ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (450) / 2022

Katarzyna Szkaradnik,

ŻEBYŚMY ZOBACZYLI WIĘCEJ (MARIUSZ SZCZYGIEŁ: 'FAKTY MUSZĄ ZATAŃCZYĆ')

A A A
Wątpliwości, do którego działu „artPAPIERu” – „Idee” czy „Literatura” – przeznaczyć omówienie nowej książki Mariusza Szczygła, towarzyszą mi nawet teraz, choć dawno ustaliłam to z redaktor naczelną. Ów dylemat klasyfikacyjny wynika z charakteru analizowanej tu pozycji, która zawiera wiele elementów teorii reportażu, ale także nosi znamiona literackie; w swojej heterogeniczności i dygresyjności zbliża się do eseju, z kolei wątki autobiograficzne i autotematyczne pozwalają nazwać ją reportażem o powstawaniu prozy non fiction. W założeniu „Fakty muszą zatańczyć” stanowią rodzaj repetytorium: „Dlatego może piszę tę książkę, żeby już nie powtarzać studentom tego, co mam o reportażu do powiedzenia” (s. 20), lecz nie przypominają klasycznego, poważnego wykładu, czerpią raczej z żywych i lekkich w tonie podręczników w stylu amerykańskim. Szczygieł – ikona współczesnego polskiego reportażu, często nagradzany i tłumaczony twórca bestsellerów – zaprasza czytelników do kuchni i w niebywale barwny sposób pokazuje, „jak się to robi”. Swoją drogą, nieraz przywołuje skrypt „Mała książka kucharska reportera z przypiskiem”, który Małgorzata Szejnert, długoletnia szefowa działu reportażu „Gazety Wyborczej”, opracowała na potrzeby stażystów. „Książka kucharska” autora „Projektu: prawda” do małych nie należy – liczy aż 400 stron – i mieści w sobie sporo przepisów; on sam jednak zgodziłby się zapewne, że podobnie jak recepty kulinarne są wskazówkami, które wytrawni szefowie i szefowe kuchni oraz doświadczone gospodynie uzupełniają wyczuciem, tak też – analogicznie do sztuki kulinarnej – istnieje sztuka tworzenia reportaży, będąca czymś więcej aniżeli sprawnym operowaniem pisarskimi regułami.

Niemniej talent i intuicję warto rozwijać, co potwierdza zainteresowanie zajęciami Polskiej Szkoły Reportażu, w której warsztaty prowadzi również Szczygieł. Sama poczytność rozpatrywanego gatunku w naszym kraju stanowi fenomen, tym bardziej zatem daje do myślenia rosnące sukcesywnie grono debiutantów w dziedzinie literatury faktu. Właśnie do adeptów zawodu – w większym stopniu niż do zwykłych wielbicieli prozy non fiction, ciekawych jej teoretycznego ujęcia – kieruje się w owym specyficznym poradniku szereg praktycznych uwag i zaleceń. Ba, wśród ich odbiorców laureat Nagrody 25-lecia Nike widzi nawet potencjalnych współpracowników firmowanej przez siebie oficyny. Dlatego uprzedza „przyszłych autorów wydawnictwa Dowody na Istnienie: redaktorka naczelna Julianna Jonek-Springer formę monologów (…) uważa za łatwą pozornie” (s. 318) i ostrzega: „Są początki, na które w naszym wydawnictwie mamy alergię” (s. 296). Cechą charakterystyczną tego wademekum okazuje się z jednej strony akcentowanie subiektywnej perspektywy jego twórcy: „[D]etal nie może być fetyszem. (…) Czytelnik (projektuję teraz swoje odczucia czytelnicze na czytających) podświadomie chce zapamiętać wszelkie szczegóły (…)” (s. 65), z drugiej zaś – nieustanne odwoływanie się do opinio communis panującej w rodzimym środowisku reporterskim: „W Polsce wszyscy – no, prawie wszyscy, no, może poza jednym kolegą – duszę by oddali, żeby tylko »dno duszy« nigdy nie wtargnęło do ich tekstu (…)” (s. 92). Wzmianka o anonimowym amatorze romantycznej egzaltacji dowodzi, że Szczygieł nie wygłasza rad z namaszczeniem – zamiast tego nieraz opatruje je żartobliwymi glosami.

Jeśli wspomniana już dwukrotnie „teoria” kojarzy się z abstrakcją, to „Fakty…” można uznać za jej zaprzeczenie – zarówno ze względu na owe praktyczne podpowiedzi, jak i z racji bardzo obfitego cytowania literatury non fiction, najnowszej i dawniejszej. Te obszerne passusy niekiedy zdają się dominować nad główną narracją, lecz nie są bynajmniej zbędnym wypełniaczem, przeciwnie – służą plastycznemu zilustrowaniu akurat poruszanego zagadnienia. Autor nie pozostawia ich bez komentarzy, a ponieważ na ogół chodzi o urywki według niego wyjątkowo udane, przy okazji odgrywają one rolę wypisów z kanonu. W dużej mierze jest to prywatny kanon Szczygła (będącego przecież redaktorem zbiorów „100/XX. Antologia polskiego reportażu XX wieku” oraz „20 lat nowej Polski w reportażach”), co podkreślają afektowane wyznania typu: „Tu, proszę o wybaczenie, zatrzymam się na chwilę, bo jak mnie coś zachwyca, przerywam wykład i czytam studentom fragment omawianej książki” (s. 96) czy – odnośnie do „Nocy generała” Gabriela Mérétika, prezentującej wydarzenia w Polsce z 12 na 13 grudnia 1981 r. – „Będę pretensjonalny: to cudowne, że można być z tymi wszystkimi ludźmi tej nocy” (s. 27). Dla przykładu, nasz mentor streszcza „Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz” Filipa Springera, by ujawnić ideę kompozycyjną owego tomu poświęconego tzw. prawu Jante, z kolei np. o pierwszej amerykańskiej powieści faktu, ogłoszonej przez Johna Herseya w 1946 roku, twierdzi: „Nie ma w niej żadnej publicystyki, którą uwielbia wielu reporterów, którzy jakby się obawiali, że zostaną odebrani tylko jako rekonstruktorzy wydarzeń. Nie dane i opinie, ale przeżycia i sceny są siłą »Hiroszimy«” (s. 33). Cytuje intrygujące inicjalne akapity różnych reportaży, zdradza, co go uderzyło i olśniło w „Głodzie” Martína Caparrósa, a nawet powtarza jego rady dla piszących. Aczkolwiek celem tych nawiązań zasadniczo jest egzemplifikacja pewnych rozstrzygnięć formalnych i doboru treści, osoby, które nie planują sięgnięcia po pióro, mogą traktować tytuły przewijające się w książce po prostu jako zestaw rekomendacji czytelniczych. Chociażby „Martwą dolinę” Franka Westermana Szczygieł poleca jako „idealn[ą] lektur[ę] dla każdego maniaka non fiction, bo holenderski reporter pokazuje w niej, jak z tych samych faktów można wysnuć zupełnie odmienne wnioski” (s. 109).

À propos odsłaniania struktury „Dwunastego” warto zauważyć, że autor „Kaprysiku. Damskich historii” przywołuje w tym kontekście cudzą recenzję. Oto następny, zasygnalizowany już, element wielogłosowości „Faktów…”: oprócz dłuższych fragmentów reportaży składają się na nią teksty publicystyczne oraz pozycje (popularno)naukowe dotyczące analizowanego gatunku. Niemniej ilościowo bodaj dominują nad nimi wypowiedzi innych jego twórców, na czele z trojgiem guru tzw. polskiej szkoły reportażu, czyli Hanną Krall, Krzysztofem Kąkolewskim i Ryszardem Kapuścińskim. Notabene, na potwierdzenie autentyczności wyrażenia przez autora „Cesarza” braku zainteresowania zrobieniem wywiadu z Michaiłem Gorbaczowem, Szczygieł zaznacza: „byłem przy tym” (s. 219). Spłaca dług wdzięczności wobec ludzi, którzy przyczynili się do jego rozwoju zawodowego (np. o Szejnert: „najlepsza redaktorka, z jaką miałem do czynienia (…)” [s. 229]), a także przytacza opinie czołowych reporterów średniego pokolenia, m.in. współpracujących z Dowodami na Istnienie czy wcześniej z „Gazetą Wyborczą”. Co znamienne, ich porady i poglądy (nawet, lub może zwłaszcza w tak doniosłej materii jak rozumienie prawdy w literaturze non fiction) są niejednokrotnie rozbieżne bądź sprzeczne. Widać tu, ile zależy od indywidualnego podejścia – każdy ekspert podaje nieco inny przepis na dobry reportaż.

Ciekawym chwytem jest tematyzowanie procesu powstawania „Faktów…”: autor nieraz napomyka, że daną kwestię konsultował specjalnie na potrzeby tej pozycji, a niekiedy wręcz precyzuje moment rozmowy o jej zawartości (szczególnie gdy chodzi o okres po rozpoczęciu inwazji rosyjskiej na Ukrainę). W ten sposób otrzymujemy swoiste work in progres i równocześnie reportaż warsztatowy, którego polifoniczność jeszcze potęguje oddanie głosu nie tylko profesjonalistom. Oto bowiem Szczygieł – regularnie promujący w mediach społecznościowych własne odkrycia w sferze sztuki i literatury, niezwykłe miejsca i oczywiście ludzkie historie oraz komentujący sprawy publiczne – do współtworzenia książki dopuszcza vox populi: „»Dzwon bez serca« wydał mi się nie najlepszym porównaniem. (…) Podzieliłem się tym z moimi czytelniczkami i czytelnikami na Instagramie i Facebooku. Dostałem dziesiątki propozycji, jak inaczej mógłbym to napisać [tu następuje ich wyliczenie – K.Sz.]” (s. 56).

Kolażowa struktura nie zdziwi znających „Projekt: prawda”, a z „Faktów…” czyni gotowy, nieoceniony rezerwuar cytatów. Jednak nawet z samej głównej narracji można by wyłuskać zbiór aforyzmów o omawianym gatunku (np. „[Z]akalcem reportażu jest epatowanie [przez piszącego – K.Sz.] swoim notesem” [s. 334], „[T]o osobowość reportera, jego deficyty, wyobrażenia, fobie czy lęki kolonizują bohaterów” [s. 48]). Miłośnicy eseistyczno-felietonowych tekstów autora „Gottlandu” poświęconych kulturze czeskiej mogą oczekiwać, że dzięki jego swadzie, kokieteryjnej erudycji oraz wdziękowi, jaki potrafi nadać narracji, nie będą się nudzić. Istotnie, na przestrzeni 400 stron tempo i temperatura ani na chwilę nie spadają – na pewno poniekąd dzięki wplataniu cudzych słów, anegdotom i urozmaiceniu tematyki, lecz sądzę, że niemała w tym zasługa stylu (do którego Szczygieł przywiązuje sporą wagę). A ponieważ styl to człowiek – także zasługa osobowości, charyzmatycznej i urzekającej. Zresztą autor świadomie wykorzystuje swój urok, ułatwiający mu dotarcie zarówno do rozmówców („Życie mi zapowiedziało: tak jak nie miałem kłopotów z napiwkami, tak nie będę też ich miał z namawianiem ludzi, żeby zostali bohaterami reportaży” [s. 19]), jak i do odbiorców („A w życiu! Nie będę psuł opowiadania niepotrzebnym balastem. (…) Nazwisko Smrkovský pojawia się w tekście, ale później. Dopiero wtedy, gdy mam już czytelnika uwiedzionego” [s. 295]).

Ten ostatni cytat również oddaje tonację „Faktów…” i uzasadnia użycie przeze mnie wyrazu „temperatura”: otóż Szczygieł jawi się jako zagorzały admirator reportażu w sensie gatunku i określonej idei oraz człowiek, który ma to szczęście, że kocha swoją pracę. Zwierza się więc z obu doświadczeń, tj. odbiorcy i twórcy non fiction, szczególnie w pierwszym rozdziale, stricte autobiograficznym i obrazującym jego zawodową drogę (począwszy od tygodnika harcerskiego „Na Przełaj”). Z wyjaśnienia dotyczącego nazwiska Smrkovský nietrudno wywnioskować, że część zagadnień autor rozważa na przykładzie własnego dorobku, mimochodem więc odpowiada na niektóre pytania niewątpliwie nurtujące czytelników, m.in. odsłania genezę pewnych tematów i tłumaczy koncepty formalne (np. co do bodaj najbardziej wyróżniającego się graficznie rozdziału pozycji nagrodzonej Nike 2019: „Wydało mi się, że w puste miejsca każdy może wstawić swoje wyobrażenia, swoje przeżycia, a niedopowiedzenie służy tej historii. Zresztą w książce »Nie ma« w jakimś miejscu powinno chyba nie być słów” [s. 277]).

Szczygieł nie kryje dumy z dotychczasowych osiągnięć (na koniec przywołuje nawet listy czytelników wyjątkowo przejętych jego reportażami), lecz nie popada w pychę – wykazuje mnóstwo autoironii i dystans do siebie („Hurtowe odrzucanie zalotów nie jest przyjemne, zwłaszcza dla mnie, który cierpię na chroniczne bycie miłym” [s. 221]). Szczerze mówi o swoich słabościach, z politowaniem charakteryzuje siebie jako dzieciaka: „maminsynek, jedynak; jak na boisku leciała do mnie piłka, to był horror” (s. 11), wyśmiewa górnolotne sformułowania ze swoich juweniliów. Zbliża się do odbiorców za pośrednictwem rozterek tożsamościowych i egzystencjalnych czy przyznając, że wszystkie jego teksty korespondują z czymś głęboko intymnym w nim samym („Nie wiem, jak inni, ale ja muszę odnaleźć w każdym temacie coś z siebie. Jakąś odmianę swoich napięć, lęków, błędów” [s. 222]). Na tle różnorodnych opinii kolegów i koleżanek po fachu nie faworyzuje własnego punktu widzenia: „Zawsze mam nadzieję, że czytelnik pamięta: to historia podana przez Szczygła, a nie obiektywny przekaz jakiegoś reporterskiego Absolutu. Absoluty nie istnieją” (s. 120). Ponieważ w „Faktach…” mamy do czynienia – parafrazując tytuł jego najnowszej publikacji o Pradze – z osobistym przewodnikiem po sztuce reportażu, czy też z „kaprysikiem”, podobnie ujmującym jak autor (a więc takim, któremu dużo można wybaczyć), niełatwo polemizować z koncepcją tomu (np. bezlikiem przytoczeń), a nawet z przekonaniami naszego cicerone. Warto wszakże, wskazawszy jego sympatie, przyjrzeć się również antypatiom, szczególnie zaś – ich prezentacji.

Wyraźną ambiwalencję budzi w nim barwna postać pioniera stylu Gonzo, Huntera S. Thompsona, którego „Lęk i odrazę w Las Vegas” przedstawia następująco: „»Ja pierdolę, ale wtopa« – tak bym ją przybliżył ja. Zresztą to autentyczna odzywka z jej kart, bo obaj podróżnicy co chwilę mają jakieś wtopy. Nie mogę się jednak kierować tylko swoimi odczuciami. To zbyt ważna dla amerykańskiej kultury książka, żebym narzucał Wam własny gust” (s. 192). I faktycznie, dalej cytuje cudze opracowania, lecz określone wrażenie zdążył już wywrzeć. Za zdecydowanie poroniony uważa efekt zlecenia Karlowi Ovemu Knausgårdowi zajęcia się tematem wikingów osiedlonych w Kanadzie: „Owszem, praprzodkowie pisarza i Skandynawów dotarli do Nowej Fundlandii dlatego, że się zgubili. To jednak chyba za słaby powód, żeby pisać o tym, jak samemu coś się gubi i psuje” (s. 340). Ale największym szwarccharakterem jawi się Truman Capote, autor głośnego „Z zimną krwią”. Na jego przykładzie Szczygieł wnikliwie rozpatruje ideę powieści non fiction, by dojść do wniosku, że w tym wypadku „[f]abuła ucieka w nieznane – zostaje sprawozdanie” (s. 94), i przeciwstawić historii zbrodni na rodzinie Clutterów „Pieśń kata” Normana Mailera, którą mianuje rzeczywistą powieścią faktu. Niemniej przede wszystkim, powołując się na rozliczne źródła, portretuje Capote’a jako aroganckiego megalomana, na dodatek utrzymującego, że ukazał w reportażu absolutną prawdę, podczas gdy odkryto, że nierzadko w istotnych momentach rozmijał się z realnymi wydarzeniami. Wizerunek twórcy „Śniadania u Tiffany’ego” jako przereklamowanego, odstręczającego kabotyna jest bardzo sugestywny i tylko w jednym miejscu chce się zaprotestować: kiedy przyczyn wygórowanych aspiracji i zarozumialstwa tego bohatera negatywnego Szczygieł poszukuje m.in. w… kompleksie niskiego wzrostu, co wydaje się dziecinną złośliwostką.

W świetle omówionej już hybrydyczności czy wszystkożerności „Faktów…” można by też zarzucić im chaotyczność, lecz w tym szaleństwie nie brak metody. Po pierwsze, choć czytelnik dostaje „mydło i powidło”, nabywa również kawał solidnej wiedzy. Przykładowo, o znaczenie stylu Gonzo nasz nauczyciel pyta specjalizującego się w tej materii dr. Bartosza Stopela, który nie omieszkuje scharakteryzować „Hell’s Angels”, najbardziej znanej książki Thompsona, jako swoistego manifestu kontrkultury, a zarazem przejawu seksizmu i usprawiedliwiania gwałtu przez autora „niezwykłej i szokującej opowieści o wyjętych spod prawa motocyklistach” (podtytuł „Aniołów Piekieł”). Ponadto Szczygieł nakreśla szersze tło fenomenu Gonzo, czyli krajobraz kulturowo-polityczny USA lat 60., wskazuje różnice między owym stylem a nurtem New Journalism oraz wymienia jako kontekst powieści uznawane za typowe realizacje literackiego postmodernizmu.

Po drugie, reszta zagadnień, wbrew pozornemu miszmaszowi, także została pogrupowana tematycznie. W rezultacie tom składa się z następujących części: „Jak stałem się mężczyzną”, „Fakty muszą zatańczyć 1. Świadek”, „Truman Capote: schabowy czy de volaille?”, „Fakty muszą zatańczyć 2. Bryłka złota”, „Ja, Gonzo”, „Fakty muszą zatańczyć 3. Reportaż krok po kroku”, „Pożyczać, nie kraść!”, „Fakty muszą zatańczyć 4. Wszystko to jakieś śliskie”. Można się domyślić, że rozdziały nieopatrzone tytułem całości pełnią funkcję przerywników, które rozwijają wątki poboczne, aczkolwiek np. problem czerpania z cudzych publikacji nie jest tutaj drugorzędny (chociaż autor ma do niego dość liberalne podejście). À propos cytowania oraz merytorycznej zawartości książki – każdą część zamyka bibliografia, co może być cenne dla ogółu zainteresowanych literaturą non fiction. (Przy okazji wypada nadmienić, że recenzowana pozycja bynajmniej nie stanowi pierwszego prywatnego poradnika w tej dziedzinie – por. np. „Autoportret reportera” Kapuścińskiego). Notabene, Szczygieł obrazowo tłumaczy, dlaczego w swoich reportażach unika przypisów, a nawet dookreślania przytaczanych źródeł w tekście głównym: „Taka dodatkowa informacja staje się śmieciem, odciągaczem uwagi – rodzajem szypułki, którą trzeba oddzielić od truskawki, jeśli chcemy uzyskać jednolity dżem” (s. 378).

Warto też zaznaczyć, że mimo wspomnianej lekkości „Faktów…” autor traktuje reportaż bardzo poważnie: upatruje w nim medium pozwalające wejść w położenie innej realnej osoby, sposób kompensacji braku własnych (reportera i czytelników) przeżyć, czyli pewne doświadczenie zastępcze, oraz narzędzie, które formuje uczucia i wzbudza silniejszą empatię niż fikcja, poszerza spojrzenie na człowieczeństwo, wywołuje bunt przeciw temu, co nieludzkie, a zarazem pomaga to oswoić. Naturalnie, Szczygieł rozważa również dylematy etyczne związane z wykorzystaniem i „sprzedaniem” cudzej historii. Przejawia głęboką świadomość dwuznacznej roli, jaką odgrywa reporter: „Oczywiście »jeśli…« używam tu z premedytacją, żeby usprawiedliwić swoje wtargnięcie w życie pani Janiny” (s. 41). (Chodzi o Janinę Turek, odkrytą przez niego twórczynię wieloletniej kroniki własnej codzienności, rozłożonej na 745 zeszytów). Doradza, jak być w porządku wobec kogoś, kto, opowiadając o sobie, obdarza słuchacza/piszącego zaufaniem: sam stara się „nigdy nie pisać o ludziach źle” (s. 8), dać gotowy tekst do autoryzacji, nade wszystko zaś – zrozumieć rozmówcę (co jednak, jak pokazuje wstrząsający przykład podany przez Pawła Piotra Reszkę, autora „Płuczek. Poszukiwaczy żydowskiego złota”, bywa niewykonalne, jeżeli wyznania bohatera rodzą w nas sprzeciw i odruchowe potępienie). Zresztą błyskotliwa i potoczysta narracja Szczygła stanowi kontrapunkt dla dużej liczby cytowanych reportaży, budzących raczej przykre odczucia – wszak ów gatunek z zasady koncentruje się zwykle na tematach bolesnych, rozmaitych traumach osobistych i zbiorowych (a tym drugim przydaje siły rażenia, gdyż przedstawia je jako przeżycia konkretnych osób). Do takich szczególnie poruszających momentów w „Faktach…” należy fragment „Cynkowych chłopców” Swietłany Aleksijewicz wraz z jej wypowiedzią przed białoruskim sądem, w procesie o zniesławienie radzieckich weteranów poprzedniej wojny w Afganistanie.

Zarzut ten naprowadza nas na zasygnalizowany już arcydoniosły problem prawdy (w) reportażu. Autor „Nie ma” ujmuje go m.in. od strony psychologicznej – omawia zjawisko fałszywych wspomnień, zwraca uwagę na ułomności poznawcze i przestrzega, że „ludzie często mogą mówić, jak im wygodnie. Tak samo reporterom, jak i fact-checkerom” (s. 145). W tej sytuacji ostateczna postać historii zależy nie tylko od indywidualności piszącego – w innym kontekście, czasie i miejscu ktoś może przekazać słuchaczowi odmienną wersję zdarzeń (dlatego też warto ze swoim bohaterem odbyć więcej niż jedno spotkanie). Co zatem z posądzaniem niektórych reporterów o zmyślanie? Szczygieł łagodnie ocenia oskarżanego niekiedy o takie praktyki Jacka Hugo-Badera (natomiast piętnuje jego plagiat w książce dotyczącej wyprawy na Broad Peak), a gruntowniej zagadnienie autentyzmu roztrząsa na przykładzie głośnego sporu o Kapuścińskiego. Wydaje się trochę bezradny wobec niemal dowiedzionego nieistnienia dziewczyny, którą opisał autor „Wojny futbolowej” i która rzekomo popełniła samobójstwo, po czym zyskała rangę symbolu tego konfliktu. Mimo wszystko usprawiedliwia mistrza, bo chociaż generalizował, tworzył reportaże eseistyczne, a nawet ulegał „pokusie »doefekcenia« tekstu” (s. 141), w przeciwieństwie do Capote’a nie twierdził, że prezentuje wyłącznie fakty. Zdaniem Szczygła wolno np. z paru bohaterów skonstruować jednego, niejako syntetycznego, wyrazistszego, lecz reporter powinien o takim zabiegu uprzedzić – wymaga tego odpowiedzialność za słowo i uczciwość wobec czytelników: „[W]olę, żeby reporterzy informowali, że mam do czynienia z kreacją. Dlaczego? Bo jak się przejmuję czyjąś śmiercią, nie chciałbym oddawać swoich emocji śmierci zmyślonej” (s. 119).

Niemniej autor „Gottlandu” podkreśla, że reporter wierny prawdzie nie jest skazany na suche relacjonowanie i mdłe kronikarstwo: „Reportaż – według mojej prostej definicji – to historia, która wydarzyła się naprawdę i powinna dawać do myślenia. Reportaż to coś więcej niż proste dziennikarstwo. Dziennikarstwo to informacja, a reportaż – narracja” (s. 43). Naśladowanie beletrystyki, kreatywne wykorzystanie języka nie musi oznaczać sięgania po fikcję; Szczygieł wypunktowuje chwyty możliwe, lub nawet pożądane w celu uatrakcyjnienia pisarstwa non fiction, i oczywiście każdy element egzemplifikuje. Aspekt literacki reportażu uznaje wręcz za kluczowy, dopiero narracja bowiem – czyli ułożenie zdarzeń w opowieść snutą z pewnej perspektywy – ma moc oddziaływania, powołuje świat do istnienia, pozwala odbiorcy zobaczyć więcej. Zresztą kwestie estetyczne posiadają także głębszy wymiar, egzystencjalno-metafizyczny: „Dla mnie forma to spoiwo, które chroni nas przed rozpadem” (s. 21).

Z formą wiąże się inna frapująca kontrowersja, mianowicie czy na rodzimym rynku nie obowiązuje określony model bądź styl tworzenia reportaży, wskutek czego debiutantom niereprezentującym tego mainstreamowego wzorca niełatwo wypłynąć. Autor „Niedzieli, która zdarzyła się w środę” dostrzega raczej różnorodność, a ewentualnych oponentów zachęca do przełamywania konwencji. Omawiana pozycja służy tu pomocą, bo choć stanowi poradnik reportera à la Szczygieł, to zawiera jedynie ogólne sugestie, które zawsze konkretyzują się w spotkaniu dwóch indywidualności: piszącego i bohatera. Dlatego, oprócz porad dotyczących konstrukcji tekstu, rozmaitych sposobów spożytkowania detali, błędów typu przegadanie, moralizowanie i wysnuwanie konkluzji za czytelnika, sporo miejsca zajmuje w książce owa dialogiczna relacja: nawiązywanie kontaktu, prowadzenie rozmowy, interpretowanie mowy ciała interlokutora, stymulowanie go do wspomnień i zwierzeń. Odnosząc się do fragmentów własnych reportaży, twórca „Projektu: prawda” zdradza, że wydobywa z ludzi tak szczerze wypowiedzi, gdyż nie podchodzi do nich jak dziennikarz, i że jest jedna absolutnie nieodzowna cecha dobrego reportera – ciekawość innego człowieka.

Wszakże mimo dużej porcji zarówno specyficznie „niefikcjonalnych”, jak i uniwersalnych reguł pisania mamy tu do czynienia ze swoistą historią przygodową – opowieścią o przygodzie z reportażem. Trzeba zaznaczyć, że niezależnie od deklaracji autora adresatami „Faktów…” wydają się nie tylko adepci pióra, nawet nie tylko wielbiciele non fiction, lecz także wszyscy gotowi nimi zostać. A nastąpi to nieuchronnie, fascynacja Szczygła owym gatunkiem przebija bowiem z każdej strony i trudno jej nie ulec. Ostatnia próbka tego, czym się z nami dzieli: „Literatura, która wybucha w tej książce, każe mi, który (bezwstydnie) uważa się za najbardziej otwartego, jeśli chodzi o formę w polskim reportażu, klęknąć przed egzemplarzem »Próby kwasu… [w elektrycznej oranżadzie”« Toma Wolfe’a – K.Sz.] i pocałować go w przezroczystą foliową obwolutę nałożoną przez pracownice wypożyczalni nr 7 na ulicy Koszykowej” (s. 204). Właśnie o tej entuzjastycznej, acz zarazem dojrzałej i mądrej miłości przede wszystkim traktują „Fakty…”. A cytując wstęp do „Zrób sobie raj”, dodam, że są one „[m]oże (…) jeszcze o czymś – ale to już zostawiam Państwu” (Szczygieł 2010: 7).

LITERATURA:

Szczygieł M.: „Zrób sobie raj”. Wołowiec 2010.
Mariusz Szczygieł: „Fakty muszą zatańczyć”. Dowody na Istnienie. Warszawa 2022.