ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (437) / 2022

Mirella Siedlaczek-Mikoda,

PARASOLKI DO BOJU, CZYLI CO ŁĄCZY ĆWIERCZAKIEWICZOWĄ Z JEJ PRAWNUCZKAMI? (MANUELA GRETKOWSKA: 'MISTRZYNI')

A A A
Poznajemy główną bohaterkę w akcji, w szale energii, wulkanie słów, emocji, porównywalnych może do wybuchów naczelnej kucharki Polaków, znanej z telewizyjnego ekranu Magdy Gessler. W kontrze do prologu ukazującego bogobojnego luterańskiego przodka, Lucyna podczas kwesty na warszawskich Powązkach przywodzi na myśl żywioł ognia, na pewno nie damę w typie Izabeli Łęckiej. Porównanie do Izabeli jest w tym miejscu zasadne, ponieważ Bolesław Prus jest jednym z bohaterów najnowszej powieści Manueli Gretkowskiej. To moja pierwsza po latach powieść tej autorki, właściwie chyba po 20 latach, zamknęłam się na etapie „My zdies’ emigranty” i „Tarotu paryskiego”, jednak odkąd w wywiadzie z Gretkowską dla dwumiesięcznika „Książki” przeczytałam, że wielu jej czytelników ma podobnie i nie chce przyjąć do wiadomości, że autorka jest już inną pisarką, zawstydziłam się. Pora i mnie dorosnąć. Przeczytać, a potem krytykować – chwalić albo ganić. I odtąd czekałam już na premierę „Mistrzyni”.

Moje odczucia po lekturze są ambiwalentne, z jednej strony autorka zapewniła mi rozrywkę na poziomie nieobrażającym inteligencji, co więcej, dała mi okazję do obcowania z postaciami znanymi z lekcji literatury, na czele z niejakim Bolesławem Prusem, który mógł zazdrościć pani Lucynie sukcesu wydawniczego, Henrykiem Sienkiewiczem i jego muzą, czyli Heleną Modrzejewską, co oczywiście sprawia czytelniczą przyjemność. Z drugiej strony po lekturze zrodziło się we mnie pytanie – czy aktualność książki jest jej zaletą, czy wadą. Nie jest to powieść z kluczem, ale raczej z linkiem – linkiem do współczesności. Lucy nie waha się użyć parasolki jako oręża, można rzec, że ona nie składa parasolki nigdy lub prawie nigdy. Lucyna stanowi przykład self-made woman, która osiągnęła niebywały sukces finansowy i wydawniczy. Dzisiaj zapewne firmowałaby swoim nazwiskiem nie tylko książki, ale i linie sprzętu gospodarstwa domowego, środków czystości, przypraw, dań gotowych, królowałaby w mediach społecznościowych, telewizji. Byłaby ulubienicą stron plotkarskich. Szczególnie podniecający byłby temat jej panie do towarzystwa, dziś nazwanych asystentkami. W powieści to niezamożne, ale piękne dziewczyny, które Lucyna przyjmuje do domu, pięknie ubiera, edukuje, w razie zamążpójścia wyposaża. W interpretacji Gretkowskiej „uroda była słabością Lucy, a cudza, wynajęta razem z pannami do towarzystwa, dodawała jej splendoru. Pięknu wybaczała bezużyteczność” (s. 32). Była bowiem Lucyna z gruntu i na wskroś pozytywistką, przedkładającą praktyczność urządzenia domu ponad modę i blichtr. Propagowała zasady higieny i zdroworozsądkowe odżywianie, unikanie marnowania żywności. Anegdoty o jej niezbyt uprzejmym zachowaniu przetrwały ponad sto lat, podobno składała podpis palcem na zakurzonych powierzchniach i pytała gospodynię, czy podoba się taki autograf. Wspomniane dziewczyny przechodziły więc szkołę gospodarstwa domowego na najwyższym poziomie. W powieści towarzyszymy weselu jednej z nich, podczas przyjęcia Lucyna komentuje prezenty – w tym poemat Mickiewicza i książkę własnego autorstwa: „Cóż, Mickiewicz poezja, ja proza (…) Beze mnie bieda, bez poezji gorzko” (s. 47)

Zdaję sobie sprawę, że upchnęliśmy ją do szafy, a to przecież przodkini Marthy Stewart (co ma sens, zważywszy, że Martha nosi nazwisko panieńskie Kostyra). Tylko że Lucyna miała w sobie odwagę, której brakuje uzależnionym od followersów lub wydawców współczesnym kucharkom. Bo Lucyna pokazała, że nie ma nic złego w byciu kucharką, że liczy się zaradność, ekonomiczne podejście do domu, a nie wystawny tryb życia. Wiedziała, że na dużo może sobie pozwolić, choć przyjmowanie rosyjskich dygnitarzy na kolacjach musiało spotkać się z ostracyzmem. Jednak i z tego nasza bohaterka wyszła obronną ręką. Jako czytelnicy kibicujemy jej, przynajmniej do pewnego momentu. Żeby nie było zbyt słodko i laurkowo, pisarka każe bohaterce zrobić kilka wątpliwych moralnie kroków, po prostu Lucyna traci swój instynkt i stawia na szali autorytet. Częściowo po to, żeby zrealizować marzenie, częściowo dla mężczyzny.

Manuela Gretkowska w jednym z wywiadów przyznała, że to, co wydaje się zmyślone, wydarzyło się naprawdę, tak jak scena w katedrze. Rzecz jasna pisarka nie stworzyła biografii Lucyny Ćwierczakiewiczowej, ta autorstwa Marty Sztokfisz („Pani od obiadów”) wypełnia tę lukę, ale powieść inspirowaną jej życiem. Tym się nieco pocieszam, bo kiedy bohaterka występuje przeciwko swoim wychowankom, zdaje mi się małostkową babą, ot co. Bardziej karkołomnym zabiegiem zdaje mi się jednak połączenie postaci i postawy społecznej Lucyny ze współczesnością. Wściekła, ale i zdeterminowana kobieta wychodzi z katedry po akcie jawnego buntu wobec księcia Kościoła. „Nie padało, ale z nerwów otworzyła czarną parasolkę, nie przejmując się połamanymi drutami. Kobiety zrobiły to samo, zakrywając dziedziniec czarnymi kopułami, chroniącymi ich głowy od kaprysów nieba. I tego wszystkiego, co nad nimi wisi, jeśli się same nie uchronią” (s. 180). To tylko próbka, bo kulminację wątków stanowi ostatnia scena, niezbyt grzecznie otworzyłam usta ze zdziwienia i wyrwało mi się: brawo, Manuela. To się nazywa zakończenie. Nie mogę jednak pozbyć się wątpliwości, czy takie odwołanie do aktualnej sytuacji nie jest pójściem na łatwiznę i czy od tak wytrawnej pisarki poruszającej się w różnych konwencjach nie można oczekiwać czegoś więcej. Ja do Twoich książek zdaje się już dorosłam, więc nie traktuj mnie jak dziecko, któremu trzeba pokazać, jak połączyć kropki.
Manuela Gretkowska: „Mistrzyni”. Wydawnictwo Znak. Kraków 2021.