CZY TO JEST MIŁOŚĆ, CZY TO JEST ZNĘCANIE? (HENRY MANCE: 'JAK KOCHAĆ ZWIERZĘTA W ŚWIECIE CZŁOWIEKA')
A
A
A
Czym jest deklarowana przez wielu ludzi miłość do zwierząt? To uczucie zostaje zdefiniowane przez „Wielki słownik języka polskiego” jako „silne uczucie do drugiej osoby, wywołujące chęć stałego przebywania z nią i uszczęśliwiania jej, przejawiające się troską i czułością, połączone zwykle z przywiązaniem i szacunkiem” (wsjp.pl). To także „więź emocjonalna lub intelektualna, wyrażająca się szacunkiem i troską, odczuwana wobec ludzi, zwierząt, miejsc, idei, z którymi czujemy się związani lub które uznajemy za wartości najwyższe” (tamże).
Troska, czułość, przywiązanie, szacunek – trudno uznać, żebyśmy jako ludzie mogli powiedzieć, że to pojęcia związane z naszym podejściem do zwierząt. Jasne – kochamy swojego kota czy psa, jesteśmy do niego przywiązani, okazujemy mu czułość. Ale co ze świnią z gospodarstwa hodowlanego? Co z bezdomnym kotem?
Henry Mance próbuje uświadomić nam, że wcale nie lubimy zwierząt tak bardzo, jak to deklarujemy. Jakże inaczej byłyby możliwe przemysłowe rzeźnie, przeławianie oceanów czy ogólnie działania, których skutkiem jest unicestwianie kolejnych gatunków? Podstawowym założenie książki stanowi uświadomienie czytelnikom dominacji człowieka we współczesnym świecie: „Mieszkając w mieście, jak większość dzisiejszej populacji świata, przez cały dzień widuję ledwie garstkę zwierząt. (…) Zwierzęta pojawiają się w oklepanych metaforach i oryginalnych znakach graficznych, ale nie jako istoty, które stanowią większość świadomych stworzeń. Jesteśmy tylko jednym spośród mniej więcej 500 gatunków naczelnych, 6400 gatunków ssaków i, wedle najlepszych oszacowań, 7-8 milionów gatunków zwierząt. Jak często przyjmujemy to do wiadomości?” (s. 10).
Mance zauważa, że ludzkie myślenie o zwierzętach nie opiera się na rzeczywistych stworzeniach, bo tak naprawdę jedyne zwierzęta, jakie spotykamy w miastach, to zwierzęta udomowione i owady, rzadko szczury i ptaki. Swoje sądy na temat własnej miłości do zwierząt formujemy na podstawie kultury masowej, która szeroko wykorzystuje wizerunki zwierząt (autor przywołuje jako przykład „śmieszne” filmiki na TikToku czy YouTubie). Nasze własne wyobrażenia chronią nas przed myśleniem o życiu prawdziwych zwierząt i zorientowaniem się, jak je krzywdzimy. Mance pisze o tym, jak szufladkujemy poszczególne gatunki, przypisując im miejsce w „naszym” świecie: „(…) krowy trafiają na talerze, psy na kanapy, lisy na wysypiska śmieci, słonie do ogrodów zoologicznych, a miliony dzikich zwierząt żyją sobie gdzieś tam i przy odrobinie szczęścia zobaczymy je w następnym serialu Davida Attenborough” (s. 10). Jak pisze Mance, to przypisywanie miejsca poszczególnym gatunkom pozwala nam nie zwariować i jeść mięso bez wyrzutów sumienia.
Docenienie podmiotowości innych stworzeń pozwoliłoby nam na miłość do nich – ale nie taką deklaratywną, po której idziemy zjeść kanapkę z szynką. Autor postawił przed sobą zadanie: „Postanowiłem poddać się testowi. Chciałem się przekonać, czy moja miłość do zwierząt ma odzwierciedlenie w moim postępowaniu, czy też – jak moja miłość do kina autorskiego – jest głównie teoretyczna. Zachwycanie się cudami zwierzęcego świata na filmach przyrodniczych to jedno; ja chciałem coś zrobić. Chciałem spojrzeć poza fizyczne piękno zwierząt i zrozumieć, jakie jest ich miejsce w naszym świecie. Chciałem stanąć oko w oko z realiami ferm i rzeźni, ogrodów i sklepów zoologicznych, oceanów i lasów. Czy traktowałem zwierzęta sprawiedliwie? Jeśli nie, czy potrafiłbym znaleźć lepszy sposób? To był zwierzęcy test. Doświadczenie to wyprowadziło mnie poza moją bańkę i pod wieloma względami zmieniło sposób, w jaki żyję. Wierzę, że może zmienić sposób, w jaki żyjemy my wszyscy” (s. 14).
Konieczność wychodzenia z bańki własnych przekonań jest charakterystyczna dla współczesnego świata. Każdy z nas buduje swoją bańkę informacyjną, środowiskową, poglądową i wyjście poza nią okazuje się wyjściem ze strefy komfortu. Z tego względu to, co proponuje Mance, jest wartościowe – czytając jego przemyślenia, sami możemy się zastanawiać, jakbyśmy zachowali się w danej sytuacji i czy moglibyśmy opracować jakieś rozwiązania ulepszające procesy, które i tak nieuchronnie zachodzą. Kolejnym celem, jaki sobie stawia autor, jest zapełnienie luki między obrońcami środowiska i obrońcami praw zwierząt. Według jego narracji mamy dwa stronnictwa: albo lubisz zwierzęta, albo przyrodę; nie ma nic pomiędzy.
