ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (432) / 2021

Mirella Siedlaczek-Mikoda,

'NOCE I DNIE'. BEZ PRZYMUSU. PO LATACH (MARIA DĄBROWSKA: 'NOCE I DNIE')

A A A
Moja ponowna lektura – po tej pierwszej licealnej i drugiej studenckiej – pozbawiona jest przymusu zewnętrznego w postaci konieczności poznania pozycji z listy lektur obowiązkowych. Impulsem do niej było rocznicowe wydanie „Nocy i dni” w ramach serii wydawniczej Biblioteki Narodowej Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Moim zamiarem nie jest opis fabuły ani ocena autorki ani nawet zaproponowanie interpretacji tekstu. Nie chcę stawać w szranki z znakomitymi literaturoznawcami. W tym niezbyt obszernym tekście przedstawię kilka myśli, które zrodziły się podczas mojej lektury.

Stawiam hipotezę, że istnieją dwa sposoby lektury tytułów wydanych w serii Biblioteki Narodowej: rozpoczynanie od wstępu numerowanego cyframi rzymskimi i – bez zrażania się jego obszernością – strona po stronie przybliżanie się do właściwego tekstu lub rozpoczynanie od tekstu, by potem dzięki wstępowi dowiedzieć się, co tak naprawdę się przeczytało (nie ironizuję – często to był mój przypadek). Podczas studiów filologicznych praktykowałam oba sposoby – nie ukrywam, że o zastosowaniu drugiego decydowała długość wstępu. Jeśli wstęp był prawie tak długi jak dzieło, najpierw czytałam zadany tekst. Wstęp bywał barierą nie do przejścia (vide „Kronika polska” Galla Anonima), ale często jego lektura ratowała życie na kolokwiach, bo klarowność wywodu ustawiała interpretację odbiorcy (przyznajmy – nieco leniwego). Jednym słowem wstęp w BN-ce to osobna kategoria tekstów dla studentów polonistyki.

Ponieważ „Noce i dnie” były mi już znane, mogłam się skupić na wstępie autorstwa Ewy Głębickiej, który zawiera zarówno rys biograficzny Marii Dąbrowskiej, odtworzenie etapu twórczego powstawania klechdy dnia codziennego, jak powieść nazwała autorka, recepcję dzieła, wreszcie w ostatnich passusach klucze interpretacyjne zarysowujące dalsze interpretacje np. w duchu feministycznym. Wstęp odpowiedział na pytanie, które zadawałam sobie w liceum – czy Maria Dąbrowska czytała „Sagę rodu Forsythe’ów” Johna Galsworthy’ego i „Rodzinę Whiteoak’ów” Mazo de la Roche? Bo „Buddenbrooków” Tomasza Manna – na pewno. Nurtowało mnie to dlatego, bo właśnie wówczas miałam za sobą lekturę owych tytułów i moje czytelnicze serce skradł Galsworthy. Mazo de la Roche zdała mi się nazbyt kiczowata, Mann – zbyt zimny, ale brytyjscy do szpiku kości Forsythe’owie fascynujący. Nastoletnia czytelniczka nie doceniła pisarstwa Dąbrowskiej, próbując odgadnąć, o jakie szczegóły zapyta polonistka, kilka lat starsza studentka polonistyki czytała książki hurtowo w wymiarze kilku tygodniowo, żeby jedynie „odhaczać” kolejne tytuły na liście lektur. Może dopiero teraz jako kobieta czterdziestoletnia (celowo używam balzakowskiej frazy) jestem w stanie nieśpiesznie czytać, notować uwagi, przerywać lekturę i mieć luksus powrotu do niej za kilka, kilkanaście dni, bo przecież nie goni mnie czas. A to także powieść o czasie, jego nieubłagalnym upływie, przemijaniu, o zapatrzeniu w codzienność, oczekiwaniu, że jeszcze trochę, jeszcze kilka miesięcy, rok, może dwa i wszystko się uspokoi i będzie można odpocząć, wreszcie pożyć, jak powiedziałaby bohaterka – wejść między ludzi.

Trudno odkleić od oczu obraz, na którym Barbary Niechcic ma twarz Jadwigi Barańskiej, wyrzucić z głowy jej okrzyk: „Bogumił, Bogumił”, gdyż adaptacja filmowa w reżyserii Jerzego Antczaka towarzyszyła mi przez wiele świątecznych popołudni. Ale gdy to zrobiłam, to Barbara zyskała twarz celebrytki, która zaczynała karierę od sprawdzania dłonią odzianą w białą rękawiczkę czystości list przypodłogowych, a potem w chwili wzburzenia, w innym programie telewizyjnym, wołała do męża: „Nie mów do mnie teraz”. Sławna Małgorzata spieniężyła swój wizerunek, podczas gdy biedna, znerwicowana B. N. pozostanie w naszej pamięci jako nieszczęśliwa kobieta zadręczająca siebie i otoczenie. Sądzę, że pora na nową interpretację – już nie przez obiektyw kamery, nie przez pryzmat zderzenia wychowanej w romantycznym duchu Barbary z kapitalistyczną rzeczywistością, nawet nie przez pryzmat psychoanalizy – ale z pytaniem, jaką twarz ma dziś Barbara. Bo jestem przekonana, że zaskakująco współczesną – kobiety, która odkrywa fałsz pielęgnowanego w sobie obrazu rzeczywistości i zderza się z faktami nieprzystającymi do jej wyobrażeń, a chciałaby żyć tak jak inne kobiety – w otoczeniu pięknych przedmiotów, dostatnio, rozpieszczana przez zapatrzonego w nią męża, wychowująca dobrze ułożone pociechy. W tych pragnieniach nie ma nic nagannego, każdy ma prawo do własnego obrazu szczęścia, a Barbara tak je postrzega, jednak „Noce i dnie” to powieść o rozczarowaniu, niemożności znalezienia swojego miejsca w życiu, a może raczej wpasowania się w społeczne oczekiwania. „Gdyby szło tylko o miłość – skarżyła się – wiedziałabym, jakie mam słowo powiedzieć. »Nie«byłoby to słowo. Ale ślub, wesele, małżeństwo – z tym się łączy tyle różnych dodatkowych rzeczy, które człowieka bałamucą i nie dają mu rozpoznać swych uczuć. Przy tym zdaje mi się, że jeśli się teraz cofnę, to już nikt więcej nie będzie się chciał ze mną ożenić. A żyć samotnie z własnej woli – niekiedy mi się ta myśl podoba… Lecz gdy tylko się na to zdecyduję, wnet żal mi tego, czego się wyrzekam, i na odwrót, pragnę żyć tak jak wszyscy, wypełnić swoje przeznaczenie, być żoną, matką, panią domu, wypróbować swe siły. Ambicja, ciekawość, wszystko wchodzi tu w grę, a wszystko takie silne” (tom I, „Bogumił i Barbara”, s. 41). Nawet w filmowym zwiastunie filmu Antczaka znalazła się scena, w której Barbara artykułuje lęk przed staropanieństwem; łączy się ono nie tylko z brakiem realizacji potrzeby posiadania partnera, może potomstwa, ale z całkiem realnym i wymiernym lękiem przed niedostatkiem.

Dopiero późna wnuczka B.N. Virginia Woolf w manifeście kobiecego prawa do własnego życia, sławnym „Własnym pokoju” da sobie i innym kobietom prawo do życia w samotności, rozwijania własnych ambicji i pisania bez ukrywania kartek pod haftem, jak to robiła Jane Austen. Jednak od deklaracji do realizacji wiedzie długa droga wypełniona korepetycjami, dorywczymi zajęciami, ubieganiem się o granty, projekty, etacik itd. Barbara rozumiała, że życie to szarpanie się z codziennością, pielęgnowała w sobie wspomnienie epizodu z panem Toliboskim i nenufarami (przyznać muszę, że szczególnie adaptacja filmowa wykorzystująca walc Waldemara Kazaneckiego oddziałuje na emocje, naciskając, przynajmniej u mnie, na klawisz z napisem sentymentalizm).

Zadałam sobie pytanie, czy kojarzenie ślubu, wesela i małżeństwa z „dodatkowymi rzeczami” nie brzmi zaskakująco współcześnie. Dziś Barbara z kontem na portalach społecznościowych godzinami przegląda profile influencerek relacjonujących zaręczyny (koniecznie ze zbliżeniem na pierścionek i informacje od dobrych znajomych o sugerowanej wartości tego symbolu miłości i oddania), ślub (w katedrze lub kościółku), huczne wesele w dworku, podróż poślubną w egzotyczne kraje, test ciążowy z pozytywnym wynikiem, gadżety otrzymane od sponsorów w ramach współpracy, licytowanie się na cenę wózka, konieczne zdjęcie kilka godzin po porodzie w pełnym makijażu. Podobne wpisy rozpalają dyskusje na internetowych forach, wpływają na produkcję kolejnych niby-wiadomości o małżeństwie, macierzyństwie jako serii pięknych zdjęć. Nie jesteśmy wcale mądrzejsze od tej dwudziestoparolatki sprzed 140 lat, siostry. Mamy do dyspozycji na wyciągnięcie kciuka nieprawdziwy świat. Chcemy żyć tak jak wszyscy, których tam widzimy, nawet jeśli pod pachą nosimy „Szklany klosz” Sylvii Plath. Może i żyjemy w intelektualnych bańkach, ale i w nie wdziera się ten instagramowy świat. Wchodzi zatem B.N. we wciąż istniejącą pułapkę zwierciadła Złej Królowej z baśni o Śnieżce, które pytamy o to, kto jest najpiękniejszy na świecie i drżymy, żeby padła odpowiedź – oczywiście ty. Chcemy się utwierdzać w przekonaniu, jacy to jesteśmy fajni, postępowi, mamy takich ciekawych znajomych i nieszablonowe poglądy.

Zadałam sobie pytanie o to, czego nie ma w powieści, tutaj inspirację stanowiła dla mnie znakomita, choć kontrowersyjna w tezach interpretacja powieści Jane Austen pióra Heleny Kelly „Jane Austen. The secret radical”. Autorka postawiła sobie za cel ponowną lekturę powieści i odsłonienie przed czytelnikami takich kwestii, jak stosunek autorki do niewolnictwa, aranżowanych małżeństw, grodzenia ziem (trudna kwestia na gruncie prawa angielskiego), problem śmiertelności kobiet, dziedziczenia majątku itd. We wstępie zapowiada – „jeśli chcesz pozostać przy powieściach i Jane Austen, którą znasz, przerwij czytanie. Jeśli chcesz czytać Jane tak, jak chciała być czytaną – kontynuuj”. A w ostatnim zdaniu namawia: „Zapomnij o Jane, którą znasz. O biografiach, przyjemnych adaptacjach, banknocie. Przeczytaj powieści Jane. Mówią o niej, tak to historie miłosne, choć nie zawsze szczęśliwe ale zawsze efekty wyjątkowego umysłu w wyjątkowej epoce”. Wybacz czytelniku moje chropowate tłumaczenie, lecz książka nie doczekała się (i pewnie to się nie zmieni) tłumaczenia na język polski. „In a society where unmarried men and women are kept largely separate…” - pisze Kelly – „w społeczeństwie, gdzie nieżonaci mężczyźni i kobiety są izolowani od siebie” dochodzi do tragicznych w skutkach omyłek w ocenie sytuacji, gestów, które są kurtuazją, a nie uczuciem, do gry pozorów. Powyższe zdanie oczywiście można odnieść i do historii Barbary i Bogumiła, jak i do setek innych opowieści o nieszczęśliwych małżeństwach, ważne jest jednak to, co Kelly odczytuje z niedopowiedzeń. Postuluję zatem potrzebę współczesnej rewizji powieści Dąbrowskiej – lektury o tym, co jest, a czego w niej nie ma i postawienie hipotezy o białych plamach. Jak wyglądałaby ta powieść napisana dziś, w jaki sposób autorka rozłożyłaby akcenty, dlaczego tak się dzieje, że pamiętamy głównie Barbarę i Bogumiła? Sama ze zdziwieniem podczas lektury tomu III „Miłość” przekonałam się, że główną bohaterką jest Agnieszka, co jest przecież logiczne, skoro mamy do czynienia z sagą rodową. Całkowicie jej postać została w mojej pamięci wyparta przez depresyjną matkę. Czy pamiętasz drogi czytelniku i czy zwróciłeś uwagę na fakt, jak niejednakowo Barbara jako matka traktuje swoje obowiązki w stosunku do Agnieszki i Tomasza? Czy też wciąż będziemy się zadowalać tłumaczeniem, że to przecież inne płcie i to normalne. Czy możliwa jest rekonstrukcja głosu chłopskich bohaterów, czy nazwaliby siebie niewolnikami? A może narratorem byłaby wnuczka lub prawnuczka owych Ludwiczek? Co z dialektem, którego śladowe ilości analizują przypisy?

Czy jest sens w czytaniu książek, które się zna? Moja lektura przyniosła mi banalną, ale moją odpowiedź – tak, bo czytasz inna ty. Pozwalasz, by na nowo skonkretyzował się świat – także ten dobrze znany.
Maria Dąbrowska: „Noce i dnie”. Oprac. Ewa Głębicka. Wydawnictwo Ossolineum. BN I, 337. Wrocław 2021.