ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (434) / 2022

Grzegorz Marcinkowski,

DLACZEGO WARTO CZYTAĆ 'ULISSESA'? SZEŚĆ POWODÓW (JAMES JOYCE: 'ULISSES', MACIEJ ŚWIERKOCKI: 'ŁÓDŹ ULISSESA')

A A A
Różnorako próbowano definiować nowoczesne dzieło sztuki, rozmaite były próby opisania jego specyfiki. Każda z definicji jednak suponowała, że mamy tu do czynienia z pewnym rodzajem zerwania. Modernizm odebrał sztuce i literaturze właściwości konsolacyjne; wydaje się, że społeczna funkcja artyzmu została przez modernę oparta na wzorcu dezautomatyzacji. Tak więc stykając się z sztuką nowoczesną, narażeni jesteśmy na trudności wyższego rzędu, które w jakiś sposób zwielokrotniają adaptacyjne zachowania towarzyszące każdemu aktowi percepcji. Arcydzieło modernistyczne pragnie nam ukazać, jak daleki od niewinności jest każdy nasz akt poznawczy, jak dalekie od jednoznaczności są nasze próby zrozumienia i uporządkowania świata. Stąd praktyka mająca na celu spowolnienie odbioru: sztuka, jeśli ma być w jakimś sensie mimetyczna, musi robić to w taki sposób, iż ukazuje nam daleko idące skomplikowanie naszych interakcji z rzeczywistością. Inna sprawa to fundamentalne ogołocenie aktu percepcji estetycznej z wszelkich ubezpieczających przedsądów: modernizm stawia na współuczestnictwo odbiorcy w dziele konstytuowania się aktu estetycznego, co sprawia, że wszelkie narracje o użyteczności politycznej czy społecznej sztuki zostają bądź to przeformułowane, bądź odesłane do lamusa.

Oczywiście występują w nowoczesności nawroty do Friedricha Schillera, do jego „Listu o estetycznym wychowaniu człowieka” i do przekonania o konstytutywnej roli estetyki w tworzeniu wyobraźni wspólnoty, jednak w tych nawrotach wzorce dezautomatyzacji i utrudnionego odbioru nie zostają porzucone. Wręcz przeciwnie (jeśli pominiemy wszelkie próby nawrotu do prymitywnego realizmu bądź to w modelu socrealistycznym, bądź skrajnie reakcyjnym): konstytutywna rola obcowania z arcydziełem sprawia, że dostęp do niego musi być obwarowany licznymi zastrzeżeniami. Sztuka nie może już w sposób naiwny odzwierciedlać rzeczywistości, musi ją tworzyć. Tak daleko idąca absolutyzacja doświadczenia estetycznego nosi znamiona powrotu do wyobrażeń utopijnych. O tym, że przygoda modernizmu nie zakończyła się sukcesem, nie trzeba przypominać. Wiara w kreacyjne właściwości dzieła podważona została przez permisywną ironię nurtów nazywanych postmodernistycznymi. Jak zatem czytać modernizm w dobie zaniku wiary w sztukę jako absolut? Jak czytać arcydzieła nowoczesności ze świadomością, że nie jesteśmy w stanie, wskutek ubytków w kulturowym treningu, sprostać stawianym przez nie wymaganiom?



„Ulisses” Jamesa Joyce’a jawi się jako modelowy przykład modernistycznego arcydzieła, jest tworem równie kanonicznym co „Święto wiosny” Igora Strawińskiego, wydarzeniem, które na zawsze zmieniło nasze rozumienie literatury i jej relacji do rzeczywistości, poszerzyło do niebagatelnych rozmiarów oczekiwanie stawiane czytelnikom powieści – tego niegdyś pośledniego gatunku. Wydaje się wręcz, iż oczekiwania wobec czytelnika stawiane przez to dzieło sabotują lekturę; mało jest wszak tych, którzy zdolni są do odczytania wszystkich aluzji, kryptocytatów, nawiązań i innych intertekstualnych znaczników. Jak więc czytać utwór Joyce’a dzisiaj, w dobie panironicznego zamazania granicy pomiędzy sztuką wysoką a niską, dobie, w której instytucje kształcenia dawno porzuciły dążenie do trenowania potencjalnych czytelników w wiedzy encyklopedycznej, wreszcie w dobie, w której sam wysiłek, jakiego książka ta wymaga, wydaje się czymś nieproporcjonalnym, monstrualnym wręcz? Oto sześć powodów (mogłoby być ich więcej), dla których warto się zagłębić w tę, niesłusznie uważaną za nieczytelną, powieść.

1. Czasowość

„Ulisses” przede wszystkim zmienia nasze spojrzenie na czas. Jak wszyscy wiemy, akcja powieści toczy się jednego dnia, 16 czerwca 1904 roku. Data to nieprzypadkowa, tego właśnie tego dnia Joyce poszedł na pierwszą randkę ze swoją przyszłą żoną, Norą. Dzień ten jest na kartach książki dosłownie ożywiony: wchodzimy do Dublina w jednym punkcie czasu, z całą jego historyczną określonością, ze wszystkimi historycznymi ponderabiliami. Ulice, stroje, artykuły prasowe, plotki, konkret polityczno-społeczny – wszystko to zostaje pieczołowicie odtworzone tak, że wydaje się, jakbyśmy podczas lektury wchodzili do czasowej bańki, w której przeszłość została sumiennie zachowana. To jednak nie wszystko. „Ulisses” stanowi ćwiczenie z wyobraźni temporalnej, a dokładnie: przepytuje nas z synchroniczności. Układ akcji i struktura utworu sprawiają, że obserwujemy jeden dzień odbity w kilku świadomościach, tak że te same wydarzenia są doświadczane w różny sposób przez kilku bohaterów jednocześnie. Linearność narracji, przez zastosowanie pozycyjnego zniekształcenia, tworzy rodzaj paralaksy – zmuszeni jesteśmy porzucić procesualne i diagetyczne wyobrażenie czasowości i próbować oswoić się z różnie doświadczaną jednoczesnością. Czas podlega daleko idącej subiektywizacji, nie bez powodu data publikacji „Ulissesa”, rok 1922, następuje sześć lat po tym, jak światło dzienne ujrzał słynny traktat Alberta Einsteina o teorii względności. Czas jest określonym nastrojeniem świadomości, do reszty zrelatywizowany do sposobu jego postrzegania przez obserwatora. Co za tym idzie, mamy narracyjną machinę, która przypomina raczej skomplikowaną szkatułkę, a nie prostą historię. Czas ulega uprzestrzennieniu, a relacje przyczynowe zostają zastąpione przez metonimiczne relacje przyległości. Trudno mówić w przypadku „Ulissesa” o rozwoju; akcja nie przyspiesza, wręcz przeciwnie, co chwilę ulega spowolnieniu, wydłużeniu. W całości składa się z momentów zatrzymania; każdy z epizodów powieści to poddana mikrologicznej obróbce retardacja. Ten sposób zawieszenia wiary w akcję wymusza na nas uważność, a co za tym idzie, kształci w nas upodobanie do niepozorności.

2. Dialogiczność

Choć to pojęcie kojarzymy głównie z Michaiłem Bachtinem i jego fundamentalną pracą o Fiodorze Dostojewskim, to daje się ono doskonale zaaplikować do „Ulissesa”. Powieść Joyce’a jest nade wszystko festiwalem mowy, puszczonej samopas, zapętlonej, pełnej idiomów, dialektów, gwar i różnego rodzaju przygodności, które sprawiają, że mamy do czynienia z jedynym w swoim rodzaju wszechświatem gadaniny. Użycie tego heideggerowskiego z ducha terminu nie jest przypadkowe; można wszak czytać „Ulissesa” jako rozbudowaną wariację na temat nieautentycznego mówienia. Mnogość języków zastosowanych w „Ulissesie” sprawia nie lada kłopot potencjalnym tłumaczom – i trzeba przyznać, że najnowszy przekład Macieja Świerkockiego wychodzi z tej pułapki obronną ręką. Czytając nowe spolszczenie, mamy wrażenie, jakbyśmy byli podłączeni do osobliwej linii telefonicznej. Na problemy telekomunikacyjne w nowoczesności zwracała uwagę Avital Ronell (por. Ronell 1991) – wprawdzie akcja powieści rozgrywa się w erze przedtelefonicznej, w dobie telegrafu, jednak nasze ponowoczesne czytanie może prowadzić do poczucia, że podczas lektury znajdujemy się we wnętrzu dosyć szczególnej komory rezonansowej. Różne poziomy języka wchodzą ze sobą w proliferacje, pogłosy i współbrzmienia – każda świadomość, której przyglądamy się podczas lektury, posługuje się dość specyficzną angielszczyzną. Ponadto „Ulisses” okazuje się na wskroś demokratyczny – pojawiają się język dołów społecznych, język urzędników, język intelektualistów… Epizod prasowy jest pod tym względem nie lada ucztą. Na osobną uwagę zasługują dialogi – w powieści mamy do czynienia z mistrzowską imitacją żywej rozmowy, a gada się w inkryminowanym dziele bez ustanku. Można dostać od tego zawrotów głowy. Czy dzieło Joyce’a jest przegadane? Biorąc pod uwagę jakość współczesnego dyskursu, sytuację, w której zalewani jesteśmy codziennie przez masę komunikatów o różnej jakości i natężeniu – raczej prorocze. Bez uwodzącej logorei „Ulissesa” nie sposób sobie wyobrazić epopei współczesnej.

3. Cielesność

Nade wszystko „Ulissesa” naznacza dramat ucieleśnienia; ciało odgrywa w książce fundamentalną rolę; jego poruszenia, funkcje i inne przygody wyznaczają tempo i rozwój akcji. Nie bez przyczyny głównego protagonistę, Leopolda Blooma, poznajemy w trakcie toalety – ciało według Joyce’a w niczym nie przypomina uwznioślonego korpusu romantyków. Często przychodzi nam je zastać podczas czynności zgoła nieprzystojnych. Wydalanie, spółkowanie, pochłanianie, gnicie – to jedne z głównych wątków opowieści. Ciała zderzają się ze sobą, pragną się, budzą w sobie wstręt… Nie bez powodu w momencie publikacji uważano „Ulissesa” za powieść nieprzyzwoitą; trudno o równie bezpruderyjny i pozbawiony ideologicznego nachylenia opis ludzkiej seksualności. Wszak jeden z najbardziej kunsztownych w użyciu strumienia świadomości epizodów „Ulissesa”, fragment z Gerty MacDowell, opisuje nic innego niż masturbację – rozpisaną na dwie osoby, zorkiestrowaną wręcz. Kulminacja powieści następuje w domu publicznym i pełna jest upokorzeń i somatycznych przemian Blooma. Po wyjściu z burdelu następuje zmęczenie – dlatego narracja epizodu po scenach w przybytku rozkoszy dłuży się tak niemiłosiernie język jest równie zmęczony jak ciała Blooma i Dedalusa. Wreszcie monolog Molly Bloom – cóż to za bakchiczny recital programowej nieprzyzwoitości. Należy wspomnieć, że nikt wcześniej nie pozwolił kobiecej seksualności przemawiać w równie bezpośredni sposób. Że była to mowa naznaczona przez męskie fantazmaty i obsesje, trudno zaprzeczyć – jednak bez „Ulissesa” dyskusje o seksualności straciłyby jeden z istotnych punktów odniesienia.

4. Polisemantyczność

Tych, którzy przed lekturą „Ulissesa” wzbraniają się, tłumacząc, iż nie sposób sprostać absolutystycznym i totalitarnym wymogom, jakie dzieło modernistyczne stawia potencjalnemu odbiorcy, wypada pocieszyć – książkę da się czytać na wielu poziomach, ba, wszak ona sama programuje kilka, zgoła niesprowadzalnych do siebie trybów rozumienia.

Można czytać „Ulissesa” jako opowieść o zwiedzionym ojcostwie – wszak Bloom jest ojcem, który stracił syna, a Stefan Dedalus półsierotą, synem, który stracił matkę, a swojego ojca odrzucił. Na ten trop może nas naprowadzić epizod w bibliotece – najbardziej erudycyjny i najbardziej zwodniczy zarazem. Przedstawiono w nim dokonaną przez Stefana egzegezę „Hamleta”, w imię której Szekspir sportretował samego siebie jako ducha ojca Hamleta, bowiem Hamletem miał być jego przedwcześnie zmarły syn Hamnet. Interpretacja Dedalusa, według której dzieło wielkiego dramaturga naznacza klęska erotyczna – jego żona Anna zdradzała go ponad miarę – da się jako żywo przyłożyć do postaci Blooma: ojca, który stracił syna, rogacza żywiącego osobliwą obsesję erotyczną na punkcie swej rozpustnej żony, Molly. Czy Dedalus ze swoją ambiwalencją względem własnego ojca i nadmiernie rozwiniętym, rezonującym ego nie jest nowoczesnym Hamletem? Nie bez powodu Bloom (tym razem Harold, nie Leopold) uznał scenę w bibliotece za egzegetyczny klucz do całej powieści – zakamuflowane wyznanie lęku przed wpływem, jaki Joyce odczuwał względem Szekspira (por. Bloom 2019: 471-493).

Można czytać „Ulissesa” jako opowieść o narodzinach człowieka nowoczesnego, wprzęgniętego w tryby interpelującej go ze wszech stron medialno-ekonomicznej machiny – epizod w redakcji będzie tu dobitnym przykładem. Można czytać „Ulissesa” jako opowieść o niemożliwej komunikacji – wszak wiele tu gadaniny, ale porozumienia za grosz, każda ze świadomości mówiących w „Ulissesie” stanowi bowiem zamkniętą monadę, niepodatną na zewnętrzne wpływy. Można skupić się na jednym fragmencie i ciągnąć intertekstualne nici (po nitce do kłębka), można wreszcie czytać „Ulissesa” jako wielką parodię, nowoczesną powieść pikarejską – pomoże w tym porównanie mitologicznego wzorca z jego powieściową deformacją. „Ulisses” równie dobrze się sprawdza w trybie lektury uważnej, drobiazgowo rozplątującej semantyczny kłąb, jak w lekturze diagetycznej, śledzącej akcję i podkreślającej wymiar narracyjny. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

5. Waloryzacja codzienności

„Ulisses” to nade wszystko przygoda kameralna – pomimo swoich epickich ambicji zapewnia nam obcowanie z historią marginalną, pozornie nieważną, cały dramat jest utkany z elementów wręcz trywialnych. Nikt przed Joyce’em nie poświęcił tyle uwagi prozaicznym czynnościom. Wypróżnianie czy napełnianie sobie żołądka, bezcelowa wędrówka po mieście, zabijanie czasu, kupowanie podrobów, zamieszczanie nieprzyzwoitych anonsów i czekanie na odpowiedź – wszystko dostępuje tu swoistego uwznioślenia, nabiera charakteru czegoś fundamentalnego. Nie bez znaczenia będzie tu joyce’owska estetyka epifanii – neoplatońska z ducha wiara w to, iż w pozornie nieważnych przedmiotach czy zdarzeniach przegląda się absolut. Jednak nawet bez tego zaplecza „Ulisses” dokonuje czegoś ważnego, czego w naszej panironicznej epoce zdajemy się nie doceniać – mianowicie przeformułowania pojęcia historyczności. Otóż właściwie pojmowana historia to nie wielkie bitwy i hekatomby, ale powszednia szarzyzna – kupowane produkty, krążące po ulicy pojazdy, krotochwilne, knajpiane rozmowy czy wręcz sycony alkoholem bełkot. Wszystko to stanowi wymiar przygodności, z którym każda historyczna narracja winna się zmierzyć, jeżeli chce zrozumieć cokolwiek z nowoczesności. Dlatego lektura „Ulissesa” niejako wbrew jego absolutystycznym roszczeniom, lektura pokątna, niesystematyczna, idąca niespiesznym duktem wydaje się oddawać powieści sprawiedliwość – dubluje wszak ową niepozorność, z której Joyce uczynił obiekt estetyczny.

6. Wizja miasta

Głównym bohaterem „Ulissesa” wbrew pozorom wcale nie jest Leopold Bloom – jest nim miasto Dublin widziane 16 czerwca 1904 roku. Układ ulic, budynki, szczegóły krajobrazu – wszystko to przenika na karty książki, stanowiąc precyzyjny (zwodniczo wręcz) opis metropolii widzianej nie od strony zabytków architektonicznych czy miejsc ważkich historycznych wydarzeń, ale od strony doków, spelunek, biednych dzielnic, burdeli. Jesteśmy współuczestnikami spaceru Blooma i Dedalusa po mieście, stajemy nijako za ich plecami, w miejscu, w którym indywidualna świadomość przeradza się w bezosobowe „miejsce widzenia”, w neutrum. Miasto dosłownie odradza się w nas podczas lektury. „Ulisses” to nie tylko książka – to również tradycja odbywanych co roku 16 czerwca Bloomsday, to zapał wielbicieli powieści, którzy we współczesnej stolicy Irlandii próbują odnaleźć ślady powieściowych zdarzeń. To również najbardziej nowoczesny opis metropolii, opis, którego zasady sformułuje później Walter Benjamin w swojej pracy o paryskich pasażach; opis biorący historię pod włos, wbrew przymusowi wielkich narracji. Aż prosi się o to, byśmy podczas lektury wczytywali między karty powieści własne ulubione trajektorie, obrazy miejsc, w których dorastaliśmy, na punkcie których mamy obsesję. Powieść Joyce’a zachęca do nowej, poszerzonej lektury miasta – jako miejsca równie szerokiego jak świat albo stanowiącego zminiaturyzowaną wersję świata, rodzaj pomniejszonego uniwersum.



***

Nowy przekład to oczywiście okazja do odkrycia na nowo tej wielkiej powieści. Lektura tłumaczenia dokonanego przez Macieja Świerkockiego jest nader przyjemna i pokazuje zarazem, jak dalece modernistyczne arcydzieło poddaje się uwspółcześnieniu, jak może ono mieszkać w różnych językach. Peregrynacji po Dublinie Joyce’a warto dokonywać z przewodnikiem w ręku. Jest nim jest brawurowa „Łódź Ulissesa” Świerkockiego: książka nie tylko o trudach przekładu i dwuznacznej obecności cudzego w swojskim, ale nade wszystko świetny przewodnik po powieści, pozwalający zwrócić uwagę na wiele, umykających przy pospiesznej lekturze, smaczków. Książka Świerkockiego – podobnie jak powyższe rozważania – pełni rolę jedynie zachęty do lektury, która jest, a nawet powinna być, bezustanna.

LITERATURA:

Bloom H.: „Zachodni kanon. Książki i szkoła na przełomie wieków”. Przeł. B. Baran, M. Szczubiałka. Warszawa 2019.

Ronell A.: „The Telephone Book: Technology, Schizophrenia, Electric Speech”. Nebraska 1991.
Jamesy Joyce: „Ulisses”. Przeł. Maciej Świerkocki. Wydawnictwo Officyna. Łódź 2021.

Maciej Świerkocki: „Łódź Ulissesa”. Wydawnictwo Officyna. Łódź 2021.