Mance ma podbudowę naukową – wprawdzie w książce nie zamieścił przypisów, jednak z tyłu książki możemy odnaleźć wypisane źródła, z których korzystał. W pierwszym rozdziale pokazana jest ewolucja poglądów człowieka na życie ze zwierzętami. Przywołuje poglądy filozofów, wydarzenia historyczne, kroki milowe w walce o prawa zwierząt. Drugą dekadę XXI wieku określa jako najważniejszą w tym aspekcie – diety eliminujące produkty pochodzenia zwierzęcego znacznie zyskały na popularności. Mance wiąże to ze świadomością potrzeby przeciwdziałania kryzysowi klimatycznemu oraz rozwojem mediów społecznościowych. Te drugie w radosnych filmikach pokazują zwierzęta jako indywidualności – co może być pierwszym krokiem do zmiany myślenia i zachowania. Co ciekawe, na ludzi o wiele lepiej wpływa przekaz pozytywny – jak np. relacja z życia świńskiego azylu i oglądanie codziennych zdjęć mieszkańców – niż przekaz negatywny – jak np. dawne radykalne filmy organizacji PETA, ukazujące cierpienie, na jakie skazujemy zwierzęta. Oczywiście, jest wiele osób, które po takich radykalnych przekazach całkowicie zmienia swoje życie, jednak Mance ma świadomość tego, że radykalne zmiany często nie są długotrwałe. Do niektórych lepiej trafić przez słodką biegnącą pandę czy świnkę śpiącą na kanapie.
Do przeczytania książki zachęcił mnie opis na okładce informujący, że aby przekonać się, czy możliwe jest zmniejszenie krzywdy wyrządzanej zwierzętom, autor zatrudniał się w ubojni i na fermie hodowlanej. Pierwsze rozdziały książki są rodzajem reportażu – Mance podejmuje pracę w danym miejscu i zastanawia się, jakie zmiany można by wprowadzić, żeby procesy tam zachodzące nie były tak krzywdzące dla zwierząt.
Najciekawszym rozdziałem okazuje się ten o pracy w rzeźni, jest także najlepiej napisany. Mance’a dziwi już sam fakt, że zostaje przyjęty „z ulicy” – nikogo nie interesuje jego historia, a pracodawcy są przyzwyczajeni do dużych rotacji kadrowych. Jak się okazuje, niewiele osób wytrzymuje taką pracę. Dziennikarz ma za zadanie obdzierać ciała martwych zwierząt ze skóry. Doświadczony pracownik podpowiada technikę (Mance nie przechodzi żadnego szkolenia), a także mówi o swoich doświadczeniach (jedne zwierzęta oskórowuje się łatwiej, inne trudniej). Autor przyznaje, że robota w rzeźni jest brudna – wręcz niechlujna (wszędzie są plamy krwi) i hałaśliwa (maszyny na linii pracują głośno), powietrze „jest gęstą zawiesiną odrażających woni” (s. 63). Narracja nieustannie podkreśla brud i niekomfortowe warunki.
Mance podczas eksperymentu nie tylko ściąga z owiec skórę – podczas pracy z transportem świń ma opalać ich skórę, żeby było łatwiej pozbyć się szczeciny. W tym miejscu autor pozwala sobie na uwagę, która pokazuje, jak na niego podziałała praca w ubojni: „Zdejmuję fartuch i zaczynam myć ręce, jak nie myłem ich jeszcze nigdy w życiu” (s. 68).
Autor dokonuje ciekawej refleksji, że w ubojni widać, jak wielką władzę ma nad zwierzętami człowiek: „Zwierzęta w jednej chwili były żywymi, czującymi istotami, a dziesięć minut później – zbiorem kawałków mięsa” (s. 69). Ludzie bez kwalifikacji i przeszkolenia bez większej refleksji zabijali inne istoty. Coraz większy popyt na mięso stworzył przemysłowe miejsca śmierci. Mance zauważa, że był w stanie pracować w rzeźni tylko dlatego, że traktował ją jako sferę działań wojennych i skupiał się na przetrwaniu.
Dziennikarz nie poprzestał na wielkoformatowej rzeźni przemysłowej – zatrudnił się także w wolnowybiegowej hodowli świń. Właściciel podczas oprowadzania potencjalnego pracownika podkreślał swoją miłość do zwierząt, jednak fermą rządzą liczby, nie uczucia. Mioty prosiąt powinny być jak największe, a żywienie i zapładnianie planuje się pod kątem maksymalizacji produkcji. Autora szczególnie szokuje, że maciorom, przez swą nienaturalną wielkość i liczne mioty, zdarza się przypadkowo zabić prosię (nieszczęsne maluchy na farmie nazywa się „zgniotkami”). Kiedy mamy jakieś porównanie, widzimy patologiczność takiej hodowli: w azylach dla świń zdarzają się narodziny prosiąt – czasem do azylu jest przywożona maciora w ciąży. Tam prosięta mają miejsce i otoczenie, które pozwala im na naturalne zachowania – takie jak zabawa, ale i bliskość z matką. W hodowli o wysokim standardzie dobrostanu prosięta są odstawiane od matki po dwudziestu jeden albo dwudziestu ośmiu dniach – czego odpowiednikiem jest pięć lat ludzkich.
Mance przez to, że osobiście zaangażował się w eksperyment, może dotknąć tego, co większość ludzi tylko sobie wyobraża. W wyniku naszych przekonań albo jesteśmy obrońcami praw zwierząt, albo jesteśmy z drugiej strony barykady i są to dla nas fanaberie. Autor pokazuje, że to, co w przepisach istnieje jako wzór dobrego traktowania zwierząt – odpowiednie schronienie, karma – nie jest jedynym elementem dobrego życia: „[Problem z chowem zwierząt – B.S.] Zaczyna się od intensywnego hodowania zwierząt na mięso. Ewolucja przez dobór naturalny powinna sprawiać, żeby zwierzęta nie były mięsem. U dzików promowała osobniki sprytne, zwinne i szybkie. Nasza hodowla promowała przeciwne cechy – wypaczając ich biologię, aż maciory stały się tak ogromne, że nie zauważają, kiedy zgniatają na śmierć własne prosięta” (s. 80).
Mance przytacza dane potwierdzające, że większość ludzi w krajach zamożnych mogłaby przestać jeść mięso – tylko nie chcą. Niejedzenie mięsa jest interpretowane jako pozbawianie się przyjemności, odmawianie sobie życia – i zazwyczaj mówią tak osoby, które nie są na tyle otwarte, by spróbować innej diety, tylko zamykają się w swojej bańce.
Autor bierze pod lupę mleczarnie i tam również nie znajduje lepszej rady niż zrezygnowanie z nabiału. Nie jest utopistą: jak pisze, mógłby się pogodzić z brutalnością ubojni, gdyby było to konieczne np. do przeszczepów organów ratujących ludzkie życie, a nie stanowiło po prostu wyboru „smaczniejszego” jedzenia. Odwiedza także wegańskiego restauratora, który postawił sobie za cel pokazanie ludziom, jak kreatywne jest gotowanie roślinne. Gauthier wcześniej prowadził popularną restaurację z gwiazdką Michelina, jednak postanowił udowodnić, że weganizm jest tak samo smaczny jak tradycyjna dieta. Mance opisuje także różne inicjatywy, jak Veganuary czy próby stworzenia czystego mięsa. Próbuje także uświadomić czytelnikom, jaki byłby świat bez potrzeby jedzenia mięsa.
W kolejnych rozdziałach podjęte zostały tematy łowienia ryb, owoców morza, myślistwa, ogrodów zoologicznych, ochrony dzikich zwierząt, gatunków stowarzyszonych. Mance stara się wziąć pod uwagę różne sytuacje i czynniki. Nie wszystkie jego przemyślenia wydają mi się odpowiednio umotywowane. Kiedy np. pisze o tym, że bez wyrzutów sumienia można jeść omułki, ostrygi i małże, bo są zasobami odnawialnymi i nie cierpią, włącza mi się lampka ostrzegawcza, która podpowiada, że być może nie potrafimy jeszcze ich dostatecznie zbadać. Jednak sam argument, że lepiej jeść hodowane zasoby odnawialne niż przeławiać oceany, wydaje się słuszny – ale to ciągle wybieranie mniejszego zła.
Kompletnie nie do akceptacji jest dla mnie argument łączący potrzebę doświadczania natury z polowaniami. Rozdział o polowaniach Mance zaczyna od głośnego przypadku lwa Cecila, który został zabity podczas komercyjnego polowania. Opisuje swoje doświadczenia z polowań w Mongolii, gdzie na argali polują bogacze i celebryci. Paradoksalnie polowania na argali pomogły uratować gatunek – Mogołowie dbają o zwierzęta, które przynoszą im dochód. W 2003 roku na terenie, gdzie odbywają się polowania, naliczono 161 osobników, w 2014 roku ich liczba przekroczyła 1500. Dalej Mance przywołuje przypadek jeleni w Stanach Zjednoczonych, których populacja zaczęła niekontrolowanie wzrastać z powodu zniknięcia z tego terenu dużych drapieżników jak wilki. Według autora rolą myśliwych musi być kontrolowanie populacji jeleni – i są to działania na rzecz ekologii, pomagające w finansowaniu ochrony dzikich terenów. Z kolei bardziej logiczne rozwiązanie, czyli introdukcję wilków na dane tereny, odrzuca ze względu na cierpienie zwierząt. Jako argument przytacza własne doświadczenie z dzieciństwa, kiedy najbardziej przerażającą sceną w „Bambim” była dla niego nie śmierć matki jelonka z rąk myśliwego, a ta, w której wilki chcą rozszarpać partnerkę Bambiego.
Argument cierpienia zwierząt w naturalnym ekosystemie mija się z celem. Ludzkie ingerencje zaburzają działanie ekosystemu, zmieniają układ sił między drapieżnikami i ich ofiarami. Przypadek, kiedy udajemy, że to myśliwi mają dzisiaj kluczowe znaczenie w równowadze ekologicznej, jest zwykłą farsą. Można odnieść wrażenie, że autor książki „dał się złapać” na słodką narrację myśliwych, uległ czarowi myślistwa – w jego książce słychać argumenty wytaczane przez środowisko polskich myśliwych od dziesięcioleci. Wziął udział w komercyjnym polowaniu na terenie Polski. Sam postrzega je ironicznie jako „wakacje dla psychopatów” (s. 204) – z dworca w Berlinie odebrał go Szwed, którego autor nazywa „najbardziej entuzjastycznym myśliwym” (s. 204), jakiego spotkał w życiu (nic więc dziwnego, że dał się omotać jego historiami). Rozmówca przytacza historię, jak pisał do celebrytów walczących o prawa zwierząt i oferował im uratowanie nosorożca albo stado żyraf, po uiszczeniu odpowiedniej opłaty (która przelicytowałaby myśliwych). Nikt się nie odezwał, co Szwed uznał za dowody na to, że nikogo nie obchodzi los starej żyrafy i lepiej ją zastrzelić. Mance przytacza jego wypowiedź: „Nie każe nikomu lubić polowań. Ale proszę ludzi, żeby zaakceptowali je albo wymyślili inny system. Ludzie są niechętni polowaniom, odkąd sięgam pamięcią – więc mieli dość czasu, żeby znaleźć alternatywę” (s. 205).
Dziennikarz nie wyjaśnia jednak, o jaką alternatywę chodzi. Alternatywę dla rozrywki? Dla adrenaliny? Jak sam przyznaje, dla niego myślistwo jest bardziej stylem życia niż sportem. Takie same przemyślenia możemy znaleźć u Zenona Kruczyńskiego, który przytacza historię własnego życia – kiedyś był zapalonym myśliwym, dzisiaj jest twarzą ruchu antymyśliwskiego. Opowiada, że jako myśliwy żył tylko od weekendu do weekendu – tak samo jako jego ojciec i inni znajomi myśliwi. To, co działo się w tygodniu, było tylko przygotowaniem do weekendowego polowania.
Mance wziął udział w komercyjnym polowaniu z nagonką. Autor przytacza dane o dzikach i potencjalnej epidemii ASF, jednak nie zadaje sobie trudu i powtarza tylko zdanie jednego z myśliwych. Oprócz tego, że czuł się otoczony przez dziki („one są wszędzie!” [s. 207]), to najboleśniejszy był dla niego zakaz polowania na wilki. Już samo to pokazuje, że polowanie nie ma na celu – jak dowodzą myśliwi – wyrównywania sił w ekosystemie. Jest prymitywną rozrywką, która ma powodować uderzenie adrenaliny. Dalej w narracji mamy sytuację niedopuszczalną: strzelanie do lochy z młodymi. To niezgodne z etyką łowiecką (warchlaki nie poradzą sobie bez matki). Czemu wydarzyło się na tym komercyjnym polowaniu? Po pierwsze, jest to swego rodzaju szara strefa (zdarzają się polowania na zwierzęta pod ochroną, jak wilki). Po drugie, w roku 2020 Pomorski Wojewódzki Lekarz Weterynarii zalecił, by myśliwi zabijali więcej loch – nie patrząc na to, że niedawno rodziły młody. Dopiero od 2021 rząd postanowił, że będzie płacił za wszystkie odstrzelone dziki z wyjątkiem loch.
Mance’owi najgorsze wydało się nie samo polowanie, a naganianie zwierzyny. Uznał za prawdopodobne wytłumaczenia towarzyszących mu myśliwych, że polują ze względu ekologicznych czy też dlatego, że lubią przebywać na świeżym powietrzu. Autor przez możliwość poczucia więzi z naturą nabrał szacunku dla myślistwa. Polowanie jako doświadczanie natury jest według mnie z gruntu wypaczone. Dziennikarz brał udział w polowaniu z nagonką, jednak jak możemy wyczytać u Kruczyńskiego (2017: 169), myśliwi raczej wolą siedzieć na ambonie, szczególnie przy nęcisku. W takim przypadku trudno prowadzić narrację o wielkiej i pierwotnej więzi z naturą, stąd zapewne jedynie obraz polowania z nagonką.
Trudno jednoznacznie oceniać książkę Mance’a. W recenzjach jako wielką zaletę tej książki przytacza się poczucie humoru i miejscami żartobliwą narrację. Nie wiem jednak czy to mój sceptycyzm, ale żarty autora często wydają mi się raczej niesmaczne i często nie na miejscu. Mamy dobrą podbudowę merytoryczną większości rozdziałów – i trudny do przełknięcia „rodzynek”, jakim okazuje się rozdział o polowaniach, gdzie główne źródło stanowią opowieści myśliwych.
Trzeba jednak przyznać, że sam pomysł na książkę jest interesujący, a próba wyjścia z własnej bańki poglądowej – godna podziwu. Książki Mance’a nie można czytać bezkrytycznie, ale czytać warto. Warto chociażby po to, żeby zastanowić się nad własnym stosunkiem do zwierząt i tym, co możemy dla nich zrobić.
LITERATURA:
Kruczyński Z.: „Farba znaczy krew”. Wołowiec 2017 [wydanie elektroniczne].
„Miłość”. W: „Wielki słownik języka polskiego”. Red. P. Żmigrodzki. https://wsjp.pl/haslo/podglad/482/milosc.
Troska, czułość, przywiązanie, szacunek – trudno uznać, żebyśmy jako ludzie mogli powiedzieć, że to pojęcia związane z naszym podejściem do zwierząt. Jasne – kochamy swojego kota czy psa, jesteśmy do niego przywiązani, okazujemy mu czułość. Ale co ze świnią z gospodarstwa hodowlanego? Co z bezdomnym kotem?
Henry Mance próbuje uświadomić nam, że wcale nie lubimy zwierząt tak bardzo, jak to deklarujemy. Jakże inaczej byłyby możliwe przemysłowe rzeźnie, przeławianie oceanów czy ogólnie działania, których skutkiem jest unicestwianie kolejnych gatunków? Podstawowym założenie książki stanowi uświadomienie czytelnikom dominacji człowieka we współczesnym świecie: „Mieszkając w mieście, jak większość dzisiejszej populacji świata, przez cały dzień widuję ledwie garstkę zwierząt. (…) Zwierzęta pojawiają się w oklepanych metaforach i oryginalnych znakach graficznych, ale nie jako istoty, które stanowią większość świadomych stworzeń. Jesteśmy tylko jednym spośród mniej więcej 500 gatunków naczelnych, 6400 gatunków ssaków i, wedle najlepszych oszacowań, 7-8 milionów gatunków zwierząt. Jak często przyjmujemy to do wiadomości?” (s. 10).
Mance zauważa, że ludzkie myślenie o zwierzętach nie opiera się na rzeczywistych stworzeniach, bo tak naprawdę jedyne zwierzęta, jakie spotykamy w miastach, to zwierzęta udomowione i owady, rzadko szczury i ptaki. Swoje sądy na temat własnej miłości do zwierząt formujemy na podstawie kultury masowej, która szeroko wykorzystuje wizerunki zwierząt (autor przywołuje jako przykład „śmieszne” filmiki na TikToku czy YouTubie). Nasze własne wyobrażenia chronią nas przed myśleniem o życiu prawdziwych zwierząt i zorientowaniem się, jak je krzywdzimy. Mance pisze o tym, jak szufladkujemy poszczególne gatunki, przypisując im miejsce w „naszym” świecie: „(…) krowy trafiają na talerze, psy na kanapy, lisy na wysypiska śmieci, słonie do ogrodów zoologicznych, a miliony dzikich zwierząt żyją sobie gdzieś tam i przy odrobinie szczęścia zobaczymy je w następnym serialu Davida Attenborough” (s. 10). Jak pisze Mance, to przypisywanie miejsca poszczególnym gatunkom pozwala nam nie zwariować i jeść mięso bez wyrzutów sumienia.
Docenienie podmiotowości innych stworzeń pozwoliłoby nam na miłość do nich – ale nie taką deklaratywną, po której idziemy zjeść kanapkę z szynką. Autor postawił przed sobą zadanie: „Postanowiłem poddać się testowi. Chciałem się przekonać, czy moja miłość do zwierząt ma odzwierciedlenie w moim postępowaniu, czy też – jak moja miłość do kina autorskiego – jest głównie teoretyczna. Zachwycanie się cudami zwierzęcego świata na filmach przyrodniczych to jedno; ja chciałem coś zrobić. Chciałem spojrzeć poza fizyczne piękno zwierząt i zrozumieć, jakie jest ich miejsce w naszym świecie. Chciałem stanąć oko w oko z realiami ferm i rzeźni, ogrodów i sklepów zoologicznych, oceanów i lasów. Czy traktowałem zwierzęta sprawiedliwie? Jeśli nie, czy potrafiłbym znaleźć lepszy sposób? To był zwierzęcy test. Doświadczenie to wyprowadziło mnie poza moją bańkę i pod wieloma względami zmieniło sposób, w jaki żyję. Wierzę, że może zmienić sposób, w jaki żyjemy my wszyscy” (s. 14).
Konieczność wychodzenia z bańki własnych przekonań jest charakterystyczna dla współczesnego świata. Każdy z nas buduje swoją bańkę informacyjną, środowiskową, poglądową i wyjście poza nią okazuje się wyjściem ze strefy komfortu. Z tego względu to, co proponuje Mance, jest wartościowe – czytając jego przemyślenia, sami możemy się zastanawiać, jakbyśmy zachowali się w danej sytuacji i czy moglibyśmy opracować jakieś rozwiązania ulepszające procesy, które i tak nieuchronnie zachodzą. Kolejnym celem, jaki sobie stawia autor, jest zapełnienie luki między obrońcami środowiska i obrońcami praw zwierząt. Według jego narracji mamy dwa stronnictwa: albo lubisz zwierzęta, albo przyrodę; nie ma nic pomiędzy.
Mance ma podbudowę naukową – wprawdzie w książce nie zamieścił przypisów, jednak z tyłu książki możemy odnaleźć wypisane źródła, z których korzystał. W pierwszym rozdziale pokazana jest ewolucja poglądów człowieka na życie ze zwierzętami. Przywołuje poglądy filozofów, wydarzenia historyczne, kroki milowe w walce o prawa zwierząt. Drugą dekadę XXI wieku określa jako najważniejszą w tym aspekcie – diety eliminujące produkty pochodzenia zwierzęcego znacznie zyskały na popularności. Mance wiąże to ze świadomością potrzeby przeciwdziałania kryzysowi klimatycznemu oraz rozwojem mediów społecznościowych. Te drugie w radosnych filmikach pokazują zwierzęta jako indywidualności – co może być pierwszym krokiem do zmiany myślenia i zachowania. Co ciekawe, na ludzi o wiele lepiej wpływa przekaz pozytywny – jak np. relacja z życia świńskiego azylu i oglądanie codziennych zdjęć mieszkańców – niż przekaz negatywny – jak np. dawne radykalne filmy organizacji PETA, ukazujące cierpienie, na jakie skazujemy zwierzęta. Oczywiście, jest wiele osób, które po takich radykalnych przekazach całkowicie zmienia swoje życie, jednak Mance ma świadomość tego, że radykalne zmiany często nie są długotrwałe. Do niektórych lepiej trafić przez słodką biegnącą pandę czy świnkę śpiącą na kanapie.
Do przeczytania książki zachęcił mnie opis na okładce informujący, że aby przekonać się, czy możliwe jest zmniejszenie krzywdy wyrządzanej zwierzętom, autor zatrudniał się w ubojni i na fermie hodowlanej. Pierwsze rozdziały książki są rodzajem reportażu – Mance podejmuje pracę w danym miejscu i zastanawia się, jakie zmiany można by wprowadzić, żeby procesy tam zachodzące nie były tak krzywdzące dla zwierząt.
Najciekawszym rozdziałem okazuje się ten o pracy w rzeźni, jest także najlepiej napisany. Mance’a dziwi już sam fakt, że zostaje przyjęty „z ulicy” – nikogo nie interesuje jego historia, a pracodawcy są przyzwyczajeni do dużych rotacji kadrowych. Jak się okazuje, niewiele osób wytrzymuje taką pracę. Dziennikarz ma za zadanie obdzierać ciała martwych zwierząt ze skóry. Doświadczony pracownik podpowiada technikę (Mance nie przechodzi żadnego szkolenia), a także mówi o swoich doświadczeniach (jedne zwierzęta oskórowuje się łatwiej, inne trudniej). Autor przyznaje, że robota w rzeźni jest brudna – wręcz niechlujna (wszędzie są plamy krwi) i hałaśliwa (maszyny na linii pracują głośno), powietrze „jest gęstą zawiesiną odrażających woni” (s. 63). Narracja nieustannie podkreśla brud i niekomfortowe warunki.
Mance podczas eksperymentu nie tylko ściąga z owiec skórę – podczas pracy z transportem świń ma opalać ich skórę, żeby było łatwiej pozbyć się szczeciny. W tym miejscu autor pozwala sobie na uwagę, która pokazuje, jak na niego podziałała praca w ubojni: „Zdejmuję fartuch i zaczynam myć ręce, jak nie myłem ich jeszcze nigdy w życiu” (s. 68).
Autor dokonuje ciekawej refleksji, że w ubojni widać, jak wielką władzę ma nad zwierzętami człowiek: „Zwierzęta w jednej chwili były żywymi, czującymi istotami, a dziesięć minut później – zbiorem kawałków mięsa” (s. 69). Ludzie bez kwalifikacji i przeszkolenia bez większej refleksji zabijali inne istoty. Coraz większy popyt na mięso stworzył przemysłowe miejsca śmierci. Mance zauważa, że był w stanie pracować w rzeźni tylko dlatego, że traktował ją jako sferę działań wojennych i skupiał się na przetrwaniu.
Dziennikarz nie poprzestał na wielkoformatowej rzeźni przemysłowej – zatrudnił się także w wolnowybiegowej hodowli świń. Właściciel podczas oprowadzania potencjalnego pracownika podkreślał swoją miłość do zwierząt, jednak fermą rządzą liczby, nie uczucia. Mioty prosiąt powinny być jak największe, a żywienie i zapładnianie planuje się pod kątem maksymalizacji produkcji. Autora szczególnie szokuje, że maciorom, przez swą nienaturalną wielkość i liczne mioty, zdarza się przypadkowo zabić prosię (nieszczęsne maluchy na farmie nazywa się „zgniotkami”). Kiedy mamy jakieś porównanie, widzimy patologiczność takiej hodowli: w azylach dla świń zdarzają się narodziny prosiąt – czasem do azylu jest przywożona maciora w ciąży. Tam prosięta mają miejsce i otoczenie, które pozwala im na naturalne zachowania – takie jak zabawa, ale i bliskość z matką. W hodowli o wysokim standardzie dobrostanu prosięta są odstawiane od matki po dwudziestu jeden albo dwudziestu ośmiu dniach – czego odpowiednikiem jest pięć lat ludzkich.
Mance przez to, że osobiście zaangażował się w eksperyment, może dotknąć tego, co większość ludzi tylko sobie wyobraża. W wyniku naszych przekonań albo jesteśmy obrońcami praw zwierząt, albo jesteśmy z drugiej strony barykady i są to dla nas fanaberie. Autor pokazuje, że to, co w przepisach istnieje jako wzór dobrego traktowania zwierząt – odpowiednie schronienie, karma – nie jest jedynym elementem dobrego życia: „[Problem z chowem zwierząt – B.S.] Zaczyna się od intensywnego hodowania zwierząt na mięso. Ewolucja przez dobór naturalny powinna sprawiać, żeby zwierzęta nie były mięsem. U dzików promowała osobniki sprytne, zwinne i szybkie. Nasza hodowla promowała przeciwne cechy – wypaczając ich biologię, aż maciory stały się tak ogromne, że nie zauważają, kiedy zgniatają na śmierć własne prosięta” (s. 80).
Mance przytacza dane potwierdzające, że większość ludzi w krajach zamożnych mogłaby przestać jeść mięso – tylko nie chcą. Niejedzenie mięsa jest interpretowane jako pozbawianie się przyjemności, odmawianie sobie życia – i zazwyczaj mówią tak osoby, które nie są na tyle otwarte, by spróbować innej diety, tylko zamykają się w swojej bańce.
Autor bierze pod lupę mleczarnie i tam również nie znajduje lepszej rady niż zrezygnowanie z nabiału. Nie jest utopistą: jak pisze, mógłby się pogodzić z brutalnością ubojni, gdyby było to konieczne np. do przeszczepów organów ratujących ludzkie życie, a nie stanowiło po prostu wyboru „smaczniejszego” jedzenia. Odwiedza także wegańskiego restauratora, który postawił sobie za cel pokazanie ludziom, jak kreatywne jest gotowanie roślinne. Gauthier wcześniej prowadził popularną restaurację z gwiazdką Michelina, jednak postanowił udowodnić, że weganizm jest tak samo smaczny jak tradycyjna dieta. Mance opisuje także różne inicjatywy, jak Veganuary czy próby stworzenia czystego mięsa. Próbuje także uświadomić czytelnikom, jaki byłby świat bez potrzeby jedzenia mięsa.
W kolejnych rozdziałach podjęte zostały tematy łowienia ryb, owoców morza, myślistwa, ogrodów zoologicznych, ochrony dzikich zwierząt, gatunków stowarzyszonych. Mance stara się wziąć pod uwagę różne sytuacje i czynniki. Nie wszystkie jego przemyślenia wydają mi się odpowiednio umotywowane. Kiedy np. pisze o tym, że bez wyrzutów sumienia można jeść omułki, ostrygi i małże, bo są zasobami odnawialnymi i nie cierpią, włącza mi się lampka ostrzegawcza, która podpowiada, że być może nie potrafimy jeszcze ich dostatecznie zbadać. Jednak sam argument, że lepiej jeść hodowane zasoby odnawialne niż przeławiać oceany, wydaje się słuszny – ale to ciągle wybieranie mniejszego zła.
Kompletnie nie do akceptacji jest dla mnie argument łączący potrzebę doświadczania natury z polowaniami. Rozdział o polowaniach Mance zaczyna od głośnego przypadku lwa Cecila, który został zabity podczas komercyjnego polowania. Opisuje swoje doświadczenia z polowań w Mongolii, gdzie na argali polują bogacze i celebryci. Paradoksalnie polowania na argali pomogły uratować gatunek – Mogołowie dbają o zwierzęta, które przynoszą im dochód. W 2003 roku na terenie, gdzie odbywają się polowania, naliczono 161 osobników, w 2014 roku ich liczba przekroczyła 1500. Dalej Mance przywołuje przypadek jeleni w Stanach Zjednoczonych, których populacja zaczęła niekontrolowanie wzrastać z powodu zniknięcia z tego terenu dużych drapieżników jak wilki. Według autora rolą myśliwych musi być kontrolowanie populacji jeleni – i są to działania na rzecz ekologii, pomagające w finansowaniu ochrony dzikich terenów. Z kolei bardziej logiczne rozwiązanie, czyli introdukcję wilków na dane tereny, odrzuca ze względu na cierpienie zwierząt. Jako argument przytacza własne doświadczenie z dzieciństwa, kiedy najbardziej przerażającą sceną w „Bambim” była dla niego nie śmierć matki jelonka z rąk myśliwego, a ta, w której wilki chcą rozszarpać partnerkę Bambiego.
Argument cierpienia zwierząt w naturalnym ekosystemie mija się z celem. Ludzkie ingerencje zaburzają działanie ekosystemu, zmieniają układ sił między drapieżnikami i ich ofiarami. Przypadek, kiedy udajemy, że to myśliwi mają dzisiaj kluczowe znaczenie w równowadze ekologicznej, jest zwykłą farsą. Można odnieść wrażenie, że autor książki „dał się złapać” na słodką narrację myśliwych, uległ czarowi myślistwa – w jego książce słychać argumenty wytaczane przez środowisko polskich myśliwych od dziesięcioleci. Wziął udział w komercyjnym polowaniu na terenie Polski. Sam postrzega je ironicznie jako „wakacje dla psychopatów” (s. 204) – z dworca w Berlinie odebrał go Szwed, którego autor nazywa „najbardziej entuzjastycznym myśliwym” (s. 204), jakiego spotkał w życiu (nic więc dziwnego, że dał się omotać jego historiami). Rozmówca przytacza historię, jak pisał do celebrytów walczących o prawa zwierząt i oferował im uratowanie nosorożca albo stado żyraf, po uiszczeniu odpowiedniej opłaty (która przelicytowałaby myśliwych). Nikt się nie odezwał, co Szwed uznał za dowody na to, że nikogo nie obchodzi los starej żyrafy i lepiej ją zastrzelić. Mance przytacza jego wypowiedź: „Nie każe nikomu lubić polowań. Ale proszę ludzi, żeby zaakceptowali je albo wymyślili inny system. Ludzie są niechętni polowaniom, odkąd sięgam pamięcią – więc mieli dość czasu, żeby znaleźć alternatywę” (s. 205).
Dziennikarz nie wyjaśnia jednak, o jaką alternatywę chodzi. Alternatywę dla rozrywki? Dla adrenaliny? Jak sam przyznaje, dla niego myślistwo jest bardziej stylem życia niż sportem. Takie same przemyślenia możemy znaleźć u Zenona Kruczyńskiego, który przytacza historię własnego życia – kiedyś był zapalonym myśliwym, dzisiaj jest twarzą ruchu antymyśliwskiego. Opowiada, że jako myśliwy żył tylko od weekendu do weekendu – tak samo jako jego ojciec i inni znajomi myśliwi. To, co działo się w tygodniu, było tylko przygotowaniem do weekendowego polowania.
Mance wziął udział w komercyjnym polowaniu z nagonką. Autor przytacza dane o dzikach i potencjalnej epidemii ASF, jednak nie zadaje sobie trudu i powtarza tylko zdanie jednego z myśliwych. Oprócz tego, że czuł się otoczony przez dziki („one są wszędzie!” [s. 207]), to najboleśniejszy był dla niego zakaz polowania na wilki. Już samo to pokazuje, że polowanie nie ma na celu – jak dowodzą myśliwi – wyrównywania sił w ekosystemie. Jest prymitywną rozrywką, która ma powodować uderzenie adrenaliny. Dalej w narracji mamy sytuację niedopuszczalną: strzelanie do lochy z młodymi. To niezgodne z etyką łowiecką (warchlaki nie poradzą sobie bez matki). Czemu wydarzyło się na tym komercyjnym polowaniu? Po pierwsze, jest to swego rodzaju szara strefa (zdarzają się polowania na zwierzęta pod ochroną, jak wilki). Po drugie, w roku 2020 Pomorski Wojewódzki Lekarz Weterynarii zalecił, by myśliwi zabijali więcej loch – nie patrząc na to, że niedawno rodziły młody. Dopiero od 2021 rząd postanowił, że będzie płacił za wszystkie odstrzelone dziki z wyjątkiem loch.
Mance’owi najgorsze wydało się nie samo polowanie, a naganianie zwierzyny. Uznał za prawdopodobne wytłumaczenia towarzyszących mu myśliwych, że polują ze względu ekologicznych czy też dlatego, że lubią przebywać na świeżym powietrzu. Autor przez możliwość poczucia więzi z naturą nabrał szacunku dla myślistwa. Polowanie jako doświadczanie natury jest według mnie z gruntu wypaczone. Dziennikarz brał udział w polowaniu z nagonką, jednak jak możemy wyczytać u Kruczyńskiego (2017: 169), myśliwi raczej wolą siedzieć na ambonie, szczególnie przy nęcisku. W takim przypadku trudno prowadzić narrację o wielkiej i pierwotnej więzi z naturą, stąd zapewne jedynie obraz polowania z nagonką.
Trudno jednoznacznie oceniać książkę Mance’a. W recenzjach jako wielką zaletę tej książki przytacza się poczucie humoru i miejscami żartobliwą narrację. Nie wiem jednak czy to mój sceptycyzm, ale żarty autora często wydają mi się raczej niesmaczne i często nie na miejscu. Mamy dobrą podbudowę merytoryczną większości rozdziałów – i trudny do przełknięcia „rodzynek”, jakim okazuje się rozdział o polowaniach, gdzie główne źródło stanowią opowieści myśliwych.
Trzeba jednak przyznać, że sam pomysł na książkę jest interesujący, a próba wyjścia z własnej bańki poglądowej – godna podziwu. Książki Mance’a nie można czytać bezkrytycznie, ale czytać warto. Warto chociażby po to, żeby zastanowić się nad własnym stosunkiem do zwierząt i tym, co możemy dla nich zrobić.
LITERATURA:
Kruczyński Z.: „Farba znaczy krew”. Wołowiec 2017 [wydanie elektroniczne].
„Miłość”. W: „Wielki słownik języka polskiego”. Red. P. Żmigrodzki. https://wsjp.pl/haslo/podglad/482/milosc.
Henry Mance: „Jak kochać zwierzęta w świecie człowieka”. Przeł. Norbert Radomski. Dom Wydawniczy Rebis. Poznań 2022.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |