BEZ PROJEKTU, BEZ DUCHA...
A
A
A
Istnieje zła sztuka – ta zawsze znajdzie swojego odbiorcę. O dobrej można napisać to samo (zwłaszcza, iż nie mnie wydawać sądy dotyczące smaku). Ale najgorsze, co może się zdarzyć, to sztuka, wobec której pozostaje się obojętnym. Taki los spotkał debiut fabularny poety Ludwika Janiona. „Zwijanie świata” jest książką niepotrzebną (choć pięknie wydaną). Taką, której czytanie nie tyle jest męczące, ile z każdą następną stroną przybliża do momentu, w którym ma się ochotę uczynić cokolwiek, choćby coś najbardziej przyziemnego (poukładanie rozrzuconych płyt, pozmywanie naczyń, etc.).
Już zresztą po kilku pierwszych stronach okazuje się, że bardzo łatwo o uzasadnienie takiego stanu rzeczy (nie, iżbym nie dostrzegła autorskiego zamysłu, ale co komu po domysłach, skoro efekt marny?). Mamy więc fragmenty poezji w stanie nieczystym: pisarzowi (bo to także refleksja o twórcy jako wytwórcy samym) wydaje się zapewne, że zastosowanie na przykład paralelizmu podniesie banał do rangi wyższej, kto wie, może absolutnej? Oto fragment: „Pisarz siada i liczy strony, które napisał. Liczy ogórki, które zakisił. Pisarz liczy nowo posadzone drzewka, liczy kwiaty. Liczy kopce wykopane przez krety, do jednego liczy dzięcioły. Pisarz je zupę. Potem napisze, że jadł zupę”. Przyznaję, że jestem wrogiem dekontekstualizacji, dlatego wyjaśniam, że to, co brzmi śmiesznie na początku, potem nuży, a wreszcie usypia (z tym liczeniem stron to akurat prawda – czynność ta towarzyszyła mi niemal od samego początku lektury).
Każdorazowo po próbie poetyckiej następuje jakiś dialog pomiędzy jakimiś bohaterami (zaznaczmy jednak, że „akcja” powieści rozgrywa się na Mazurach). Odmianę zaimka „jakiś” stosuję nieprzypadkowo – wielość bohaterów z jednej strony oraz rozmowy o niczym z drugiej (czyli na przykład o zupie – w takich momentach czytelnik przypomina sobie o obiedzie) powodują nie niestrawność, ale totalną i niewinną... obojętność. Obojętność wobec i tak nieważnych losów bohaterów, czy wreszcie wydarzeń z życia wziętych – czytelnik bowiem się gubi i gubi się, bo tak chciał autor, który w ostatniej, można by rzec, „wyznaniowej”, części książki wyjaśnia: „I co mu po fabule? Prosto trzeba”. No i w efekcie – prosto jest, ale do tego stopnia, że odbiorca takiego produktu ma ochotę iść pod najbliższy sklep monopolowy i wsłuchać się w prowadzoną tam konwersację w przekonaniu, iż więcej mu ona zaoferuje, niż proza Ludwika Janiona. Nie, iżby autorka tekstu nastawiona była na odbiór pozytywistyczny; sztuka dla sztuki w obliczu „Zwijania świata” wydaje się marzeniem niedosięgłym. Wszystko wskazuje więc na to, iż dzieło (gdyż w tym wypadku nie ma znaczenia, czy dzieło, czy autor) pragnęło osiągnąć status „postmodernistycznego”. Tekst postmodernistyczny, i owszem, jest: afabularny i rozmyty w wielości dyskursów dotyczących wielości problemów. Tak więc, w końcowej części książki autor (tak mu się przynajmniej wydaje) wychodzi naprzeciw naszym oczekiwaniom i oferuje wszystko, czego pragnęlibyśmy od „dzieła-które-właśnie-powstaje”: podszyte Jungiem objaśnienie słynnego zdania z „II Listu Jasnowidza” Rimbauda „Ja to ktoś inny” („Problem w tym, czy to psychika przemieszana, złożona z cząstek psychik różnych ludzi, czy jedna całościowa psychika ludzkości”), kwestie aktualne (Unia Europejska, polscy politycy) odpowiadające teorii „zwijania świata” – koncepcji trudnej, bo przypominającej, a może... będącej romantyczną historiozofią: „Wszyscy – wszyscy jak tu i w całej historii jesteśmy i byliśmy – a więc będziemy znowu hordą pierwotną [oj, już Kopernik o tym wspominał…– przyp. D.K], potem czeka nas feudalizm, socjalizm, kapitalizm i tak dalej”. Teoria owa łączy się także z reinkarnacją i pragnieniem ciszy, której dotyczy cały wywód rozpoczynający się od stwierdzenia: „Jest różnica między ciszą chwilową, a ciszą na zawsze – zupełną”.
Dość już tych mądrości z ducha New Age? Ależ nie! Bo oto w tym całym chaosie istnieje coś, na co zwyczajnie można i trzeba się zdenerwować. Zarówno bowiem w częściach wypełnionych losami ludzkimi i „ludowymi” mądrościami (pozbawionymi specyficznej gwary i mało mądrymi), jak i w ostatniej, od czasu do czasu obecna jest historia. Przede wszystkim – historia mała, którą tworzą „śmiercie” jakichś bohaterów (Leśmianizmów może i nie ma, ale za to nawiązań do Mickiewicza – pełno, co zresztą dziwi w kontekście rozmów o szczepieniu psa, króliku czy grzybach: „Mickiewicz o grzybach napisał więcej pięknych zdań, ale nie do mnie”). W tym momencie już nie zaskakuje, że równie ważne jest stwierdzenie, iż „koń zdechł” (czyżby próba profanacji jednego z symboli narodowych?), jak opowieść o jednej z bohaterek, która popełniła samobójstwo z miłości do nauczyciela (co z tego, że historia ta opowiedziana jest wcale nieźle, kiedy w kontekście banalności i wielości istnień poszczególnych niknie i przestaje interesować?). Gorzej, jeśli z historią, która jednakowoż zapisała się na trwałe, czyni się to samo. W konsekwencji Hitler jako „koszmar XX wieku” (cytat), Monte Cassino czy, no właśnie, inne takie, postawione na tej samej półce z nirwaną, Jungiem czy zupą okazują się podobnie istotne, co możliwa czynność znudzonego czytelnika, czyli, powiedzmy, odkurzenie dywanika. Można skandalizować, nawet profanować, ale trzeba to czynić z głową, warsztatem i talentem (polecam sposób – z innej co prawda dziedziny, ale skuteczny – „na klocki lego Zbigniewa Libery”). Autorowi zdaje się atrybutów tych brakować. Oto pierwszy z brzegu przykład: „A czy komuś przyszło do głowy porównanie plemników do spadającego w świetle latarni śniegu?” (chyba jednak nikt się na to nie odważył).
„Zwijanie świata” choruje na brak zdecydowania, czy rzeczywistość, nawet ta banalna, jest ważna. Jeśli bowiem tak, to dlaczego przedmioty i ludzie zdają się być rekwizytami i papierowymi marionetkami (chyba nie o konstatację Rzeckiego chodziło? Dodajmy, że nawiązanie do „Lalki” jest!). Dalej – choruje na zabójczą dla literatury (i sztuki w ogóle) obojętność wobec wszystkiego, co niezwiązane z osobą autora i którą to obojętnością zaraża się czytelnika. Jest po prostu lekturą niepotrzebną i obojętną.
Już zresztą po kilku pierwszych stronach okazuje się, że bardzo łatwo o uzasadnienie takiego stanu rzeczy (nie, iżbym nie dostrzegła autorskiego zamysłu, ale co komu po domysłach, skoro efekt marny?). Mamy więc fragmenty poezji w stanie nieczystym: pisarzowi (bo to także refleksja o twórcy jako wytwórcy samym) wydaje się zapewne, że zastosowanie na przykład paralelizmu podniesie banał do rangi wyższej, kto wie, może absolutnej? Oto fragment: „Pisarz siada i liczy strony, które napisał. Liczy ogórki, które zakisił. Pisarz liczy nowo posadzone drzewka, liczy kwiaty. Liczy kopce wykopane przez krety, do jednego liczy dzięcioły. Pisarz je zupę. Potem napisze, że jadł zupę”. Przyznaję, że jestem wrogiem dekontekstualizacji, dlatego wyjaśniam, że to, co brzmi śmiesznie na początku, potem nuży, a wreszcie usypia (z tym liczeniem stron to akurat prawda – czynność ta towarzyszyła mi niemal od samego początku lektury).
Każdorazowo po próbie poetyckiej następuje jakiś dialog pomiędzy jakimiś bohaterami (zaznaczmy jednak, że „akcja” powieści rozgrywa się na Mazurach). Odmianę zaimka „jakiś” stosuję nieprzypadkowo – wielość bohaterów z jednej strony oraz rozmowy o niczym z drugiej (czyli na przykład o zupie – w takich momentach czytelnik przypomina sobie o obiedzie) powodują nie niestrawność, ale totalną i niewinną... obojętność. Obojętność wobec i tak nieważnych losów bohaterów, czy wreszcie wydarzeń z życia wziętych – czytelnik bowiem się gubi i gubi się, bo tak chciał autor, który w ostatniej, można by rzec, „wyznaniowej”, części książki wyjaśnia: „I co mu po fabule? Prosto trzeba”. No i w efekcie – prosto jest, ale do tego stopnia, że odbiorca takiego produktu ma ochotę iść pod najbliższy sklep monopolowy i wsłuchać się w prowadzoną tam konwersację w przekonaniu, iż więcej mu ona zaoferuje, niż proza Ludwika Janiona. Nie, iżby autorka tekstu nastawiona była na odbiór pozytywistyczny; sztuka dla sztuki w obliczu „Zwijania świata” wydaje się marzeniem niedosięgłym. Wszystko wskazuje więc na to, iż dzieło (gdyż w tym wypadku nie ma znaczenia, czy dzieło, czy autor) pragnęło osiągnąć status „postmodernistycznego”. Tekst postmodernistyczny, i owszem, jest: afabularny i rozmyty w wielości dyskursów dotyczących wielości problemów. Tak więc, w końcowej części książki autor (tak mu się przynajmniej wydaje) wychodzi naprzeciw naszym oczekiwaniom i oferuje wszystko, czego pragnęlibyśmy od „dzieła-które-właśnie-powstaje”: podszyte Jungiem objaśnienie słynnego zdania z „II Listu Jasnowidza” Rimbauda „Ja to ktoś inny” („Problem w tym, czy to psychika przemieszana, złożona z cząstek psychik różnych ludzi, czy jedna całościowa psychika ludzkości”), kwestie aktualne (Unia Europejska, polscy politycy) odpowiadające teorii „zwijania świata” – koncepcji trudnej, bo przypominającej, a może... będącej romantyczną historiozofią: „Wszyscy – wszyscy jak tu i w całej historii jesteśmy i byliśmy – a więc będziemy znowu hordą pierwotną [oj, już Kopernik o tym wspominał…– przyp. D.K], potem czeka nas feudalizm, socjalizm, kapitalizm i tak dalej”. Teoria owa łączy się także z reinkarnacją i pragnieniem ciszy, której dotyczy cały wywód rozpoczynający się od stwierdzenia: „Jest różnica między ciszą chwilową, a ciszą na zawsze – zupełną”.
Dość już tych mądrości z ducha New Age? Ależ nie! Bo oto w tym całym chaosie istnieje coś, na co zwyczajnie można i trzeba się zdenerwować. Zarówno bowiem w częściach wypełnionych losami ludzkimi i „ludowymi” mądrościami (pozbawionymi specyficznej gwary i mało mądrymi), jak i w ostatniej, od czasu do czasu obecna jest historia. Przede wszystkim – historia mała, którą tworzą „śmiercie” jakichś bohaterów (Leśmianizmów może i nie ma, ale za to nawiązań do Mickiewicza – pełno, co zresztą dziwi w kontekście rozmów o szczepieniu psa, króliku czy grzybach: „Mickiewicz o grzybach napisał więcej pięknych zdań, ale nie do mnie”). W tym momencie już nie zaskakuje, że równie ważne jest stwierdzenie, iż „koń zdechł” (czyżby próba profanacji jednego z symboli narodowych?), jak opowieść o jednej z bohaterek, która popełniła samobójstwo z miłości do nauczyciela (co z tego, że historia ta opowiedziana jest wcale nieźle, kiedy w kontekście banalności i wielości istnień poszczególnych niknie i przestaje interesować?). Gorzej, jeśli z historią, która jednakowoż zapisała się na trwałe, czyni się to samo. W konsekwencji Hitler jako „koszmar XX wieku” (cytat), Monte Cassino czy, no właśnie, inne takie, postawione na tej samej półce z nirwaną, Jungiem czy zupą okazują się podobnie istotne, co możliwa czynność znudzonego czytelnika, czyli, powiedzmy, odkurzenie dywanika. Można skandalizować, nawet profanować, ale trzeba to czynić z głową, warsztatem i talentem (polecam sposób – z innej co prawda dziedziny, ale skuteczny – „na klocki lego Zbigniewa Libery”). Autorowi zdaje się atrybutów tych brakować. Oto pierwszy z brzegu przykład: „A czy komuś przyszło do głowy porównanie plemników do spadającego w świetle latarni śniegu?” (chyba jednak nikt się na to nie odważył).
„Zwijanie świata” choruje na brak zdecydowania, czy rzeczywistość, nawet ta banalna, jest ważna. Jeśli bowiem tak, to dlaczego przedmioty i ludzie zdają się być rekwizytami i papierowymi marionetkami (chyba nie o konstatację Rzeckiego chodziło? Dodajmy, że nawiązanie do „Lalki” jest!). Dalej – choruje na zabójczą dla literatury (i sztuki w ogóle) obojętność wobec wszystkiego, co niezwiązane z osobą autora i którą to obojętnością zaraża się czytelnika. Jest po prostu lekturą niepotrzebną i obojętną.
Ludwik Janion: „Zwijanie świata”. Wydawnictwo słowo/obraz terytoria. Gdańsk 2007.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |