierwsze szlify żeglarza. Spaliśmy z Pietrem na dworcu w Gliwicach, w czasie „Wielkiej Wody” w 1997, czekając na coś, co pojedzie w naszą stronę. Bez względu na to, iluż dróg nie przeszedłem, jakich murów dotknąłem, miałem wrażenie, że ciągle tego prawdziwego Śląska nie widziałem. Tego, co to jest jedną opowieścią, jedną ziemią, przestrzenią, w której powstał język śląski, naród śląski, historia śląska. Wiedziałem, że często idąc – depczę, a jeżeli nasłuchuję, to wielu rzeczy nie usłyszę, bo kim to niby ja jestem, żeby widzieć Śląsk? Czy Śląsk nie jest jednym z tych zaginionych, widmowych królestw, które widzą ci, którzy w nie wierzą? Tak samo jak nie istnieje jednoimienny Śląsk nigdzie indziej poza wyobraźnią, literaturą, tak i przecież nie istnieje jedna Polska. Chociaż o tyle Śląsk się różni od Polski, że jak wziąć mapę, to Polska tam jest zaledwie projektem. Jest organem, żywą kolonią raz rozszerzającą się na milion kilometrów kwadratowych, to rozpadającą się na dzielnice, księstwa, namiastki. A Śląsk jednak jest. Można wyznaczyć jego granice geograficzne. Zarazem wspólne jest jednemu i drugiemu to, że Polski, mimo że przemierzałem ziemie nad Wisłą, Odrą, Bugiem – także nie widziałem. Co innego bowiem widzieć miasto, rzekę, las, górę, a co innego krainę wyobrażoną, z której wyobrażeniem do tego są kłopoty, Ale to zapewne przeze mnie, przez to kim jestem. Bo przecież jestem kundlem znikąd. Przechodniem.
2.
Henryk Waniek w swoim eseju-powieści „Finis Silesiae” (Wrocław 2003) widzi Śląsk ogromny, wielki i zarazem niebyły. To Silesia, która zaczyna się od Zgorzelca, czyli Gӧrlitz, opiera się na południu o Sudety i zamyka gdzieś na wschodzie szybami kopalni, kominami hut Oberschleisen. Od Grünbergu i jego winnic, poprzez Hirschberg aż po Beuthen, Kattowitz. Kraina pełna naleciałości, osadów z poprzednich epok, ale jednak przede wszystkim jest to Śląsk niemiecki, mówiący po niemiecku, który powstał poprzez podbój tych ziem przez Króla Prus, scalony koleją, siecią dróg, garnizonów oraz gęstą pajęczyną powiązań gospodarczych w jedną, tętniącą całość. Śląsk, który ukształtował się wzdłuż centralnie płynącej przezeń Odry, rozwinął się w czasie rewolucji przemysłowej w coś zupełnie innego niż był wcześniej, napełnił się nową świadomością i siłą. Czytając Wańka, można by było sądzić, że był takim Śląskiem od zawsze, że innego nie było. Ten Śląsk około 1938, może 1939 roku jest zarazem u szczytu swojego rozwoju społecznego, gospodarczego, ale i na progu katastrofy.
Henryk Waniek w swojej opowieści przywraca do życia nieistniejący Śląsk i zarazem uśmierca go, mówiąc niemal wprost, że nie ma już tej krainy. W styczniu 1945 roku została ostatecznie zgwałcona, pozbawiona życiowej energii, zdruzgotana, wysiedlona i zamieniona w pustą nazwę na mapach, na których nadal nazywa się Śląskiem, ale przecież nie jest już nim. Zostały jakieś znaki, kształt miast i miasteczek, ale zapadły się pod ziemię opowieści, bo nie miał ich już kto opowiedzieć, ciągłość została zerwana i – w domyśle – nigdy już nie wróci.
Nawet w nazwach zresztą widać jakiś uskok, brak ciągłości. Szczeliniec Wielki nigdy nie nazywał się Szczelińcem ani nawet podobnie, bo nazywał się przecież Heuscheuer, a ta z kolei nazwa pochodziła od czeskiego, zatem słowiańskiego słowa „Hejszowina”, czyli miejsce położone wysoko. Czujesz to, kiedy to mówisz, bo pierwsza sylaba to przecież swojskie, góralskie „hej”, zawołanie do kogoś daleko, ale widocznego. Tak się woła tylko w górach, jeden do drugiego, przez szerokość doliny, z grzbietu ku kotlinie, z polany ku górze. Przecież czujesz to samo rozciągnięcie ludzkiego głosu we wszystkich pieśniach ludów gór, ludów wielkich przestrzeni. Tam głos ma trwać, bo czas w jakim musi dotrzeć do uszu tego, kogo nawołujesz pieśnią – jest dłuższy niż na nizinach, w lasach, gdzie dystans się skraca. Dlaczego po wojnie jakaś polska komisja nazewnicza zdecydowała się na nazwę Szczeliniec, zamiast wrócić do Hejszowiny? Dlaczego odległe od Szczelińca miasteczko na Warmii, zwane w czasach przedkrzyżackich i przedniemieckich Melzak, później Mehlsack, przemianowano najpierw na Mąkowory, a potem na Pieniężno? Chyba sami sobie coś odebraliśmy, jakiś rodzaj opowieści, która miała szansę zawierać część znośnej prawdy.
3.
Karol Maliszewski w swoim prozatorskim debiucie, „Dzienniku Pozornym” sprzed wielu lat, pisze o krześle, na którym siedzi, pisząc o krześle, a którego to historii nie miał mu kto opowiedzieć. Pisze o stłuczonym lustrze i żonie, która mówi, że dobrze, że się stłukło, bo tamci patrzyli na nią, kiedy się przebierała. Pamiętam wiosenne popołudnie u państwa Maliszewskich w domu, Karol pokazywał znalezioną przy remoncie skrytkę w ścianie, wyklejoną gazetami z lat trzydziestych. Odklejane na mokro, suszone, sczytywane. Jakby to nie były gazety, tak nieważne, że zostały użyte do wyklejenia drewnianej szafki w ścianie. Oczko wyżej od zostania podpałką do pieca za tą samą ścianą w kuchni. O czym tam było? O skupie zboża w Glatzu, obecnie Kłodzku. A powaga taka jakbyśmy nagle znaleźli się na tropie odkrycia Atlantydy. To samo skupienie, drżenie rąk, niedowierzanie. Że był jakiś skup, że ludzie tam po prostu jeździli, żeby zarobić, a nie snuć niemieckie knowania przeciwko światu. Od Państwa Maliszewskich dostałem wtedy na pamiątkę buteleczkę apteczną wydobytą z wykopu przy remoncie ulicy Piastów w Nowej Rudzie, sygnowaną jakąś wytwórnią z Essen. Podobną, z napisem „Apotheke, Neurode, J. Radhut”, państwo Maliszewscy trzymali u siebie jak talizman, znak łączności, fragment opowieści, której nikt nie opowiedział, bo nie miał kto. Opowieści, która jednak w jakimś okruchu ma szanse przeżyć, połączyć się z kolei z tymi, które się dawnym mieszkańcom nie śniły.
4.
W powieści „Dom dzienny, dom nocny” Olgi Tokarczuk jest taki fragment, w którym dawny mieszkaniec Sudetów, Niemiec, przyjeżdża zobaczyć to, co zostało z pejzażu, jaki zapamiętał jako młody człowiek. Przyjeżdża i w górach, na granicy polsko-czeskiej, umiera na zawał serca. Umiera, ale nie wiadomo, po której jest stronie, bo patrol polskich pograniczników przerzuca jego ciało na czeską stronę, a czescy obrońcy granicy przerzucają je na stronę polską. Jest figurą odrzuconego, wypartego dziedzictwa tej ziemi, dziedzictwa, którego w całym jego bogactwie, niejednoznaczności nie da się zapisać bez języka niemieckiego. Pewnie dlatego wszyscy tak się go boją, bo nie da się go usunąć.
5.
Dom, w którym spędziłem późne dzieciństwo, młodość, wczesną dorosłość stawiali Niemcy. Wiem, bo syn właściciela odwiedził nas pod koniec lat 80. z polskim tłumaczem. Mówił, że zbudowali dom w roku 1926. Mieszkał tam tylko 13 lat. Powołany jesienią 1939 do Kriegsmarine jako młody chłopak spędził kolejnych kilka lat na patrolowcach na Morzu Północnym. Przeżył, ale rodzinnego domu już więcej nie zobaczył. Trzynaście pierwszych lat. Moja prababcia mieszkała tam od lata 1945 roku. Wraz z siostrą i swoją matką, Marią Koziuk, urodzoną w 1874 roku w Śniatyniu, zmarłą wiosną 1946 roku na zgryzotę. Tak się mówiło kiedyś, że stary człowiek umierał ze zgryzoty, nie w wyniku choroby. Nie chciała już żyć. Nie chciała oswajać kolejnego świata. Moja prababcia Sabina, córka Marii Koziuk, zmarła w listopadzie 1990 roku. Przemieszkała zatem w tym domu, z poniemieckimi cieniami na meblach, niemal równe 45 lat. Ja mieszkałem w nim od jesieni 1983 roku do jesieni 2011 roku, razem 28 lat. I rozumiem starego Niemca o tyle, że kiedy śni mi się dom, to nigdy nie jest dom w Warszawie, gdzie się urodziłem, nigdy nie jest to żadne z miejsc, które przygarnęło mnie na studiach, nie jest to też dom, w którym mieszkam obecnie we wsi Kiełczów pod Wrocławiem. We śnie zawsze jest to dom przy ulicy Cichej 2 w Brzegu nad Odrą. Dawniej Lӧbberstrasse. I nie wiem, czy jest to dom bardziej niemiecki czy polski. Czy bardziej mój, czy jego. Jak to zważyć? Czyj sen jest większy? Cięższy?
6.
Czy to się w ogóle da rozerwać, zważyć, wydać werdykt i oddać każdemu, co jego? Pamiętam, że kiedy byłem na studiach, w jednym z krakowskich antykwariatów w moje ręce wpadł kancjonał. Trzymałem go w rękach, wiedząc, że to jest jedna z tych chwil, które powinny zostać zapamiętane, bo nie ma szans, bym tę rzecz kupił, zabrał ze sobą gdziekolwiek. Muszę się z nią spotkać teraz, zważyć w ręku i zabrać na resztę życia to zdumiewające odkrycie jako znak od czegoś, kogoś, gdzieś tam. W pierwszej chwili myślałem, że to niemiecka rzecz, drukowana porządną szwabachą, z jej wszystkimi geometrycznymi, drapieżnymi, nieznoszącymi wątpliwości kantami, kątami, konturami. I trochę tak jak wtedy kiedy ktoś czerwonym atramentem pisze słowo „niebieski” – tak ja dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, że ta szwabacha kryje polskie brzmienia, polskich słów. Tak, to był polski śpiewnik, tą szwabachą były wydrukowane polskie słowa, polskie teksty luterańskich pieśni. Przewróciłem kartki na stronę tytułową – drukarnia rodziny żydowskiej w mieście Brieg (obecnie Brzeg). Rok 1863. To wszystko w jednej chwili, w jednym przedmiocie, używanym przecież przez kogoś, przez kogoś zamówionym, stworzonym. Ktoś przychodził do tej drukarni i pytał, czy już gotowe, czy zamówienie można odebrać. W jakim języku pytał? Kim był?
W tym samym Brzegu, w wieku siedemnastym, na dworze Piastów, zupełnie oderwanych już od polskiej kultury, języka i polskich sporów, żył i służył organista i majordomus Wenzel Scherffer von Scherffenstein. Nie był zdaje się nikim wybitnym, pisał głównie satyry i próbował tłumaczyć, w tym również Jana Kochanowskiego, podobno na zamówienie książąt, którzy chcieli chociażby w ten sposób nawiązać łączność ze swoimi polskimi korzeniami. 153 utwory przełożone na niemiecki przez Scherffera stanowiły pierwszy przekład Kochanowskiego na język niemiecki. Gdyby brzescy Piastowie się nie zniemczyli, nie byłoby potrzeby przekładać Kochanowskiego na niemiecki, bo mogliby go czytać w oryginale. Scherffer podobno skarżył się mocodawcy, że niemczyzna jest zbyt uboga dla oddania śpiewności i bogactwa dzieł Jana z Czarnolasu. Nie wiem, czy to był istotny przekład, czy tylko wyjątek, wybryk pobocznej, marginalnej, kresowej z punktu widzenia Niemiec, rodziny książęcej, który nie znalazł później kontynuacji.
Kochanowski zresztą wspomniał Brzeg w utworze „Satyr albo dziki mąż”, poświęcając miasteczku pół wersu: „To najwiętsze misterstwo, kto do Brzegu z woły, a do Gdańska wie drogę z żytem a z popioły” (Kochanowski 1983).
Bo Brzeg leży na lewym, wysokim brzegu Odry. Taka była pierwsza, łacińska nazwa osady „Alta Ripa”, czyli wysoki brzeg. I ten brzeg, na którym leży miasto nazywał się zwyczajowo „niemieckim”, a ten drugi, na którym urządzano wielkie targi żywca pędzonego tutaj traktami z Kujaw, Wielkopolski, Mazowsza – nazywano „polskim”. Niemiecki – miasto, kosmos, cywilizacja. Polski – targowisko, bydło, bogactwo rozgdakania, gęgania, rżenia koni, pokrzykiwania handlarzy, odór łajna łączącego się z ziemią rozdeptaną tysiącami kopyt, łap, łapci.
A teraz zważ to. Rozdziel. Nazwij.
7.
Mówię o sobie cały czas, że jestem z Brzegu. Z Brzegu nad Odrą. Sądzę, że nic tego nie zmieni już nigdy. I do końca życia, tak jak zapewne temu Niemcowi, którego imienia i nazwiska nie pamiętam, a który stawiał z ojcem dom przy Lӧbberstrasse w 1926 roku – jeżeli przyśni mi się jakiś dom, to będzie to ten dom. Zostanie tak, chociaż urodziłem się w Warszawie, studiowałem w Krakowie, mieszkałem po drodze w kilku miejscach w Polsce i poza nią, ale zostanie ze mną miasteczko. Miasteczko, o którym mógłbym napisać tak, jak Pan Maliszewski o swojej Neurode, z wiersza, którego nie umiem teraz znaleźć w żadnej z antologii, że umiera za nie, za miasteczko wypalone na mapie nieostrożnym cygarem marki „Wisła”. Już nigdy nie będę znikąd bardziej, mimo że wierzę, iż świat nie poskąpi mi swoich uroków. Ale tak, jak dom pozostanie zapisany we mnie jako tamten dom, tak samo słowo „miasto” będzie oznaczać dla mnie to miasteczko między Opolem a Wrocławiem, nieduże, ale zbudowane, umocowane w krajobrazie według myśli. Na przykład kiedy jedziesz w kierunku tego miasta, to, dzięki podobnemu temu tym sprzed setek lat biegowi dróg, wieża ratusza układa się między szpalerami drzew przydrożnych, chroniących drogę przed zawiewaniem śniegu zimą. Drzewa są zaś w tym mieście łącznikiem między nami a ludźmi z przeszłości. Bo większość drzew była sadzona w końcu dziewiętnastego wieku, według planów, zamysłów bogatszych mieszkańców zrzeszonych w Towarzystwie Upiększania Miasta. Żeby do niego należeć, trzeba było się zobowiązać do niemałej składki płaconej rocznie, za co Towarzystwo mogło zająć się zagospodarowywaniem terenów zielonych, mających przykryć niespecjalnie udane epizody wojenne. Powiadają, że nawet Goethe u nas był na jedną noc, ale zdaje się dłużej nie dało się wytrzymać, ponieważ zburzone fortyfikacje i zapchane fosy musiały cuchnąć i stwarzać idealne warunki do wylęgania się rojów much i komarów. Kilkadziesiąt lat później, dzięki Towarzystwu, sytuacja była już inna. Kajzerowskie Niemcy domagały się kolonii, ścigały się ze starymi imperiami w mobilności, agresji i chciały pokazać, że one też są mocarstwem nie gorszym niż Rosja, Francja, Anglia. Stąd tyle oryginalnych, egzotycznych odmian drzew i krzewów, o których prace naukowe mogliby pisać botanicy. I chyba nawet napisali.
Tylu już miewałem gości w Brzegu i wszyscy mówili zawsze najpierw o parkach i drzewach. Nie o Zamku, Piastenschloss, nie o kościołach, ratuszu, ale o drzewach, starych, dostojnych, wysokich drzewach. Kiedy zamieszkiwałem w innym miejscu, pierwszym czego mi brakowało, były parki i stare, mocne drzewa. Ich obecność definiuje w moim odczuciu miasto, miejsce do życia. I często myślę o Niemcach, którym zawdzięczam Brzeg pełen parków, chociaż z drugiej strony złośliwi mówią, że początki panowania pruskiego były dla miasta raczej katastrofalne w skutkach.
Zaczęło się od bitwy pod Mollowitz, wiosną 1741 roku, zaraz za miastem. Dramatyczna sprawa, najpierw austriacka konnica rozbiła szyki Fryderyka, który sam uciekał aż do Opola, podczas gdy jego generałowie uporządkowali szyki piechoty i ogniem rotowym osadzili Austriaków – zginął dowódca ich jazdy, generał Rӧmer, a potem książę Schwerin widząc, że pruskiej piechocie wyczerpuje się amunicja nakazał atak na bagnety. To było pierwsze ze zwycięstw pruskiego piechura i początek legendy Fryderyka, ale co istotne, dzień po bitwie, 11 kwietnia 1741 roku, armia pruska zbombardowała Brzeg, wywołując ogromny pożar, który strawił większość drewnianej zabudowy miejskiej i spory fragment dachu ratusza. Nie miało to sensu, bo miasta raczej nikt nie bronił, ale kto pytał wówczas o sens. Chodziło o pokaz siły. Szczególnie, że Fryderyk zdążył już z Opola posłać do Berlina wieści, że pod Mollowitz poniesiono klęskę. Złośliwi zatem mówili, że Król Prus musiał się wykazać hartem ducha, masakrując miasto, które nie mogło mu odpowiedzieć tym samym.
Zatem na początku był pożar, a potem prusacy postawili jedne koszary, drugie koszary, trzecie koszary i wreszcie, po wojnie francusko-pruskiej, gmach sądu, a obok niego, w centrum miasta – więzienie. Potem jeszcze jedne koszary przy wyjeździe z miasta na Opole i jeszcze lotnisko Luftwaffe zaraz za miastem. I wreszcie, u finału panowania, najpierw synagoga została zamieniona na dom mieszkalny, a potem nastąpiła wywózka kilkuset żydowskich mieszkańców miasta do obozów śmierci, na sam koniec zaś – podobóz Gross-Rosen w Pampitz usytuowany został zaraz za parkiem, zwanym za moich czasów Parkiem Wolności, teraz nazywany imieniem dawnego, niemieckiego burmistrza Josepha Peppela.
Do tego podobozu Gross-Rosen po 5 sierpnia 1944 roku przywożono mieszkańców Warszawy i powstańców.
Tak sobie my, Chadziaje z kresów, opowiadamy o tych prusakach, których lubić było nie sposób. Piastowie stworzyli Brzeg renesansu i baroku, a potem przyszedł Frierdrich – zwykło się mówić, że spalił wszystko, a jak coś zbudował, to najczęściej dla celów ekspresji swojej potrzeby wywierania presji i przemocy. Ale to nie do końca prawda, bo przecież parki, drzewa, ogrody, obszerne wille, szerokie trakty, miasto, które wyszło poza mury, w których tkwiło tak długo.
8.
Ja wiem. Z tych okruchów rodzi się jakiś nie-Śląsk. Już widzę te zakłopotane miny redaktorów, czytających te słowa i piszących z pewnym zażenowaniem e-maila, w którym wyjaśnią przyczyny odmowy publikacji. No wiesz, my nie ten Śląsk mamy na myśli. Ten nasz to Tychy, Chorzów, tak gdzieś do Gliwic, no może Opola, bokiem Pszczyna, ale reszta to już nie. Ta wasza chadziajówka z jej legendami, dziadkami pozostałymi na tych wszystkich Syberiach, stryjach w Kazachstanie, babciach, prababciach licytujących w jidysz, kiedy im się zachciało zagrać w karty, w tak zwane „szpaki”, takiego kresowego brydża, to wszystko już nie Śląsk. To już nie nasz problem. Ale poczekajcie jeszcze chwilę, mówię, przecież dziadek zaginiony gdzieś pod Workutą czy na pograniczu Uzbekistanu i Iranu niczym się nie różni od starzika, co poszedł nad Wołgę i nie wrócił, ja? Posłuchajcie. Na tym dziwnym Śląsku, który nie rozbrzmiewa żadnym lokalnym dialektem, bo nie miał kto go zachować – jest kamień koło wsi Brzezina, jakieś trzy, może cztery kilometry od Brzegu. Jeden z najstarszych i największych drogowych kamieni w Europie. Na nim wyryto piastowskiego orła i napisy – po niemiecku i po łacinie. U góry jest napis, który w wolnym tłumaczeniu głosi:
„Roku 1584 Książęca Mość Jaśnie Wielmożny Książę i Pan Jerzy II tego imienia Książę na Śląsku, Legnicy i Brzegu, tę drogę rozpoczął brukować i ukończył w roku 15…”.
Wygląda na to, że Jerzy II nie ukończył tego dzieła, bo nie dodano daty ukończenia drogi brukowanej, a Jerzy II Piast zmarł w roku 1586. Ale nie to jest najistotniejsze. Najistotniejsze na rozkaz Księcia, wyryto poniżej:
„Inni budują dla nas, my dla potomności, wszystkim nam drogę do nieba Chrystus wymości”.
Ile razy myślę o tym, co nas wszystkich może łączyć między Brynicą a Nysą, tych „z kiedyś” i tych „z teraz” – to jest pierwsza część tej sentencji. Inni, być może ci, którzy przed nami tu byli, wybudowali coś dla nas, nawet jeżeli nie mieli tego w bezpośrednim zamiarze, a my wybudujemy coś dla tych, którzy przyjdą po nas. Budowanie. Nie krwawa jatka, nie sztandary, husaria, ułani, ale brukowanie drogi. Ktoś zaczął, my dokończymy. Jedyna ciągłość dająca asumpt współuczestniczenia w wieczności, chociaż niedoskonałej. Włączanie się w obieg ludzkiej pracy, podtrzymywanie go, póki ziemia się obraca i ludzie potrzebują drogi, żeby dojechać jedni do drugich. Pracy rozumianej jako niekończąca się nigdy rozmowa między ludźmi, która nie wymaga tłumaczenia na obce języki, która nie wymaga uzasadniania przy pomocy żadnej logiki dziejów, narodowej propagandy, politycznych interesów. Spójrz tylko, nie trzeba nic tłumaczyć – droga, parki, most na rzece, młyn, poczta. Masz ten swój Śląsk.
9.
Pamiętam spotkanie z Henrykiem Wańkiem w Opolu wokół książki „Finis Silesiae”. Szedłem na to spotkanie zarazem zauroczony jego opowieścią, jak i nastroszony, z jakąś złością pod skórą, że przecież ja też jestem częścią Silesii. W jakimś momencie spotkania pozwoliłem sobie zwrócić uwagę, że przecież moje korzenie w tej ziemi to już siedemdziesiąt lat, chociaż ja sam wówczas dobiegałem raptem trzydziestki. Oczywiście, że ta wymiana plemion nie była łagodna. Wiem, że to wyglądało na wycofanie się cywilizacji. I pamiętam, że przestrzeń pod werandą poniemieckiej willi służyła za mojego dzieciństwa za chlewik dla świni, a w kuchni letniej, z której kiedyś można było wyjść wprost na ogród, był kurnik i zawsze przez to na schodach czuć było kurzym łajnem, nawet wiele lat po tym, jak już nikt kur tam nie trzymał. Tak, to prawda. Ale czyściliśmy też studnię, wykopaną podobno przez tamtych latem 1939 roku. Do dzisiaj można z niej czerpać wodę.
Po spotkaniu rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Opowiadałem Henrykowi Wańkowi o buteleczce z napisem „Apotheke Neurode, J. Radhut”, o kancjonale widzianym w Krakowie. Pan Henryk trochę słuchał, trochę mówił, że tak, że owszem, on rozumie i nawet trochę podziela te wszystkie wątpliwości, ale że wiedział też w jakim kontekście się obracają – on i książka – więc stworzył rzeczywistość w celu wstrząśnięcia polskim czytelnikiem. Takie jego prawo pisarza i wizjonera. Oczywiście, że tak. Kto ma wizje, ten ma także i prawa. Nie negowałem tego.
Na koniec naszej rozmowy autor „Finis Silesiae” na pierwszej stronie egzemplarza książki napisał: „Radosławowi Wiśniewskiemu, niezaprzeczalnemu Ślązakowi”.
10.
Marię Koziuk, matkę Sabiny i Hanny, prababcię Jadwigi, praprababcię moją pochowano w maju 1946 roku na tak zwanym „starym” cmentarzu miejskim w Brzegu, przez lata przy ulicy Obrońców Stalingradu, obecnie Ofiar Katynia. Raczej nie ma szans, by w tej nekropolii chowano ją w miejscu, które wcześniej nie było już przez kogoś zajęte. Zatem jej kości, jej prochy musiały się przeniknąć z prochami kogoś, kto był tutaj wcześniej.
Przez wiele lat odwiedzałem ten cmentarz, bojąc się tylko jednego: że ktoś go w końcu kiedyś zamknie. Nie było już od lat nowych pogrzebów, ostatnie zadbane mogiłki, oprócz Marii Koziuk – to były groby dzieci z pobliskiego szpitala miejskiego, a na skraju kwatery kilkudziesięciu radzieckich żołnierzy z garnizonu, który tu stacjonował do 1992 roku. Zawsze 1 listopada zadbane, ozdobione krzyżami z kasztanów.
Wymyśliłem sobie, że chciałbym być pochowany właśnie tutaj, wśród Niemców, Rosjan, dzieci ze szpitala, obok praprababci, o której nie wiem prawie nic. Miałem nadzieję, że jeżeli pochowa się mnie na świeżo w tej ziemi, to ten cmentarz, przynajmniej przez te 25 lat, czyli na tyle, na ile wykupuje się grób – będzie trwał w tej postaci w tkance miejskiej razem z grobowcami tych, którzy tutaj byli przed nami. Nikt go nie zamknie i nie sprzeda po upływie kilku lat deweloperowi.
Niezbadane są jednak wyroki. Ja żyję, a cmentarz już jest w likwidacji, mimo przekazania go kilka lat temu w zarząd jednostce Wojska Polskiego, stacjonującej w Brzegu. Marię Koziuk rodzina musiała przenieść na cmentarz komunalny koło obwodnicy. Teraz zatem mówię, że bym chciał, żeby mnie pochowali z nasionami drzew na brzuchu gdzieś w Parku Wolności, obecnie imienia Josepha Peppela, burmistrza Brzegu w latach 1895-1910. Żeby stało się zadość słowom piosenki, że kiedy mnie nie będzie, pamięć ludzi o mnie mieszkać będzie w drzewie. I może kiedyś, idąc na spacer, jacyś reprezentanci kolejnego pokolenia Ślązaków zobaczą na spacerze z dziećmi wyrosłe na mnie drzewo, na przykład dąb albo buk.
– Popatrz, jakie wielkie, piękne drzewo, stare, ale się trzyma… – powie kobieta pchająca wózek z kwilącym dzieckiem. A mężczyzna idący obok niej dorzuci:
– No pewnie, że się trzyma, to polskie, stare, mocne drzewo.
LITERATURA:
Jerofiejew W.: „Moskwa-Pietuszki”. Przeł. A. Drawicz. Kraków 2000.
Kochanowski J.: „Satyr Albo Dziki Mąż”. Oprac. P. Buchwald-Pelcowa. Warszawa 1983. http://cyfrowyczarnolas.pl/index.php/obiekty/17/499.
Zdjęcie: https://pixabay.com/pl/photos/poci%c4%85g-wiadukt-most-kolejowy-rzeka-3444865/
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |