SINE QUA NON-SENS (JEREMI PRZYBORA: 'WRAZ, CZYLI BEZ. OPOWIADANIA I LISTY Z KRAINY NONSENSU')
A
A
A
Za mało się czyta Jeremiego Przybory, za mało się o nim mówi. Zainteresowanie mediów odżywa cyklicznie, rocznicowo. Albo odzywa się niejako „przy okazji” Agnieszki Osieckiej, a wtedy mistrz słowa sprowadzony zostaje do jednego z amantów tej autorki, w najlepszym razie – do współtwórcy „Listów na wyczerpanym papierze”. Od czasu do czasu wydawane są leksykony czy biografie Przybory lub Kabaretu Starszych Panów, skądinąd cenne. Niekiedy (zbyt rzadko!) natrafić można na naukowy artykuł poświęcony tekstom Przybory lub fenomenowi KSP czy rozdział w opracowaniu na temat kabaretu w Polsce, ale wciąż rzadkością jest uczynienie Przybory jednym z głównych bohaterów akademickiej monografii (chlubnie wyróżnia się tu Piotr Derlatka z książką „Poeci piosenki 1956-1989. Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora, Wojciech Młynarski i Jonasz Kofta”, która wszak niedawno obchodziła już dziesięciolecie). Pojedyncze poświęcone Przyborze prace „na stopień”, o ile wiem, nie zostały wydane drukiem. Za mało!
Mamy, oczywiście, świetne trzytomowe „Dzieła (niemal) wszystkie” (formalnie trzeci tom nosi inny tytuł, „Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie”), są i podręczne „Piosenki prawie wszystkie”. Pierwsze z wydawnictw to raczej rzecz dla już Przyborą zachłyśniętych, nienadająca się do wożenia ze sobą (chyba że taczką), a druga książka, jak tytuł wskazuje, zawiera twórczość piosenkową. Tym celniejszy wydaje się pomysł, by z obszernej i mniej znanej niż piosenki prozy wybrać podręczny zbiór i „wyposażyć” go w profesjonalny wstęp – oba zadania przypadły Michałowi Rusinkowi. Nie wiem, czy publikacja „Wraz, czyli bez. Opowiadania i listy z krainy nonsensu” poszerzy krąg fanów Pana B, ale bardzo bym chciała, żeby tom sprawdził się nie tylko jako coś przekonującego przekonanych. Zwłaszcza że to rzecz przekonująca po prostu – chociaż niepozbawiona paru miejsc budzących mój sprzeciw.
***
Doceniam „Wstęp”. Ciekawa byłam, jakie kryterium wybrał Rusinek. Kierowanie się „logiką” purnonsensu to doskonały pomysł, podparty tu teorią i praktyką Stanisława Barańczaka, który twierdził choćby, że „nonsensista to śmieszniejszy poeta metafizyczny” (cyt. za Rusinek 2022: 11). W ogóle zachwyca mnie myśl, że jak się kocha Barańczaka, powinno się kochać Przyborę. Rusinek rozjaśnia różnice między purnonsensem a parodią i satyrą, dowodzi również, że sam podobnym stylem nasiąknął (kolejka jako „charakterystyczny dla peerelowskiego pejzażu układ choreograficzny” [Rusinek 2022: 19]). Popieram więc metodę i cel, mam jednak wątpliwość wobec motywacji „sprezentowania” tej twórczości osobie jeszcze w nią niewtajemniczonej, którą autor wstępu charakteryzuje tak: „Nie chodzi o […] braki w wykształceniu, bo te może zawsze nadrobić. Chodzi o to, że smutna i pusta wydaje nam się przeszłość tej osoby. Choć i zarazem zazdrościmy jej, że rozkosz odkrywania dla siebie Przybory ma jeszcze przed sobą” (Rusinek 2022: 8). Gdyby ktoś oferował mi choćby największe dzieła, argumentując, że bez nich moje życie było dotąd „smutne i puste”, pewnie nie zapałałabym do tej oferty szczególnym entuzjazmem. W jednym z opowiadań we „Wraz, czyli bez” pojawia się Humphrey Bogart i może dlatego przypomniał mi się fragment jego biografii dotyczący braku umiejętności dawania prezentów: „Ofiarowując, na przykład, komuś nowy zegarek, mówił: »Niedobrze mi się robi na widok tego rupiecia, który nosisz na ręce«” (Bogart 1998: 42).
Może nawet trochę rozumiem te, misjonarskie niemal, porywy, by „zjadaczy chleba” przerobić w „przyborian” (jak określa to plemię Rusinek [2022: 7]), ale wydaje mi się, że elitaryzm ze Słowackiego rodem ma małe szanse pociągnąć za sobą tłumy, które słusznie mogą się poczuć urażone imputowaną im „smutną i pustą” przeszłością. Zamiast eskalowania różnic międzyludzkich, czy raczej: „międzyczytelniczych”, można by znaleźć miejsce dla dokładnego scharakteryzowania wybranych opowiadań i listów pod kątem daty ich powstania (chociaż przyznaję, że to mankament także trzytomowego zbioru dzieł, z którego Rusinek czerpał – są tam w notach zbiorczo podane książkowe wydania, z których korzystano, ale nie dają one jasności, w którym roku konkretny tekst faktycznie zaistniał). Nie tylko byłoby to cenne dla wielbicieli Przybory chcących poszerzyć wiedzę, ale i stanowiłoby istotne przypomnienie, że mamy do czynienia z twórczością najczęściej dźwigającą na karku parę dekad. A to ważne, bo niektóre fragmenty zestarzały się nie najlepiej.
***
Właściwie powyższa uwaga dotyczy opowiadań, bo listy zaskakująco się nie zestarzały. O ile jednak prozatorskie perełki intertekstualne („Ogar”) i najbardziej absurdalne („Zwierzenia przy psie”) biorę bez zastrzeżeń, o tyle w kilku innych występuje nadmiar opisów „kobiecych wdzięków” – kulminujący we wniosku, którego według mnie nie broni żartobliwa konwencja, a przez który, co mi się chyba wcześniej nie zdarzało nad Przyborą (może mnie wtedy jeszcze urok zaślepiał), zazgrzytałam zębami: „Piękna kobieta jest przecież takim samym arcydziełem, jak każde natchnione dzieło sztuki, a jako takie służyć winna ogółowi, to znaczy udostępniona być szerokim masom. Do oglądania i podziwiania” (s. 54). No, nie jest to coś, co zachęci młodego czytelnika czy, zwłaszcza, młodą czytelniczkę do dołączenia do plemienia „przyborian”.
Zgrzytnijmy jednak zębami i przejdźmy nad tym do porządku dziennego, pamiętając o wspomnianej wyżej zaawansowanej „historyczności” wielu z tych tekstów, ale i o tym, że bywają one zaskakująco nowoczesne – jak we „Wdowie po kwartecie smyczkowym”, gdzie wolność od konwenansów przeciwstawiona jest pikietującym pod hasłem: „Precz z poli-żydo-gamią!” (których podsumowano: „Niedouczony autor haseł nie rozróżniał widać poligamii od poliandrii” [s. 38]). W „Ciociu, przestrasz wujka!” znajdziemy opis kiosku, w którym sprzedawano „i inne artykuły niezbędne do życia w najszerszym znaczeniu tego słowa, bo i środki antykoncepcyjne” (s. 86). Później pojawia się namysł, „(…) czy znajoma babcia nie przeniosła się na tamten świat razem z kioskiem. Ostatecznie mogła tam chyba sprzedawać wszystkie wspomniane artykuły z wyjątkiem zapewne środków antykoncepcyjnych” (s. 87). Na marginesie przypomnę, że Pan B to także autor, zdecydowanie wyprzedzającej epokę animal studies, piosenki „Zdechł pies”, napisanej w roku 1970 („Piosenki prawie wszystkie” z Muzy, w przeciwieństwie do wydań Znaku, zawierają daty). Nie taki Przybora przestarzały, jak sam się w opisach kobiet maluje…
W opowiadaniach świetnie wypadają też opisy absurdalnych zachowań, jak ten z „Wirtuoza i Nieznajomej”: „Niestety, Nieznajoma nie zadzwoniła do niego. Wkrótce też odczuł nawrót znudzenia wykonywanym repertuarem. Pamiętny więc tamtej przygody, próbował je przezwyciężyć pomocą świadczoną bliźnim. Przeprowadzał niewidomych przez najruchliwsze skrzyżowania, nieraz po kilka razy tam i z powrotem. Wnosił staruszkom walizki na najwyższe piętra, choć często mieszkali na niższych. Adoptował sieroty i umieszczał je w kosztownych internatach. A jednak dolegliwość nie ustępowała, napełniając go lękiem rosnącym przed występami” (s. 77), oraz celne kondensacje: „staruszka na biegunach” (s. 79). Bywa też Przybora noirowy, niczym Raymond Chandler: „Wypełzły chodnik zaprowadził mnie do panienki za kontuarem recepcji” (s. 93), ale i liryczny: „Szli raz jeszcze, i już po raz ostatni, zająć swe miejsca w krajobrazie moich wspomnień” (s. 102). Te dwie cechy stylu, tu wskazane na przykładzie „Hotelu Pod Orłem”, intensyfikują się w ostatnim z wybranych przez Rusinka opowiadań – „Płaszczu”, w którym tytułowy płaszcz, konkretnie taki, jak ten noszony przez Bogarta w filmach, czyli burberry, pozwala opowiedzieć całe życie oraz pewne wielkie marzenie, spełnione, tyle że (za?) późno. Kocham ten tekst, chociaż mogę nie być obiektywna, skoro Bogarta wyciętego z pierwodruku „Płaszcza” (a więc z kolorowego magazynu „Gazety Wyborczej” z 2003 roku – tu akurat łatwo potrafię odtworzyć źródło) mam na tablicy korkowej nad biurkiem…
***
Listy wywołały we mnie mniej skrajne, jednoznacznie pozytywne emocje. Zachwycają już same tytuły, jak „List z roztargnienia” czy „List ze wspomnień o zimie”, ale są tu też takie bardziej, dosłownie, przyziemne, jak „List z podłogi”. Przybora sięga bowiem i po abstrakcje, i po codzienność, wszędzie znajdując doskonały temat. Mamy tu cudowny „List z życia rozrywkowego”, w którym, będąc „pod wpływem”, niczego się nie demoluje, tylko… nosi się kwiatki pomnikowi Orzeszkowej od pomnika Mickiewicza (w ramach zadośćuczynienia za to, że „Mickiewicz nie czytał Orzeszkowej, podczas gdy Orzeszkowa czytała Mickiewicza” [s. 155]). Jest i absolutnie pasujący do dzisiejszych deweloperów „List z wysokościowca”, z powracającą frazą: „Skąd cudowna panorama miasta w dzień pogodny” (s. 120-122).
Genialne frazy cytowałabym bez końca, od muzealnych „bamboszy śmierci lub kalectwa” (s. 134), przez odkrycie, że „[w] piwnicy wszystkie przeżycia są fundamentalne (…)” (s. 175) i patriotyczny zachwyt: „Szliśmy wybrzeżem w stronę północną, ciesząc się, jak to w dzień pogodny, że ojczyzna ma tyle stron, bo prócz wspomnianej jeszcze południową, wschodnią i zachodnią” (s. 150), po sklepowy dialog, który od tygodni bawi mnie do łez, więc rozsyłałam go ludziom (chociaż nie prosili): „– Ćwierć salcesonu… – Włoski? – spytała ekspedientka. – Możliwie bez włosków…” (s. 268). To z jednego z listów zaczerpnięto tytuł całego tomu: w „Liście z ławki” niepoprawna nazwa pachnącego krzewu została z „wraz” skorygowana na „wprost przeciwnie, bez” (s. 196). Równocześnie wśród tych wirtuozerskich słownych zabaw pojawia się mnóstwo celnych społecznych obserwacji, które nie zdezaktualizowały się wraz z pożegnaniem słusznie minionej epoki. „List z trudnej sytuacji” jest cudownie mrożkowy, podobnie zresztą jak „List z piedestału”: „Dawała mi ją [satysfakcję – K.C.] również świadomość, że słusznie stoję na piedestale, bo już sam piedestał daje tę świadomość” (s. 249).
***
Przy tylu nasuwających się skojarzeniach z innymi autorami pozostaje Jeremi Przybora niepowtarzalny. I chociaż wciąż wątpię, czy uda się szeregi „przyborian” znacząco poszerzyć, bo to twórczość dziś niemodna, zachęcam do lektury nie tylko już przekonanych, którzy pewnie chętnie sobie przypomną te teksty bez sięgania na półkę po trzytomowe „ciężkie przybory” (wieloznaczność wynikająca z nawiązania do frazy Szymborskiej zrobiła się tu sama – najwyraźniej Przybora nawet własnym nazwiskiem dowodzi siły językowych zabaw; zresztą kilkoro komentatorów jego dzieła w podobnym duchu sięgało po słowo „przybornik”). Wierzę, że jeśli już skusi do czytania, zbiór „Wraz, czyli bez” ma szansę przynieść frajdę też nowym odbiorczyniom i odbiorcom, jeżeli tylko będą mieli świadomość, że to teksty powstałe często na długo przed ich przyjściem na świat. I jeżeli przyjmiemy ich do swojego grona z radością, bez wyższościowego podejścia, że my to już „ho-ho-jak-długo” wielbimy Przyborę. Lepiej późno niż wcale. Lepiej wraz niż bez.
LITERATURA:
Bogart S.H.: „Humphrey Bogart. W poszukiwaniu mojego ojca”. Przeł. J. Illg. Katowice 1998.
Przybora J.: „Piosenki prawie wszystkie”. Warszawa 2009.
Rusinek M.: „Wstęp”. W: J. Przybora: „Wraz, czyli bez. Opowiadania i listy z krainy nonsensu”. Kraków 2022.
Mamy, oczywiście, świetne trzytomowe „Dzieła (niemal) wszystkie” (formalnie trzeci tom nosi inny tytuł, „Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie”), są i podręczne „Piosenki prawie wszystkie”. Pierwsze z wydawnictw to raczej rzecz dla już Przyborą zachłyśniętych, nienadająca się do wożenia ze sobą (chyba że taczką), a druga książka, jak tytuł wskazuje, zawiera twórczość piosenkową. Tym celniejszy wydaje się pomysł, by z obszernej i mniej znanej niż piosenki prozy wybrać podręczny zbiór i „wyposażyć” go w profesjonalny wstęp – oba zadania przypadły Michałowi Rusinkowi. Nie wiem, czy publikacja „Wraz, czyli bez. Opowiadania i listy z krainy nonsensu” poszerzy krąg fanów Pana B, ale bardzo bym chciała, żeby tom sprawdził się nie tylko jako coś przekonującego przekonanych. Zwłaszcza że to rzecz przekonująca po prostu – chociaż niepozbawiona paru miejsc budzących mój sprzeciw.
***
Doceniam „Wstęp”. Ciekawa byłam, jakie kryterium wybrał Rusinek. Kierowanie się „logiką” purnonsensu to doskonały pomysł, podparty tu teorią i praktyką Stanisława Barańczaka, który twierdził choćby, że „nonsensista to śmieszniejszy poeta metafizyczny” (cyt. za Rusinek 2022: 11). W ogóle zachwyca mnie myśl, że jak się kocha Barańczaka, powinno się kochać Przyborę. Rusinek rozjaśnia różnice między purnonsensem a parodią i satyrą, dowodzi również, że sam podobnym stylem nasiąknął (kolejka jako „charakterystyczny dla peerelowskiego pejzażu układ choreograficzny” [Rusinek 2022: 19]). Popieram więc metodę i cel, mam jednak wątpliwość wobec motywacji „sprezentowania” tej twórczości osobie jeszcze w nią niewtajemniczonej, którą autor wstępu charakteryzuje tak: „Nie chodzi o […] braki w wykształceniu, bo te może zawsze nadrobić. Chodzi o to, że smutna i pusta wydaje nam się przeszłość tej osoby. Choć i zarazem zazdrościmy jej, że rozkosz odkrywania dla siebie Przybory ma jeszcze przed sobą” (Rusinek 2022: 8). Gdyby ktoś oferował mi choćby największe dzieła, argumentując, że bez nich moje życie było dotąd „smutne i puste”, pewnie nie zapałałabym do tej oferty szczególnym entuzjazmem. W jednym z opowiadań we „Wraz, czyli bez” pojawia się Humphrey Bogart i może dlatego przypomniał mi się fragment jego biografii dotyczący braku umiejętności dawania prezentów: „Ofiarowując, na przykład, komuś nowy zegarek, mówił: »Niedobrze mi się robi na widok tego rupiecia, który nosisz na ręce«” (Bogart 1998: 42).
Może nawet trochę rozumiem te, misjonarskie niemal, porywy, by „zjadaczy chleba” przerobić w „przyborian” (jak określa to plemię Rusinek [2022: 7]), ale wydaje mi się, że elitaryzm ze Słowackiego rodem ma małe szanse pociągnąć za sobą tłumy, które słusznie mogą się poczuć urażone imputowaną im „smutną i pustą” przeszłością. Zamiast eskalowania różnic międzyludzkich, czy raczej: „międzyczytelniczych”, można by znaleźć miejsce dla dokładnego scharakteryzowania wybranych opowiadań i listów pod kątem daty ich powstania (chociaż przyznaję, że to mankament także trzytomowego zbioru dzieł, z którego Rusinek czerpał – są tam w notach zbiorczo podane książkowe wydania, z których korzystano, ale nie dają one jasności, w którym roku konkretny tekst faktycznie zaistniał). Nie tylko byłoby to cenne dla wielbicieli Przybory chcących poszerzyć wiedzę, ale i stanowiłoby istotne przypomnienie, że mamy do czynienia z twórczością najczęściej dźwigającą na karku parę dekad. A to ważne, bo niektóre fragmenty zestarzały się nie najlepiej.
***
Właściwie powyższa uwaga dotyczy opowiadań, bo listy zaskakująco się nie zestarzały. O ile jednak prozatorskie perełki intertekstualne („Ogar”) i najbardziej absurdalne („Zwierzenia przy psie”) biorę bez zastrzeżeń, o tyle w kilku innych występuje nadmiar opisów „kobiecych wdzięków” – kulminujący we wniosku, którego według mnie nie broni żartobliwa konwencja, a przez który, co mi się chyba wcześniej nie zdarzało nad Przyborą (może mnie wtedy jeszcze urok zaślepiał), zazgrzytałam zębami: „Piękna kobieta jest przecież takim samym arcydziełem, jak każde natchnione dzieło sztuki, a jako takie służyć winna ogółowi, to znaczy udostępniona być szerokim masom. Do oglądania i podziwiania” (s. 54). No, nie jest to coś, co zachęci młodego czytelnika czy, zwłaszcza, młodą czytelniczkę do dołączenia do plemienia „przyborian”.
Zgrzytnijmy jednak zębami i przejdźmy nad tym do porządku dziennego, pamiętając o wspomnianej wyżej zaawansowanej „historyczności” wielu z tych tekstów, ale i o tym, że bywają one zaskakująco nowoczesne – jak we „Wdowie po kwartecie smyczkowym”, gdzie wolność od konwenansów przeciwstawiona jest pikietującym pod hasłem: „Precz z poli-żydo-gamią!” (których podsumowano: „Niedouczony autor haseł nie rozróżniał widać poligamii od poliandrii” [s. 38]). W „Ciociu, przestrasz wujka!” znajdziemy opis kiosku, w którym sprzedawano „i inne artykuły niezbędne do życia w najszerszym znaczeniu tego słowa, bo i środki antykoncepcyjne” (s. 86). Później pojawia się namysł, „(…) czy znajoma babcia nie przeniosła się na tamten świat razem z kioskiem. Ostatecznie mogła tam chyba sprzedawać wszystkie wspomniane artykuły z wyjątkiem zapewne środków antykoncepcyjnych” (s. 87). Na marginesie przypomnę, że Pan B to także autor, zdecydowanie wyprzedzającej epokę animal studies, piosenki „Zdechł pies”, napisanej w roku 1970 („Piosenki prawie wszystkie” z Muzy, w przeciwieństwie do wydań Znaku, zawierają daty). Nie taki Przybora przestarzały, jak sam się w opisach kobiet maluje…
W opowiadaniach świetnie wypadają też opisy absurdalnych zachowań, jak ten z „Wirtuoza i Nieznajomej”: „Niestety, Nieznajoma nie zadzwoniła do niego. Wkrótce też odczuł nawrót znudzenia wykonywanym repertuarem. Pamiętny więc tamtej przygody, próbował je przezwyciężyć pomocą świadczoną bliźnim. Przeprowadzał niewidomych przez najruchliwsze skrzyżowania, nieraz po kilka razy tam i z powrotem. Wnosił staruszkom walizki na najwyższe piętra, choć często mieszkali na niższych. Adoptował sieroty i umieszczał je w kosztownych internatach. A jednak dolegliwość nie ustępowała, napełniając go lękiem rosnącym przed występami” (s. 77), oraz celne kondensacje: „staruszka na biegunach” (s. 79). Bywa też Przybora noirowy, niczym Raymond Chandler: „Wypełzły chodnik zaprowadził mnie do panienki za kontuarem recepcji” (s. 93), ale i liryczny: „Szli raz jeszcze, i już po raz ostatni, zająć swe miejsca w krajobrazie moich wspomnień” (s. 102). Te dwie cechy stylu, tu wskazane na przykładzie „Hotelu Pod Orłem”, intensyfikują się w ostatnim z wybranych przez Rusinka opowiadań – „Płaszczu”, w którym tytułowy płaszcz, konkretnie taki, jak ten noszony przez Bogarta w filmach, czyli burberry, pozwala opowiedzieć całe życie oraz pewne wielkie marzenie, spełnione, tyle że (za?) późno. Kocham ten tekst, chociaż mogę nie być obiektywna, skoro Bogarta wyciętego z pierwodruku „Płaszcza” (a więc z kolorowego magazynu „Gazety Wyborczej” z 2003 roku – tu akurat łatwo potrafię odtworzyć źródło) mam na tablicy korkowej nad biurkiem…
***
Listy wywołały we mnie mniej skrajne, jednoznacznie pozytywne emocje. Zachwycają już same tytuły, jak „List z roztargnienia” czy „List ze wspomnień o zimie”, ale są tu też takie bardziej, dosłownie, przyziemne, jak „List z podłogi”. Przybora sięga bowiem i po abstrakcje, i po codzienność, wszędzie znajdując doskonały temat. Mamy tu cudowny „List z życia rozrywkowego”, w którym, będąc „pod wpływem”, niczego się nie demoluje, tylko… nosi się kwiatki pomnikowi Orzeszkowej od pomnika Mickiewicza (w ramach zadośćuczynienia za to, że „Mickiewicz nie czytał Orzeszkowej, podczas gdy Orzeszkowa czytała Mickiewicza” [s. 155]). Jest i absolutnie pasujący do dzisiejszych deweloperów „List z wysokościowca”, z powracającą frazą: „Skąd cudowna panorama miasta w dzień pogodny” (s. 120-122).
Genialne frazy cytowałabym bez końca, od muzealnych „bamboszy śmierci lub kalectwa” (s. 134), przez odkrycie, że „[w] piwnicy wszystkie przeżycia są fundamentalne (…)” (s. 175) i patriotyczny zachwyt: „Szliśmy wybrzeżem w stronę północną, ciesząc się, jak to w dzień pogodny, że ojczyzna ma tyle stron, bo prócz wspomnianej jeszcze południową, wschodnią i zachodnią” (s. 150), po sklepowy dialog, który od tygodni bawi mnie do łez, więc rozsyłałam go ludziom (chociaż nie prosili): „– Ćwierć salcesonu… – Włoski? – spytała ekspedientka. – Możliwie bez włosków…” (s. 268). To z jednego z listów zaczerpnięto tytuł całego tomu: w „Liście z ławki” niepoprawna nazwa pachnącego krzewu została z „wraz” skorygowana na „wprost przeciwnie, bez” (s. 196). Równocześnie wśród tych wirtuozerskich słownych zabaw pojawia się mnóstwo celnych społecznych obserwacji, które nie zdezaktualizowały się wraz z pożegnaniem słusznie minionej epoki. „List z trudnej sytuacji” jest cudownie mrożkowy, podobnie zresztą jak „List z piedestału”: „Dawała mi ją [satysfakcję – K.C.] również świadomość, że słusznie stoję na piedestale, bo już sam piedestał daje tę świadomość” (s. 249).
***
Przy tylu nasuwających się skojarzeniach z innymi autorami pozostaje Jeremi Przybora niepowtarzalny. I chociaż wciąż wątpię, czy uda się szeregi „przyborian” znacząco poszerzyć, bo to twórczość dziś niemodna, zachęcam do lektury nie tylko już przekonanych, którzy pewnie chętnie sobie przypomną te teksty bez sięgania na półkę po trzytomowe „ciężkie przybory” (wieloznaczność wynikająca z nawiązania do frazy Szymborskiej zrobiła się tu sama – najwyraźniej Przybora nawet własnym nazwiskiem dowodzi siły językowych zabaw; zresztą kilkoro komentatorów jego dzieła w podobnym duchu sięgało po słowo „przybornik”). Wierzę, że jeśli już skusi do czytania, zbiór „Wraz, czyli bez” ma szansę przynieść frajdę też nowym odbiorczyniom i odbiorcom, jeżeli tylko będą mieli świadomość, że to teksty powstałe często na długo przed ich przyjściem na świat. I jeżeli przyjmiemy ich do swojego grona z radością, bez wyższościowego podejścia, że my to już „ho-ho-jak-długo” wielbimy Przyborę. Lepiej późno niż wcale. Lepiej wraz niż bez.
LITERATURA:
Bogart S.H.: „Humphrey Bogart. W poszukiwaniu mojego ojca”. Przeł. J. Illg. Katowice 1998.
Przybora J.: „Piosenki prawie wszystkie”. Warszawa 2009.
Rusinek M.: „Wstęp”. W: J. Przybora: „Wraz, czyli bez. Opowiadania i listy z krainy nonsensu”. Kraków 2022.
Jeremi Przybora: „Wraz, czyli bez. Opowiadania i listy z krainy nonsensu”. Wybrał Michał Rusinek Wydawnictwo Znak. Kraków 2022.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |