GADAJ ZDRÓW! (GASTON DORREN: 'GADKA. W SZEŚĆDZIESIĄT JĘZYKÓW DOOKOŁA EUROPY')
A
A
A
Po tym, jak Gaston Dorren zabrał nas w językową podróż dookoła świata, a o której pisaliśmy na łamach „artPAPIERu”, czas na podróż w mikroskali (choć mikro- jest tu pojęciem nader pozornym, bo języków jest aż sześćdziesiąt) po Europie.
Przyjęty przez autora zamysł okazuje się bardzo podobny do poprzedniego. Wierni czytelnicy nie powinni więc być zaskoczeni, bo książka oparta została też na takiej samej właściwie strukturze. Dorren zmienia w trakcie taktyki narracyjne, a także strategię, z jaką poszczególne języki traktuje. W niektórych rozdziałach trudno się właściwie doszukać czegoś o specyfice języka jako takiego (wyjmując z tego pojawiające się pod koniec każdego rozdziału świetne wyimki, które prezentują słowa, jakie z danego języka przeniknęły do języka polskiego, oraz wybrane słowo, zazwyczaj opisujące rzecz/czynność wartą „zaadoptowania”).
Książka podzielona jest na dziewięć części, w zależności od tego, jaką nadrzędną dominantę przyjął Dorren. I tak możemy przeczytać: „Krewniacy. Języki i ich rodziny”, „Czas zaprzeszły nieciągły. Języki i ich historia”, „Wojna i pokój. Języki a polityka”, „W gąszczu dźwięków. Jak tu pisać, jak tu czytać”, „Wyrzec rzeczoną rzecz. Języki i ich słownictwo”, „Zasady mówienia. Języki i ich gramatyka”, „Oddział intensywnej opieki. Języki na skraju przepaści”, „Ludzie czynu. Lingwiści, którzy odcisnęli ślad” i „Bez upiększeń. Lingwistyczne szkice do portretów”. Po tak sformułowanych nagłówkach, możemy się chyba choć „z grubsza” domyślić, czego będą dotyczyły teksty o kolejnych językach w ramach całostek.
Dorren, co godne podziwu, bardzo demokratycznie rozkłada swoje językowe zainteresowania. Pochyla się w równym stopniu nad językowymi gigantami takimi jak niemiecki, francuski czy hiszpański, jak nad romansz, osetyjskim, luksemburskim, manx czy gagauskim. Niepotrzebnie może estoński został potraktowany jak zagadka – nawet w spisie treści widnieje jako „Zgadnij, co to za język; po nitce do kłębka”, więc jeśli ktoś otworzy książkę z nadzieją, że dowie się właśnie o tym języku, może ulec wrażeniu, że autor nie pochylił się nad nim wcale. Dodam jednak, że lektura rozdziału może przynieść niemałą frajdę – Dorren bawi się z nami w detektywów i na podstawie podobieństw i różnic zawęża krąg „podejrzanych”, aż wreszcie ujawnia, kim jest tajemniczy sprawca całego zamieszania.
Odrobinę mniej interesująco wypadają rozdziały, które koncentrują się przede wszystkim na zawiłościach historycznych. Choć uwarunkowania te bywają oczywiście intrygujące, Dorren najciekawiej opowiada o języku jako takim, i tym bardziej widać rozdźwięk między poprawnie poprowadzoną narracją zbudowaną dookoła przeszłości w rozdziałach takich jak ten o języku osetyjskim (zob. s. 45) czy niemieckim (zob. s. 51) a pozostałymi, skoncentrowanymi głównie na językoznawczej refleksji. Fantastyczne są rozdziały np. o szwedzkim, hiszpańskim, łotewskim, włoskim, islandzkim, saami (można się wreszcie dowiedzieć, jak to jest z tym śniegiem u Innuitów!) czy językach migowych.
Dorren, co zrobił już w poprzedniej książce, niektóre rozdziały kształtuje w sposób zupełnie odbiegający od całości publikacji. Tak jest np. w przypadku rozdziału o języku białoruskim, gdzie forma tekstu ma wzmacniać wymowę całości. Rozdział został bowiem napisany jak dwa równoległe przemówienia, jedno w obronie języka rosyjskiego, niczym partyjny przekaz pełen znanych zwrotów i manipulacji, oraz drugie, wzywające do wzrostu aktywizmu i obrony języka białoruskiego. Świetnie też ten zabieg działa w przypadku rozdziału o języku węgierskim, gdzie język został przedstawiony jako „pani Madziar”, która przyszła do lekarza.
Rodzimym użytkownikom polszczyzny polecam też rozdział końcowy, poza obrębem głównych części książki – „Bliska nieznajoma. Dlaczego uczę się polskiego i lubię to robić” (s. 343), bo choć Dorren stwierdza, że „polski bywa irytujący” (s. 348), to jednak konkluduje: „(…) moja droga polszczyzno, cieszę się z naszego spotkania. Powolutku zaczynam cię rozumieć. Dotąd prawie nieznajoma, teraz już wydajesz mi się osobliwie bliska” (s. 349).
„Gadka” to pozycja dla wszystkich, którzy marzą o jólabókaflóð, najlepiej w czasie utepils na sitooterie, żeby nie myśleć o verkënnen, bo przecież to merak jest w życiu najważniejsze. Merak i czytanie dobrych książek – jedną z nich może zdecydowanie być właśnie „Gadka”.
Przyjęty przez autora zamysł okazuje się bardzo podobny do poprzedniego. Wierni czytelnicy nie powinni więc być zaskoczeni, bo książka oparta została też na takiej samej właściwie strukturze. Dorren zmienia w trakcie taktyki narracyjne, a także strategię, z jaką poszczególne języki traktuje. W niektórych rozdziałach trudno się właściwie doszukać czegoś o specyfice języka jako takiego (wyjmując z tego pojawiające się pod koniec każdego rozdziału świetne wyimki, które prezentują słowa, jakie z danego języka przeniknęły do języka polskiego, oraz wybrane słowo, zazwyczaj opisujące rzecz/czynność wartą „zaadoptowania”).
Książka podzielona jest na dziewięć części, w zależności od tego, jaką nadrzędną dominantę przyjął Dorren. I tak możemy przeczytać: „Krewniacy. Języki i ich rodziny”, „Czas zaprzeszły nieciągły. Języki i ich historia”, „Wojna i pokój. Języki a polityka”, „W gąszczu dźwięków. Jak tu pisać, jak tu czytać”, „Wyrzec rzeczoną rzecz. Języki i ich słownictwo”, „Zasady mówienia. Języki i ich gramatyka”, „Oddział intensywnej opieki. Języki na skraju przepaści”, „Ludzie czynu. Lingwiści, którzy odcisnęli ślad” i „Bez upiększeń. Lingwistyczne szkice do portretów”. Po tak sformułowanych nagłówkach, możemy się chyba choć „z grubsza” domyślić, czego będą dotyczyły teksty o kolejnych językach w ramach całostek.
Dorren, co godne podziwu, bardzo demokratycznie rozkłada swoje językowe zainteresowania. Pochyla się w równym stopniu nad językowymi gigantami takimi jak niemiecki, francuski czy hiszpański, jak nad romansz, osetyjskim, luksemburskim, manx czy gagauskim. Niepotrzebnie może estoński został potraktowany jak zagadka – nawet w spisie treści widnieje jako „Zgadnij, co to za język; po nitce do kłębka”, więc jeśli ktoś otworzy książkę z nadzieją, że dowie się właśnie o tym języku, może ulec wrażeniu, że autor nie pochylił się nad nim wcale. Dodam jednak, że lektura rozdziału może przynieść niemałą frajdę – Dorren bawi się z nami w detektywów i na podstawie podobieństw i różnic zawęża krąg „podejrzanych”, aż wreszcie ujawnia, kim jest tajemniczy sprawca całego zamieszania.
Odrobinę mniej interesująco wypadają rozdziały, które koncentrują się przede wszystkim na zawiłościach historycznych. Choć uwarunkowania te bywają oczywiście intrygujące, Dorren najciekawiej opowiada o języku jako takim, i tym bardziej widać rozdźwięk między poprawnie poprowadzoną narracją zbudowaną dookoła przeszłości w rozdziałach takich jak ten o języku osetyjskim (zob. s. 45) czy niemieckim (zob. s. 51) a pozostałymi, skoncentrowanymi głównie na językoznawczej refleksji. Fantastyczne są rozdziały np. o szwedzkim, hiszpańskim, łotewskim, włoskim, islandzkim, saami (można się wreszcie dowiedzieć, jak to jest z tym śniegiem u Innuitów!) czy językach migowych.
Dorren, co zrobił już w poprzedniej książce, niektóre rozdziały kształtuje w sposób zupełnie odbiegający od całości publikacji. Tak jest np. w przypadku rozdziału o języku białoruskim, gdzie forma tekstu ma wzmacniać wymowę całości. Rozdział został bowiem napisany jak dwa równoległe przemówienia, jedno w obronie języka rosyjskiego, niczym partyjny przekaz pełen znanych zwrotów i manipulacji, oraz drugie, wzywające do wzrostu aktywizmu i obrony języka białoruskiego. Świetnie też ten zabieg działa w przypadku rozdziału o języku węgierskim, gdzie język został przedstawiony jako „pani Madziar”, która przyszła do lekarza.
Rodzimym użytkownikom polszczyzny polecam też rozdział końcowy, poza obrębem głównych części książki – „Bliska nieznajoma. Dlaczego uczę się polskiego i lubię to robić” (s. 343), bo choć Dorren stwierdza, że „polski bywa irytujący” (s. 348), to jednak konkluduje: „(…) moja droga polszczyzno, cieszę się z naszego spotkania. Powolutku zaczynam cię rozumieć. Dotąd prawie nieznajoma, teraz już wydajesz mi się osobliwie bliska” (s. 349).
„Gadka” to pozycja dla wszystkich, którzy marzą o jólabókaflóð, najlepiej w czasie utepils na sitooterie, żeby nie myśleć o verkënnen, bo przecież to merak jest w życiu najważniejsze. Merak i czytanie dobrych książek – jedną z nich może zdecydowanie być właśnie „Gadka”.
Gaston Dorren: „Gadka. W sześćdziesiąt języków dookoła Europy”. Współpraca: Jenny Audring, Frauke Watson, Alison Edwards. Przeł. Anna Sak. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |