DAVID BOWIE W KRAJU PIECZAREK (DOROTA MASŁOWSKA: 'BOWIE W WARSZAWIE')
A
A
A
Nowy dramat Doroty Masłowskiej „Bowie w Warszawie” niemalże równocześnie ukazał się w formie książkowej oraz w wersji teatralnej. Tekst powstał na potrzeby wyreżyserowanego przez Marcina Libera spektaklu, który miał premierę 18 grudnia 2021 w Teatrze Studio w Warszawie. Nie należy jednak traktować „Bowiego w Warszawie” w formie książkowej jako wyłącznie dodatku do przedstawienia. Tekst sam w sobie stanowi odrębne zjawisko, na co zwraca uwagę także sposób wydania. A swoją oprawą graficzną „Bowie w Warszawie” przyciąga uwagę – psychodeliczna okładka w twardej oprawie, ilustracje Mariusza Wilczyńskiego, teksty piosenek zapisane pismem odręcznym oraz wybiórcze zastosowanie intensywnego różu w samym tekście tworzą wyjątkową oprawę dla dramatu.
W latach 70. David Bowie jechał z Moskwy do Berlina. Pociąg miał dłuższy postój w Warszawie, który muzyk postanowił wykorzystać na krótki spacer. Dokonał też drobnych zakupów – kupił płytę zespołu „Śląsk”, podobno nabył też jakąś sztukę odzieży, a po powrocie nagrał utwór „Warszawa” inspirowany utworem „Helokanie”. Ta bardzo krótka wizyta obrosła nie lada legendą. Dorota Masłowska nie tyle wykorzystuje legendarny spacer muzyka po Warszawie, co używa jego wizyty jako rozsadnika opowieści. Bowie u Masłowskiej nie tylko spaceruje i dokonuje zakupów, ale rozsadza ten świat od środka. Razem z jego wizytą pojawiają się śpiewające pieczarki i sumy rzeczne, jakby sama jego obecność rozszczelniała granice światów. I nie chodzi tu o żelazną kurtynę – a w każdym razie nie tylko o nią. Wraz z Bowiem wdziera się do Warszawy zupełnie inna rzeczywistość. Muzyk stanowi surrealistyczną figurę z zewnątrz – pozwala spojrzeć samej autorce, ale także czytelnikom, z perspektywy, z dystansu. Dla niego Polska „to jakiś kraj, część Jugosławii… słyszał kiedyś o tym”, obcy, nieznany świat, ziemia niczyja pomiędzy Moskwą a Berlinem. Podróż na wschód miała przełamać jego impas twórczy, zainspirować go do rewolucji w muzyce – nic takiego się nie wydarzyło, więc może znajdzie inspiracje w innym obcym kraju, po którym w ogóle nie wiadomo, czego się spodziewać. Jego pobyt stanowi dla autorki pretekst, żeby spojrzeć na Polskę w latach 70., a przez jej pryzmat także na Polskę współczesną. Jaki obraz wyłania się z takiego spojrzenia?
W twórczości Doroty Masłowskiej najważniejszym tworzywem zawsze jest język – pisarka słynie z niezwykłego „ucha” do polszczyzny i potrafi z jej najbardziej zwyrodniałych odmian wyczarować prawdziwe arcydzieła. Doskonale odnajduje się w rytmie polszczyzny różnych rejestrów, świetnie wyłapuje specyficzny rytm, a nawet jest w stanie nagiąć okrawki ulicznych dialogów i gazetowych nagłówków do wyczuwalnego, poetycko-hiphopowego rytmu – by wspomnieć chociażby „Pawia królowej” czy „Innych ludzi”. Co znamienne, dotychczas twórczość Masłowskiej żyła polszczyzną współczesną, sklejoną z podsłuchanych w komunikacji miejskiej rozmów i medialnej paplaniny, z nieznacznymi wstawkami innych rejestrów. W „Bowiem w Warszawie” Masłowska przenosi się do lat 70., dalej pracując głównie w języku. Skąd wzięła się polszczyzna tego dramatu? Nie jest to odtworzona w skali 1:1 potoczna polszczyzna lat 70., a raczej inspirowany, bardzo udanie, sztuczny twór. Język dramatu powstawał w oparciu o popularne powieści tego czasu, w tym także, a może przede wszystkim, powieści milicyjne, teksty piosenek oraz książki dla młodzieży, którymi Masłowska nasiąkała jako nastolatka. Podobny zabieg, choć na mniejszą skalę, zastosował Michał Witkowski, kiedy jego narrator w „Drwalu” fantazjował o pisaniu powieści przygodowych dla młodych chłopców. Niby tacy wszyscy Gombrowiczem podszyci, a jak przyjdzie co do czego, to we frazach hula Niziurski pod rękę z Siesicką i Sekułą. Nie jest to jednak zarzut, czytelnik może rozpoznać znane sobie maniery językowe, które już mocno się zestarzały, ale jeszcze nie opatrzyły tak bardzo, jak polszczyzna międzywojnia. Za szczególnie udane (i dowcipne) należy uznać teksty bigbitowych piosenek, bardzo zręczne, ironiczne imitacje w rodzaju „Jeszcze sama, głupia, nie wiesz / Jeszcze wzbraniasz się / Robisz minki i palcami młynki / Kręcisz, lecz teraz przyznaj się / Że lubisz woogi-boogi i lubisz cza-cza-cza / Że lubisz buzi-buzi i na-na-na-na” (s. 88). Jest też pełna zadęcia i „postawy moralnej” fraza milicjanta, piszącego do szuflady, a także doskonałe dialogi między bohaterami. Masłowska po raz pierwszy wypuściła się poza polszczyznę współczesną i ten eksperyment należy uznać za bardzo udany.
Główną bohaterką „Bowiego w Warszawie”, wbrew tytułowi, jest Regina, młoda kobieta, która nie bardzo odnajduje się w rzeczywistości. Stosuje głównie strategię biernego oporu – niewiele mówi, nie walczy o siebie, po prostu odmawia aktywnego udziału w świecie. Zostaje wyrzucona ze studium nauczycielskiego, bez entuzjazmu podejmuje pracę w księgarni (oczywiście „wystaraną” i „załatwioną”), biernie wysłuchuje monologów swojej matki i paplaniny kuzynki Bogumiły, perspektywa zaręczyn z prywaciarzem, panem Kozełko, hodowcą pieczarek, raczej ją przeraża, niż cieszy. Regina także niewiele mówi, a już najmniej – o sobie samej. Przyczyną bierności Reginy i jej odmowy udziału w świecie jest doświadczenie, którego sama bohaterka nie potrafi nazwać: lesbijski romans na letnim obozie. Regina nie nazywa swojego uczucia wprost, próbuje odnaleźć swoją wakacyjną miłość, ale kiedy jej się to udaje, ku jej rozczarowaniu Judyta ją spławia, uwieszona na ramieniu narzeczonego, udaje, że nie pamięta, co między nią a Reginą zaszło. Dla takiego uczucia nie ma miejsca w polskiej rzeczywistości. „Ale dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama”, jak śpiewał pod koniec lat 70. zespół 2+1 (z jakiegoś powodu znaczna część polskiego społeczeństwa uważa, że „Windą do nieba” to doskonały utwór do grania na weselu), więc Judyta znajduje narzeczonego i ten sam los czeka Reginę. Ironiczne „Wybacz, proszę, lecz nie na to czekam” Izabeli Trojanowskiej (nazywanej zresztą „polskim Davidem Bowie”…) nadejdzie dopiero na początku lat 80. Na takie ekscesy nie ma w tej rzeczywistości miejsca. Bowie spacerujący po Warszawie stanowi doskonałe przeciwieństwo Reginy: totalna wolność, niczym nieograniczona autoekspresja i ciągła przemiana Bowiego zostają ustawione w opozycji do braku możliwości nazwania siebie i swojego doświadczenia, narastającej presji, ograniczeń i oczekiwań, jakie są udziałem Reginy.
W dramacie Masłowskiej kolejne warstwy dusznej atmosfery narastają jedna na drugiej. Rzeczywistość, w której nie odnajduje się Regina, jest ufundowana na pretensjach, niedopowiedzeniach, jątrzących się konfliktach i niespełnionych ambicjach. Dyrektor księgarni w długich tyradach wyrzeka na popularnego pisarza Krempińskiego, który w rozumieniu dyrektora ukradł należną mu chwałę w świecie literackim. Niespełnione ambicje literackie są także udziałem milicjanta Krętka, który pragnie złapać grasującego po stolicy Dusidamka, a nocami pisze ni to raporty, ni to pamiętnik, ni to własną powieść milicyjną z aspektem umoralniającym. Dyrektor księgarni odbija sobie swoje frustracje na pracownicach księgarni, Krętek – na własnej żonie, którą traktuje podle, jak z natury niższą i stworzoną do jego obsługi. W „Bowiem w Warszawie” przemoc wobec kobiet rozgrywa się na dwóch planach: na jednym jest Dusidamek, postać niby z kronik milicyjnych, nieco podobna do niesławnego wampira z Zagłębia. Dusidamek wybiera na swoje ofiary wyłącznie kobiety i dusi je szalikiem w „motywy śnieżno-zimowe” z obcojęzycznym napisem „SKI”. Drugim planem jest codzienna, powszechna przemoc, nic niezwykłego – to świat podporządkowanych żon w koszulach nocnych w jarzyny, płaczących pod kołdrą na tapczanie. Przemoc wobec kobiet ma zarówno wymiar systemowy, jak i prywatny. Na lepszy los nie ma co liczyć, przyszłość kobiety zależy od mężczyzny, z którym się zwiąże, dlatego matka Reginy tak naciska na jej zaręczyny z panem Kozełko, potentatem pieczarkowym, który może zapewnić dziewczynie lepszy byt.
Kobiety także są współodpowiedzialne za tworzenie dusznego świata wzajemnej agresji. Prześledzić to można na przykładzie matki Reginy oraz jej siostry, cioci Waci. Matka i ciotka toczą sięgający czasów powstania warszawskiego spór o stolik. Matka, podobnie jak w „Utworze o Matce i Ojczyźnie” Bożeny Keff, nieustannie powraca do czasów wojny w swoich niekończących się monologach, których musi wysłuchiwać Regina. Z domu matki i ciotki ocalał jeden mebel, niewielki stolik, nachtkastlik, bohatersko przez matkę uratowany i z dużym poświęceniem wyniesiony z miasta: „Z szufladeczkami, z boku zmyślna podrączka na popielnicę, raz po raz wyskakiwała i tłukła mnie po głowie, aż guzy się zrobiły, siniaki, krwiaki. Głowa opuchła, straciła kształt, tu szersza, tam mniejsza, jakby nią kto w piłkę kopał. Ale doniosłam” (s. 41). Stolik symbolizuje dawne, wygodne, przedwojenne życie, ale jest także znakiem deklasacji sióstr. Spór sióstr dotyczy nie tylko praw do stolika, ale także tego, kto go bohatersko niósł i od tego niesienia doznał ran. Spór o stolik jest tylko pretekstem do jątrzącej się zwady: „Wreszcieśmy się wcale jedna do drugiej przestały odzywać z tego przywłaszczenia… Pierw ja do niej, potem i ona w odwecie do mnie. A gdy zobaczyłam, że ona w odwecie, to jeszcze się bardziej w sobie zacukałam w odwecie, bo skoro to jej była wina, ona powinna teraz zabiegać o zgodę, ale wtedy tym więcej ona zaczęła utrzymywać i rozpowiadać wokół, że to ja tyle u nich mieszkałam, wszystkim się ze mną dzielili, ostatnim, kartoflem, wszystko im zawdzięczam, a takie wielkie obrazy robię o mebelek tak mały i gówniany, że jak telewizję oglądać, to mieści się na nim tylko jedna noga, i to bez pantofla…” (s. 45). Kto choć raz nie słyszał podobnej relacji na spotkaniu rodzinnym, niech pierwszy rzuci pamiątką po prababce.
Spotkanie sióstr przebiega w napiętej atmosferze, jedna przed drugą próbuje udowodnić swoją wyższość i dowieść życiowego sukcesu. Podobną dynamikę próbuje odtworzyć Bogumiła, córka cioci Waci, w relacji z Reginą – udowodnić jej swoją wyższość w każdym aspekcie. Trudno jednak podjąć taką grę z kimś, kto odmawia czynnego udziału w rzeczywistości, stąd coraz bardziej napierająca Bogumiła molestuje seksualnie Reginę. W relacjach między kobietami mężczyźni występują wyłącznie jako rekwizyty – nie biorą czynnego udziału w rozmowie, ale ich obecność warunkuje status rozmawiających, a w zasadzie monologujących kobiet. Masłowska nie pierwszy raz sięga po monologi kobiet zamkniętych w niewielkiej przestrzeni do opisania polskiego stanu świadomości – podobny zabieg zastosowała także w „Między nami dobrze jest” z 2008 roku. W monologach kobiet Masłowska szuka podwalin dla świata, w którym żyjemy, sięgając do traum z czasów II wojny światowej, ale także dusznej atmosfery PRL-u. Zagląda w przeszłość sprzed pięćdziesięciu i bez mała stu lat, aby zobaczyć, co ukształtowało świat, jak widzimy w „Innych ludziach” czy „Wojnie polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną”. Nic dziwnego, że z tak skonstruowanego świata ktoś taki jak David Bowie musi umykać w podskokach i to nie do końca dobrowolnie.
W dramacie, według samej autorki, jest znacznie szersze pole do popisu, jeżeli chodzi o elementy surrealistyczne. We wcześniejszej twórczości Masłowskiej surrealizm także przezierał tu i ówdzie, jednakże dopiero w „Bowiem w Warszawie” wszelkie ograniczenia zostały zniesione. Między scenami migruje Pani Nastka, postać jak najbardziej realistyczna i prawdopodobna, ale zarazem umieszczona poza miejscem i czasem, przesuwająca się między kolejnymi scenami i aktami, komentująca na bieżąco wydarzenia oraz opowiadająca własną historię. Są także wspomniane już pieczarki i sumy rzeczne śpiewające pieśni. Dramat kończy iście gombrowiczowska ucieczka – bohaterowie rzucają się w pogoń za Davidem Bowiem, mylnie wziętym przez Panią Nastkę za Dusidamka. Pogoń, jak w „The Benny Hill Show”, wciąga kolejne osoby dramatu i stanowi swego rodzaju metaforyczną esencję polskości: „Wszyscy pędzą za uciekinierem, każdy ze swojego powodu. Do peletonu dołączają synkowie Pani Nastki, wywijając siekierami i maczetami, i wykonując nieznane sobie figury karate, a także jadąca na ołtarzu Matka Boska, wymachująca jak nunczako swym berłem, na końcu zaś sunie Syrenka warszawska, groźnie swawoląc mieczem. (…) Na końcu kuśtyka nachtkastlik świńskim truchtem na swoich powyłamywanych nóżkach. (…) Wielki Chór Pieczarek i Sumów Rzecznych śpiewa »Warsaw«”. (s. 169). Z surrealistycznych konceptów najbardziej interesujące wydają się pieczarki – jest w nich z jednej strony coś niesamowitego, a z drugiej strony są faktyczną podwaliną wielu pokaźnych majątków. Na pieczarkach wyrastały w końcu prawdziwe fortuny. Sposób uprawy pieczarek nie pozostawia też złudzeń, dlaczego w Polsce były one gwarantem sukcesu – ostatecznie wiadomo, na czym pieczarki rosną najlepiej. I o tym właśnie jest „Bowie w Warszawie”.
W latach 70. David Bowie jechał z Moskwy do Berlina. Pociąg miał dłuższy postój w Warszawie, który muzyk postanowił wykorzystać na krótki spacer. Dokonał też drobnych zakupów – kupił płytę zespołu „Śląsk”, podobno nabył też jakąś sztukę odzieży, a po powrocie nagrał utwór „Warszawa” inspirowany utworem „Helokanie”. Ta bardzo krótka wizyta obrosła nie lada legendą. Dorota Masłowska nie tyle wykorzystuje legendarny spacer muzyka po Warszawie, co używa jego wizyty jako rozsadnika opowieści. Bowie u Masłowskiej nie tylko spaceruje i dokonuje zakupów, ale rozsadza ten świat od środka. Razem z jego wizytą pojawiają się śpiewające pieczarki i sumy rzeczne, jakby sama jego obecność rozszczelniała granice światów. I nie chodzi tu o żelazną kurtynę – a w każdym razie nie tylko o nią. Wraz z Bowiem wdziera się do Warszawy zupełnie inna rzeczywistość. Muzyk stanowi surrealistyczną figurę z zewnątrz – pozwala spojrzeć samej autorce, ale także czytelnikom, z perspektywy, z dystansu. Dla niego Polska „to jakiś kraj, część Jugosławii… słyszał kiedyś o tym”, obcy, nieznany świat, ziemia niczyja pomiędzy Moskwą a Berlinem. Podróż na wschód miała przełamać jego impas twórczy, zainspirować go do rewolucji w muzyce – nic takiego się nie wydarzyło, więc może znajdzie inspiracje w innym obcym kraju, po którym w ogóle nie wiadomo, czego się spodziewać. Jego pobyt stanowi dla autorki pretekst, żeby spojrzeć na Polskę w latach 70., a przez jej pryzmat także na Polskę współczesną. Jaki obraz wyłania się z takiego spojrzenia?
W twórczości Doroty Masłowskiej najważniejszym tworzywem zawsze jest język – pisarka słynie z niezwykłego „ucha” do polszczyzny i potrafi z jej najbardziej zwyrodniałych odmian wyczarować prawdziwe arcydzieła. Doskonale odnajduje się w rytmie polszczyzny różnych rejestrów, świetnie wyłapuje specyficzny rytm, a nawet jest w stanie nagiąć okrawki ulicznych dialogów i gazetowych nagłówków do wyczuwalnego, poetycko-hiphopowego rytmu – by wspomnieć chociażby „Pawia królowej” czy „Innych ludzi”. Co znamienne, dotychczas twórczość Masłowskiej żyła polszczyzną współczesną, sklejoną z podsłuchanych w komunikacji miejskiej rozmów i medialnej paplaniny, z nieznacznymi wstawkami innych rejestrów. W „Bowiem w Warszawie” Masłowska przenosi się do lat 70., dalej pracując głównie w języku. Skąd wzięła się polszczyzna tego dramatu? Nie jest to odtworzona w skali 1:1 potoczna polszczyzna lat 70., a raczej inspirowany, bardzo udanie, sztuczny twór. Język dramatu powstawał w oparciu o popularne powieści tego czasu, w tym także, a może przede wszystkim, powieści milicyjne, teksty piosenek oraz książki dla młodzieży, którymi Masłowska nasiąkała jako nastolatka. Podobny zabieg, choć na mniejszą skalę, zastosował Michał Witkowski, kiedy jego narrator w „Drwalu” fantazjował o pisaniu powieści przygodowych dla młodych chłopców. Niby tacy wszyscy Gombrowiczem podszyci, a jak przyjdzie co do czego, to we frazach hula Niziurski pod rękę z Siesicką i Sekułą. Nie jest to jednak zarzut, czytelnik może rozpoznać znane sobie maniery językowe, które już mocno się zestarzały, ale jeszcze nie opatrzyły tak bardzo, jak polszczyzna międzywojnia. Za szczególnie udane (i dowcipne) należy uznać teksty bigbitowych piosenek, bardzo zręczne, ironiczne imitacje w rodzaju „Jeszcze sama, głupia, nie wiesz / Jeszcze wzbraniasz się / Robisz minki i palcami młynki / Kręcisz, lecz teraz przyznaj się / Że lubisz woogi-boogi i lubisz cza-cza-cza / Że lubisz buzi-buzi i na-na-na-na” (s. 88). Jest też pełna zadęcia i „postawy moralnej” fraza milicjanta, piszącego do szuflady, a także doskonałe dialogi między bohaterami. Masłowska po raz pierwszy wypuściła się poza polszczyznę współczesną i ten eksperyment należy uznać za bardzo udany.
Główną bohaterką „Bowiego w Warszawie”, wbrew tytułowi, jest Regina, młoda kobieta, która nie bardzo odnajduje się w rzeczywistości. Stosuje głównie strategię biernego oporu – niewiele mówi, nie walczy o siebie, po prostu odmawia aktywnego udziału w świecie. Zostaje wyrzucona ze studium nauczycielskiego, bez entuzjazmu podejmuje pracę w księgarni (oczywiście „wystaraną” i „załatwioną”), biernie wysłuchuje monologów swojej matki i paplaniny kuzynki Bogumiły, perspektywa zaręczyn z prywaciarzem, panem Kozełko, hodowcą pieczarek, raczej ją przeraża, niż cieszy. Regina także niewiele mówi, a już najmniej – o sobie samej. Przyczyną bierności Reginy i jej odmowy udziału w świecie jest doświadczenie, którego sama bohaterka nie potrafi nazwać: lesbijski romans na letnim obozie. Regina nie nazywa swojego uczucia wprost, próbuje odnaleźć swoją wakacyjną miłość, ale kiedy jej się to udaje, ku jej rozczarowaniu Judyta ją spławia, uwieszona na ramieniu narzeczonego, udaje, że nie pamięta, co między nią a Reginą zaszło. Dla takiego uczucia nie ma miejsca w polskiej rzeczywistości. „Ale dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama”, jak śpiewał pod koniec lat 70. zespół 2+1 (z jakiegoś powodu znaczna część polskiego społeczeństwa uważa, że „Windą do nieba” to doskonały utwór do grania na weselu), więc Judyta znajduje narzeczonego i ten sam los czeka Reginę. Ironiczne „Wybacz, proszę, lecz nie na to czekam” Izabeli Trojanowskiej (nazywanej zresztą „polskim Davidem Bowie”…) nadejdzie dopiero na początku lat 80. Na takie ekscesy nie ma w tej rzeczywistości miejsca. Bowie spacerujący po Warszawie stanowi doskonałe przeciwieństwo Reginy: totalna wolność, niczym nieograniczona autoekspresja i ciągła przemiana Bowiego zostają ustawione w opozycji do braku możliwości nazwania siebie i swojego doświadczenia, narastającej presji, ograniczeń i oczekiwań, jakie są udziałem Reginy.
W dramacie Masłowskiej kolejne warstwy dusznej atmosfery narastają jedna na drugiej. Rzeczywistość, w której nie odnajduje się Regina, jest ufundowana na pretensjach, niedopowiedzeniach, jątrzących się konfliktach i niespełnionych ambicjach. Dyrektor księgarni w długich tyradach wyrzeka na popularnego pisarza Krempińskiego, który w rozumieniu dyrektora ukradł należną mu chwałę w świecie literackim. Niespełnione ambicje literackie są także udziałem milicjanta Krętka, który pragnie złapać grasującego po stolicy Dusidamka, a nocami pisze ni to raporty, ni to pamiętnik, ni to własną powieść milicyjną z aspektem umoralniającym. Dyrektor księgarni odbija sobie swoje frustracje na pracownicach księgarni, Krętek – na własnej żonie, którą traktuje podle, jak z natury niższą i stworzoną do jego obsługi. W „Bowiem w Warszawie” przemoc wobec kobiet rozgrywa się na dwóch planach: na jednym jest Dusidamek, postać niby z kronik milicyjnych, nieco podobna do niesławnego wampira z Zagłębia. Dusidamek wybiera na swoje ofiary wyłącznie kobiety i dusi je szalikiem w „motywy śnieżno-zimowe” z obcojęzycznym napisem „SKI”. Drugim planem jest codzienna, powszechna przemoc, nic niezwykłego – to świat podporządkowanych żon w koszulach nocnych w jarzyny, płaczących pod kołdrą na tapczanie. Przemoc wobec kobiet ma zarówno wymiar systemowy, jak i prywatny. Na lepszy los nie ma co liczyć, przyszłość kobiety zależy od mężczyzny, z którym się zwiąże, dlatego matka Reginy tak naciska na jej zaręczyny z panem Kozełko, potentatem pieczarkowym, który może zapewnić dziewczynie lepszy byt.
Kobiety także są współodpowiedzialne za tworzenie dusznego świata wzajemnej agresji. Prześledzić to można na przykładzie matki Reginy oraz jej siostry, cioci Waci. Matka i ciotka toczą sięgający czasów powstania warszawskiego spór o stolik. Matka, podobnie jak w „Utworze o Matce i Ojczyźnie” Bożeny Keff, nieustannie powraca do czasów wojny w swoich niekończących się monologach, których musi wysłuchiwać Regina. Z domu matki i ciotki ocalał jeden mebel, niewielki stolik, nachtkastlik, bohatersko przez matkę uratowany i z dużym poświęceniem wyniesiony z miasta: „Z szufladeczkami, z boku zmyślna podrączka na popielnicę, raz po raz wyskakiwała i tłukła mnie po głowie, aż guzy się zrobiły, siniaki, krwiaki. Głowa opuchła, straciła kształt, tu szersza, tam mniejsza, jakby nią kto w piłkę kopał. Ale doniosłam” (s. 41). Stolik symbolizuje dawne, wygodne, przedwojenne życie, ale jest także znakiem deklasacji sióstr. Spór sióstr dotyczy nie tylko praw do stolika, ale także tego, kto go bohatersko niósł i od tego niesienia doznał ran. Spór o stolik jest tylko pretekstem do jątrzącej się zwady: „Wreszcieśmy się wcale jedna do drugiej przestały odzywać z tego przywłaszczenia… Pierw ja do niej, potem i ona w odwecie do mnie. A gdy zobaczyłam, że ona w odwecie, to jeszcze się bardziej w sobie zacukałam w odwecie, bo skoro to jej była wina, ona powinna teraz zabiegać o zgodę, ale wtedy tym więcej ona zaczęła utrzymywać i rozpowiadać wokół, że to ja tyle u nich mieszkałam, wszystkim się ze mną dzielili, ostatnim, kartoflem, wszystko im zawdzięczam, a takie wielkie obrazy robię o mebelek tak mały i gówniany, że jak telewizję oglądać, to mieści się na nim tylko jedna noga, i to bez pantofla…” (s. 45). Kto choć raz nie słyszał podobnej relacji na spotkaniu rodzinnym, niech pierwszy rzuci pamiątką po prababce.
Spotkanie sióstr przebiega w napiętej atmosferze, jedna przed drugą próbuje udowodnić swoją wyższość i dowieść życiowego sukcesu. Podobną dynamikę próbuje odtworzyć Bogumiła, córka cioci Waci, w relacji z Reginą – udowodnić jej swoją wyższość w każdym aspekcie. Trudno jednak podjąć taką grę z kimś, kto odmawia czynnego udziału w rzeczywistości, stąd coraz bardziej napierająca Bogumiła molestuje seksualnie Reginę. W relacjach między kobietami mężczyźni występują wyłącznie jako rekwizyty – nie biorą czynnego udziału w rozmowie, ale ich obecność warunkuje status rozmawiających, a w zasadzie monologujących kobiet. Masłowska nie pierwszy raz sięga po monologi kobiet zamkniętych w niewielkiej przestrzeni do opisania polskiego stanu świadomości – podobny zabieg zastosowała także w „Między nami dobrze jest” z 2008 roku. W monologach kobiet Masłowska szuka podwalin dla świata, w którym żyjemy, sięgając do traum z czasów II wojny światowej, ale także dusznej atmosfery PRL-u. Zagląda w przeszłość sprzed pięćdziesięciu i bez mała stu lat, aby zobaczyć, co ukształtowało świat, jak widzimy w „Innych ludziach” czy „Wojnie polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną”. Nic dziwnego, że z tak skonstruowanego świata ktoś taki jak David Bowie musi umykać w podskokach i to nie do końca dobrowolnie.
W dramacie, według samej autorki, jest znacznie szersze pole do popisu, jeżeli chodzi o elementy surrealistyczne. We wcześniejszej twórczości Masłowskiej surrealizm także przezierał tu i ówdzie, jednakże dopiero w „Bowiem w Warszawie” wszelkie ograniczenia zostały zniesione. Między scenami migruje Pani Nastka, postać jak najbardziej realistyczna i prawdopodobna, ale zarazem umieszczona poza miejscem i czasem, przesuwająca się między kolejnymi scenami i aktami, komentująca na bieżąco wydarzenia oraz opowiadająca własną historię. Są także wspomniane już pieczarki i sumy rzeczne śpiewające pieśni. Dramat kończy iście gombrowiczowska ucieczka – bohaterowie rzucają się w pogoń za Davidem Bowiem, mylnie wziętym przez Panią Nastkę za Dusidamka. Pogoń, jak w „The Benny Hill Show”, wciąga kolejne osoby dramatu i stanowi swego rodzaju metaforyczną esencję polskości: „Wszyscy pędzą za uciekinierem, każdy ze swojego powodu. Do peletonu dołączają synkowie Pani Nastki, wywijając siekierami i maczetami, i wykonując nieznane sobie figury karate, a także jadąca na ołtarzu Matka Boska, wymachująca jak nunczako swym berłem, na końcu zaś sunie Syrenka warszawska, groźnie swawoląc mieczem. (…) Na końcu kuśtyka nachtkastlik świńskim truchtem na swoich powyłamywanych nóżkach. (…) Wielki Chór Pieczarek i Sumów Rzecznych śpiewa »Warsaw«”. (s. 169). Z surrealistycznych konceptów najbardziej interesujące wydają się pieczarki – jest w nich z jednej strony coś niesamowitego, a z drugiej strony są faktyczną podwaliną wielu pokaźnych majątków. Na pieczarkach wyrastały w końcu prawdziwe fortuny. Sposób uprawy pieczarek nie pozostawia też złudzeń, dlaczego w Polsce były one gwarantem sukcesu – ostatecznie wiadomo, na czym pieczarki rosną najlepiej. I o tym właśnie jest „Bowie w Warszawie”.
Dorota Masłowska: „Bowie w Warszawie”. Il. Mariusz Wilczyński. Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2022.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |