ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (457) / 2023

Łukasz Homziuk,

KILKA DURNYCH OBRAZKÓW ('BARDO, FAŁSZYWA KRONIKA GARŚCI PRAWD')

A A A
„Niezwykłość naszej sytuacji polega na tym, iż nie tylko jesteśmy zagadkowi dla obcych, lecz także dla nas samych” (Paz 1991: 74).

Silverio wchodzi na parkiet niechętnie, odciągany od kieliszka silną i czułą jednocześnie ręką swojej żony. Ale gdy zaczyna tańczyć, następuje przebudzenie. Kapela milknie, a gdzieś z niebios tylko dla niego odzywa się głęboki głos Davida Bowiego, zachęcający: „Let’s Dance!”. Posłuszny wezwaniu Silverio odpływa. Zamyka oczy i poddaje całe ciało hipnotycznej melodii. Pośród kolorowego tłumu najjaśniej świeci jego szara koszula, by chwilę później całkiem wtopić się w tło. Ekstaza kończy się tak samo nagle, jak się zaczęła. Do krwiobiegu przedostają się litry niepewności, skutecznie paraliżując odruchy.

To niezwykle kinetyczna, plastyczna i wyczulona na najdelikatniejszy dźwięk scena. W „Bardo” wiele jest podobnych momentów inscenizatorskiego geniuszu Iñárritu. Nie wiem, czy kiedyś zapomnę ten obraz: długi szpitalny korytarz, ona i on, a także ciągnąca się za nią pępowina, znacząca krwawy, wściekle czerwony ślad na posadzce i w sercach obojga. Niestety większość udanych scen ma swoją złą siostrę bliźniaczkę. Kłótnia Silveria – dziennikarza i dokumentalisty ze znajomym prowadzącym talk-show naprawdę brzmi jak wyjęta z Paulo Coelho, a obelgi rzucane pod adresem filmu głównego bohatera złośliwi mogą łatwo przełożyć na kino Iñárritu. „Pretensjonalny i bezsensownie oniryczny”, „marny scenariusz”, „powinien być metaforą, ale brakuje mu poetyckiej inspiracji” i, wreszcie, „nie mogłeś poskromić ego”. W „Bardo” osoba reżysera wychodzi na plan pierwszy jeszcze mocniej niż w dotychczasowej twórczości Meksykanina. Silveria łączy z Iñárritu nie tylko bujna czupryna, lecz filmowi daleko do autobiografii. Autorefleksja zostaje ubrana w formę ciągu dziwacznych wyimków, które tworzą wspólnie opowieść o życiu – mimo długiego metrażu ledwie szkicową, wykraczającą poza kategorie przyczyn i skutków, za to wiernie trzymającą się emocjonalnego środka.

Kiedy z przepastnych zasobów umysłu staram się wydobyć pojedyncze wspomnienie, z reguły najpierw w głowie pojawia się niewyraźny obraz. Towarzyszą mu dźwięki i parę słów, rzadziej zapachy. Wspomnienie nie może być kompletne. Nie mam pewności, czy nie umknął mi kluczowy element albo czy mój mózg nie spłatał figla, splatając w jedno rozproszone fragmenty różnych chwil. Patrząc w przeszłość, tracę grunt pod nogami i daję się ponieść fali skojarzeń rozmywającej granice czasu i przestrzeni. Tej szczególnej (anty)logice pamięci podporządkowana jest narracja „Bardo”. Kolejne urywki z życia Silveria łączą się wyłącznie na zasadzie asocjacji. Głos spikera wołającego bohatera na scenę zupełnie odmienia charakter tanecznego fragmentu, wzniecając wątpliwość. Z potrzeby jej ukojenia rodzi się następna, wspaniale intymna scena wyobrażonego spotkania z ojcem, wreszcie artykułującym dumę z osiągnięć syna.

Niepewność jest uczuciem regularnie powracającym w nowym filmie Iñárritu. Odnosi nas do niej również tytuł. Bardo w buddyzmie oznacza stan pośredni, a więc także pewną podwójność, rozdzielenie, zawieszenie między dwoma porządkami. Silverio znajduje się w bardo na parę różnych sposobów. Zarówno burżuj i apologeta klasy niższej, trochę artysta, a trochę grafoman. I przede wszystkim: Meksykanin w Stanach Zjednoczonych. Imigrantowi liminalność zawsze zagląda w oczy. Obiema nogami jest w nowym kraju, lecz pamięć trzyma go przy krainie przodków. Silverio otrzymuje nagrody od Amerykanów, a Meksyk kojarzy mu się głównie z bólem i rozczarowaniem. Ale to wciąż dom. Miejsce, które go ukształtowało i o które będzie walczył jak lew. Nawet jeśli przyjdzie mu się zmierzyć z samym Hernánem Cortésem.

Cortés pojawia się w dość kuriozalnej, choć bardzo istotnej scenie. Siedzi na stosie ludzkich trupów (bez trudu rozpoznajemy w nich ofiary kolonializmu) i recytuje Octavio Paza. Słynny noblista zostaje tu przywołany nieprzypadkowo. Możemy porównywać „Bardo” z „Osiem i pół” Felliniego, szukać powiązań z Tarkowskim, Buñuelem, a nawet Almodóvarem, ale tak naprawdę Iñárritu najbardziej zanużony jest właśnie w myśli Paza. Nie tylko Silverio znajduje się w bardo, ale są w nim wszyscy Meksykanie, podzieleni na pół ostrzem historii, oderwani od korzeni, na zmianę zamykający się w samotni i pragnący wspólnotowego zjednoczenia, rozdarci między sobą a nakładanymi maskami. Wplatając w narrację Cortésa czy obrosłą w mit historię odważnych Niños Héroes, Iñárritu chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: próbuje pożenić intymną, wyraźnie subiektywną opowieść ze skalą makro, portretem duchowej kondycji współczesnych Meksykanów. Tak, jak w „Labiryncie samotności” Paza niezbyt przekonuje mnie nadmierne uogólnianie, tak i w „Bardo” nagłe wstawki z historii Meksyku wywołują lekki zgrzyt. Zwłaszcza że kwitowane są szczyptą ironii. Konwersację Silverio i Cortésa kończy poruszenie się statysty w stosie martwych ludzi – autotematyczne mrugnięcie okiem niszczy w tym wypadku całą scenę.

Zazwyczaj jednak Iñárritu udaje się zachować równowagę między powagą a absurdem oraz, o dziwo, powściągnąć uniwersalistyczne zapędy. Najważniejszy pozostaje Silverio i jego świat przeżywany. Na naszych oczach reżyser demaskuje bohatera, zrywając z niego wszystkie maski i zaglądając pod skórę. Widok wcale nie okazuje się nieoczekiwany: Silverio jak my wszyscy składa się z lęków i marzeń, rozpaczy i szczęścia. Obrana przez Iñárritu formuła niepohamowanego potoku myśli jest o tyle szczera, że unika prostych implikacji. Momenty ekstatycznej radości i psychofizycznego bólu zlewają się razem w bezkształtną masę nieprzypominającą żadnej spójnej całości, a jednak stanowiącą określoną tożsamość. Nie ma tu żadnego wywodu, są wyłącznie niepasujące do siebie puzzle. Te wszystkie głupoty, które choć wydają się nieistotne, w ostatecznym rozrachunku najgłębiej wwiercają się w pamięć.

Iñárritu dokonuje w „Bardo” rzeczy niebywałej. Pozbawia film wszelkich punktów zaczepienia, maksymalnie rozwadnia strukturę i nie do końca panuje nad materiałem, ale tworzy obrazy i dźwięki tak intensywne i nasycone emocjonalną szczerością, że nie mogłem oderwać oczu od ekranu. Nawet gdy po cięciu kończącym scenę rzucającą na kolana następował jawny spadek formy, trwałem w hipnotyzującym świecie cudzej uczuciowości. Chyba nigdy wcześniej Iñárritu nie odsłonił się przed nami tak bardzo. Jeżeli dotąd mógł sprawiać wrażenie aroganta, to z „Bardo” wyłania się zgoła inny obraz – człowieka kruchego, wątpiącego i wrażliwego. Nie oznacza to, że zmianie uległ styl reżysera. Rację mają ci, którzy widzą w jego najnowszym filmie dzieło pretensjonalne i maksymalistyczne. Takie zawsze było, jest i pewnie będzie kino Iñárritu. Solidna dawka pretensji i popisu nie wyklucza jednak stojących za sukcesem „Bardo” pomysłowości i autentyczności emocji.

Ta opowieść nie prowadzi do konkluzji. Silverio odbywa podróż po zakamarkach swojej duszy bez określonego celu. Przegląda się w lustrze, które nie daje nieskazitelnego odbicia. Widzi tylko kilka obrazków, wciąż żywych, bo głęboko przeszywających. To one liczą się najbardziej. Działają na zasadzie wewnętrznego kompasu: chociaż nie dają konkretnej odpowiedzi wyrażonej w cyfrach i przecinkach, to wskazują odpowiedni kierunek. Iñárritu konsekwentnie za nimi podąża, tworząc film szalenie dziwaczny, niekoniecznie sensowny, ale niewątpliwie poruszający.

LITERATURA:

O. Paz: „Labirynt samotności”. Przeł. J. Zych. Kraków 1991.
„Bardo, fałszywa kronika garści prawd” („Bardo, falsa crónica de unas cuantas verdades”). Reżyseria: Alejandro González Iñárritu. Scenariusz: Alejandro González Iñárritu, Nicolás Giacobone. Obsada: Daniel Giménez Cacho, Griselda Siciliani. Meksyk 2022, 159 min.