ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (457) / 2023

Maciej Melecki,

WIERSZE

A A A
PRZEWYŻSZENIA SPODU

Prędkie przepadanie w sinicy zastanego ciągu niewyodrębnionych nigdy

Części minionego zagęszcza wszelkie tutejsze podłoża, aż do usztywnienia

Ruchliwej spadzistości poszczególnego krańca kolejnego chybienia, gdyż

Dookolność rośnie tylko perzyną takiego właśnie zapętlenia, codziennego

Kupczenia z nachalnością niczego, w osmolonej luce chromego podglądu,

Przez którą przeciska się chciwe jarzmo kolejnego rozkluczenia, jakby powała

Tej szerokątności była wiecznie lodowym nawisem nad wędrowną wydmą,

Kiedy jesteśmy ściągani nieustannym przewyższaniem w ten marny spód

Supłającego nas okrążenia. Mimowiednie przegłębiony, ostrością



Ściekowego wyziewu przeniknięty, aż po rozchodzenie się kierunkowych

Odejść w podglebia stwardniałych kwadr, gdzie uwidacznia się obopólny

Trach każdego wiązadła, dzięki czemu martwiejemy między rowami

A murem, jakie sprzęgają wszelkie azymuty w wahadłowy hak. Trawiony

Szmatami splątanych tras, od krawędzi dachu do pierwszego nacieku

Kominowych wyziewów, jesteś wciąż niezdjętym celem, kiedy przed nami

Pleni się gorzka marszruta najlichszych zwidzeń grodząca każdy gest,

Szatkująca poziom zatraty na nikłe już ścinki wzmożenia, które pozwoliłyby

Prześcignąć cień o bławy milimetr wyprzedzenia ścieśniającego nas



Spłachcia kolonizującej każdy powidok rdzy. Doczesne rozrywanie strun

Przeradza się monotonnie w wysokopienny niż, który przetyka nam głowy

Jak strzępiasty pomór na rozsianych wnykach, we wnętrzu chochli

Wygrzebującej ze stale niedomkniętych ust resztki skawalonego prochu,

Pośród knotów i pstrokatych zniczy, albowiem udeptujemy żwir między

Krawędziami mogił wżerającymi się swymi łapczywymi pędami w trakty

Chaotycznych śladów. Włókniejący spad rwącego ubabrania się pospólną

Mierzwą dociska skronie do poręczy, wądół tego zniesienia zasilany jest

Niczym prostopadły skręt solnym nawiewem, wyżarzają się przeto przeguby



Serii zamaszystych ciosów, trzebiących zaciekle uschnięte peryferia, skryte

W szczeliniastych fałdach każdego naprężenia mety. Iglaste zmory jawy,

Zaludniające ziemiste wyrwy oraz betonowe wzniesienia, skażają niczym

Płowiejący piołun, będąc przez to tężcem dni, jęczmieniem potasu na spojówce

Zaniku. Zetlały sztorm. Wypłukany szpik. Węzłowy pat. Bury chów. Rozbieg

Ucięty przed połową kończy się następną rundą migotu, jako odchylonej osi

Kumulującej wielomiany awersji, kiedy drętwiejemy od przyrostu nabrzeżnych

Delt cienistych wirów, wydaleń bełtliwych omamów, stęchłych niczym odór

Zawilgoconej piwnicy porzuconego domu, w tym mrowiu ślepych zdzieleń.



NIEME WIEŚCI

Mżysta mglistość tego i tamtych dni, o których nie sposób nigdy powiedzieć nic szczególnego, była wyściełającym jego podłoże żrącym uświadomieniem zbyteczności wszelkiej przechodniości, objawiającej się niekiedy wyciągniętą ręką do mijanego kogoś, kto wydawał się z niedalekiej odległości kimś znajomym, lecz w tym nasuniętym ciasno mroku mogła mu ona umknąć, więc zostałeś bez uścisku, namacalnego odzewu, tonąc w eterycznym przeręblu, spychany zacinającym deszczem, odcięty od możliwości podjęcia po raz enty próby raptownego zwrotu, jakim mógłby być skręt w fałdzistą stronę, gdzie nie panuje wietrzne wypiętrzanie grozą ustania, chaotyczne zapadnie się w mrowiu spraw, o których nie ma się innego niż bieżące pojęcia. Coraz bardziej dookolny lądolód przechodził między zgrabiałymi palcami w takim ociężałym napięciu, że nie sposób było dostrzec innych kombinacji w tej płaskiej łamigłówce, jak tylko tę konieczność nie kierowania się gdzie indziej niż w przybrzeżny mulisty zagon, a jednak chciałoby się na nic nie zwracać już uwagi, uwalniając od tych ołowianych boi, które naprężały nerwy aż do ich strzępiastego końca, bo w tej spadzistości pory następuje jedynie ogołocenie z resztek wyobrażanych sobie ongiś lepszych, radośniejszych momentów, które usiłujemy raz po raz zastąpić swobodniejszym popołudniem, schowani pod plandeką paru pozostałych już na dobre wolnych godzin, kiedy siedzimy naprzeciwko siebie i rozluźniamy każdy ścierpły zaczep, jaki do tej pory utrzymywał w pionie szynę naszego przepadania w byle jaką przesiekę mrowiącego aż po rdzeń zaniku. Ta zmatowiała już do cna identyczność, jak wysypane z puszki kulki groszku, które lawinowo wypełniają przezroczystą salaterkę, by utworzyć natychmiast sypki kopczyk, jest zawsze uruchamiana bezwładnym znoszeniem w okolice zawrotnie obracającego się oka wiru, który zawiązuje się niepostrzeżenie w tej kuloodpornej zawiesinie, jaką powleczone są ściany naszych przejść do takich samych od dawien dawna wyjść, gdzie natykamy się tylko na przypadkowo zjawiających, przeciążonych rozstajami swoich krótkich gonitw, anonimowych tubylców, jakby już nic nie miało ulec najdrobniejszym wyładowaniom, poza tymi odnogami, które tworzą zwichrowane rusztowania dla fantomowej całość. A więc podążanie nie może nigdy ulec jakiejś drastycznej zmianie, utkwiwszy prędzej niż później w spierzchłej luce jakiegoś zawieszenia, powstającej niepostrzeżenie na przegubach tej oplatającej nas zewsząd linii, gdyż wyższy rodzaj przemienienia jest tylko samościerającą się skamieliną. Chłód będzie zastępował teraz inne ogniwa. Czy kiedykolwiek byliśmy po drugiej stronie jaźni, zapadłej niczym zwęglony las, skoro po raz pierwszy od paru lat dopiero co byliśmy w kinie, więc cóż innego dałoby się powiedzieć o tym, co jest poza owym zastygającym wirażem, w jaki zabiera nas coraz szybszy półmrok, oprócz tego, że te skąpe próby wybierania się po piołunowe runo odmiany podejmowane są jak strychulec z półki, zapodziany ongiś podczas nielicznych przemeblowań, i odbywają się przez to nieustannie, nawet w gruboziarnistej gazie snu, jakby wyrwanie się z tego zakleszczenia było jedynym, od samego początku aż po bezdech finiszu, celem, jaki nam wszyto w podstawę czaszki. Kostniejąca krzywa czasu kładzie ci się niemo na twarzy.



ODLEW DNA

Zygzakowaty zew próżni pomyka po zakrzywionych ścianach, między którymi

Utlenia się wszelka wiązka aktywniejszego trwania na wypiętrzonym dnie,

Szrocie krzepkich wchłonięć, poza podziałami czynionymi rzeszotem przywidzenia,

Nie jesteś więc od niczego oddalony albowiem każda sekunda jest lotnym kajdanem.

Szorstki popiół to jedyny ślad potliwego trójboju, oścista karma zostająca na

Dalszy użytek, w arsenale wszelkich wychynięć poza niski odmęt, ścierny pas

Kołującej nieustannie donikąd drogi. Wyszarzała kadź braku. Klujące się kłucia

We wskazaniach odwrotu, mimo nieustannego przyboru zaplotu, w kierunku

Kwadratury pętli, z której wyziera skośny migot dławiącej plazmy beri

Poszatkowanych obrazków. Ten moment zastyga w siarczysty hak, jaki będzie

Podwieszał nas nad odorem rozkładających się strat, by z tego nawisu patrzeć na



Pierzchające brzegi rozkalibrowanych już stanów, przepadłych jak parzące echa

Zgęstniałych potknięć, gdyż samo zwrotność drąży kolejny ślepy tunel skropleniem

Przechodniej ciekłości w rwący opar sczeźnięć. Na tych powałach kończy się reszta

Niewyszperanych cieniem oznak trawiących wciąż przenosin w jamiste momenty

Obopólnych schodzeń w jeden ruchomy spód, ów parogodzinny zjazd poza bieżące

Bandy spadzistego toru, kiedy siniejące niebo podchodzi aż pod grdykę i przydusza

Ten ciernisty szlak, wijący się z dłoni do ciemni przepadającego w nigdzie kroku.

Jesteśmy przeto już bardzo blisko wijącego się nasypu. Będziemy więc zawsze biec

Z powrotem, kaleczeni niżowym azymutem deski, jedynego już oparcia lub podłoża,

Dzielonej na szczapy ocknięć szpadlem nieustannych wymachów, postronnych

Zatknięć w szczerbach muru zwęglonych sznurów, końcówkami zanurzonymi w



Wychłodzonej mazi naszego rumowiska. Dalej jest wciąż tylko za nabrzeżnym węgłem,

W okamgnieniu cyklonu bieżących roszczeń, które nasadzane są ci na głowę jak

Betonowe rury, kiedy idziesz wzdłuż świeżego wykopu, gdzie jeszcze niedawno stał

Żeliwny parkan, grodzący ci strefę dzienną na dwie ościste połówki, abyś mógł

Naprzemiennie w jednej być tylko odbiciem niegdysiejszych wikłań z beztroską

Braku odpowiedzi. Przechodnie wędzidła. Kościste wyłowienia. Dalekosiężne

Chybienia. Krótkotrwałe podsumowania garści piachu i prochu, postojowe sny,

Stąpania po rozgrzewające się spirali aż do jej środka, który jest tylko końcem tego

Szeregu niedomkniętych wnęk szpulowego trwania w ryjącym napięciu, górnym



Wykuszu momentalnego spadku. Podrasowany napomnieniami zwój przebić

Na złudne strony każdego oddalenia, przeciąża dane miejsce, gdzie rośnie seria

Widmowych zjawień najpospolitszych spraw, ciągnących za rękaw lub nogawkę,

Zawiązujących buty lub rozpinających parasol w tym potocznym wirze

Gruboziarnistych zatarć najwyrazistszych konturów, dzięki czemu wszystko traci

Swój adres, przekształcając się w piętnujący każdy kierunek wykres samo znoszących

Ruchów, materializujących się w stojącą na uboczu wieżę ciśnień, punkt odniesienia

Pustki do promienistego tła rozdrożnego torowiska, szatkującego każdą piędź

Zgnębienia aż po pylastość komunikacyjnych pni, aż po zagon wrzących szyfrów

Tego żywego odlewu dna. Rozbite okna obniżają w pustym budynku poddasze.



Świeżo położony asfalt tężeje w korycie surowych krawężników. Chodnik urywa się

Jak skarpa. Skamieniała otchłań jest śladem przelotu ptaka, wielostopniową komórką

Burzy, rozrzedzoną żrącym azotem rozwidlającej nas pory, repetującej dotkliwe osty

Zakłóceń niepowetowanych ułud danych chwil, w których, dzięki milimetrom wrażeń,

Pierzchała gorszość tego wtrącenia w zacieśniającą się szparę poronionego kraju,

Skazanego przez otumaniony motłoch na rachityczny dryf po zestalonym szlamie.

Przybór spłonek. Krytyczna masa przenikających się pasm, tworzących beztlenową

Błonę, wewnątrz której trwa nieustanny tumult oniemiałych ucieczek, przegłębia

Każdy kanał, dzięki czemu jesteś nieskończenie stratny w tym porowatym osuwisku

Twardniejących mrożącym omamem kryz. Stęchły rów. Wiekuiste ciemiężenie zanikiem.



BEZLUDZIE

Niżowa siność, zygzakowaty ciąg turbulentnych dni,

Wypełnionych częstymi przesiadkami z ułomnych stopni

W przepastne zawirowania na krawędziach mżystego

Odwodu. Bliscy i dalecy, dawno niewidziani, lecz

Ponownie wyszczerzeni z korzennych splątań, ludzie,



Skłuci dźgnięciami urwanych szprych. Marskość w oczach.

Pnący się w nich powój. Odpakowani na chwilę

Rylcem przewidzenia, znośni w swych przegrodach

Ujarzmień do momentu, kiedy odwracają się w stronę

Drzwi. Potem zaczynają uwierać, spierzchli pod powieką,



Która coraz bardziej nimi piecze. Zanikanie okazuje się

Mocno przeludnione. Rozbitek, którym się ostajesz, wchodzi

W ciemne koryta zasp swojego powrotu do narożnego

Mieszkania. Tam będziesz dalej się wił. Rozprzęgał i scalał.

Atakowany wieściami z obozu skoncentrowanej władzy,



Które odmykają kolejne pory we krwi, ulotnisz się wobec

Nich w poprzek i po tej przekątnej przepełzniesz w kolejną

Zastawioną siatkę świtu. A tam już czyhał będzie zawężony wylot,

Przez który zamajaczy znieruchomienie. Skrzenia i skwierczenia.

Splatanie wiązek w jeden kabel. Spłonki rosnących rozwarć.



PRZESTĘPNOŚĆ ZMIAN

Kluczymy nieustannie w przęśle tego lądolodu, w jego mikrych rozprzęgnięciach,

Pozostających płaskowyżem przesilenia każdego obrotu wokół swej zwichrowanej

Osi. Oni nigdy nie byli w oku twej zatraty innym pierwiastkiem niż zwykłym

Minerałem odpadu, rozmokłą grudą zamglonego szadzią wspomnienia o wiecznym

Urywaniu się następnego ogniwa, a jednak zjawiali się ze swoistą nachalnością

Rozkrawającego pomoru w kolejnych klepsydrach, choć rozświetlany był cały

Kwartał wraz z paroma odnogami zejść, gdzie grupowało się dziesiątkowane

Życie, wyrzucane poza burty tego przesyłu rozmigotanych wieści, nie mogli

Więc przez to uchodzić za nic innego, co przesłaniał ich kramarski szwung.

Dowodliwa flauta rozpryskuje się po rosnącym wzburzeniu w rogówce spalonej



Mety, jaka nas przecinała za każdym razem, kiedy stawaliśmy się na krótko

Konkretnym omamem w plazmie czyjegoś uroczyska, jakby podwaliny nie

Były sypkim nawiewem cementu i piachu, wkopanym w przegub przeoczeniem

Serii usterek, kierujących wyborami, co do dalszych losów tej jedynej ogniskowej,

Która przepala nam niestabilny rdzeń. Wszelkie podwoje są tylko rozsypanką

Ulicznych przepychanek, złożoną z akordów pospólnego harmidru, jaki wyjada

Mózg aż po wnętrze piszczela czasu tak, że zostajemy z tym bagażem bezliku

Spławieni w jeszcze większy dół zamroczenia, przechyłu jarzma, które dociskając

Skronie, jest lekkie jak hel. Nadpobudliwość każdej ze zmian symuluje w nas

Konieczność przenoszenia się w coraz odleglejsze strony tej, skądinąd frywolnie



Zaprogramowanej, tułaczki, zuchwalsze wobec poskromienia choćby jednej z ich

Stałych blokad, lecz jednak wciąż mocno przyszpilone szpicem cienia do tego

Przymrozka podłoża, wędzidła nakładanego przez przenikające szpik podmuchy,

Ciaśniejsze niż zimna obręcz, jakby brzemienność tego spotworniałego końca

Roku była nieco butwiejącą już kupką trocin pod stołem zastawionym krzesłami

Do góry nogami, na tej zestruganej gałęzi tego czy tamtego tygodnia, kiedy

Mechanika czynności szpuntuje wszelkie otwory, przez które mógłby sączyć się

Krzepliwy kadr jakiegoś ustania, gdzie byłoby się wypuszczonym balonem,

Dryfującym nad skośnymi dachami, wiatami przystanków, miejscem upragnionego

Nieustalenia owego indziej, szerszego od pospólnej marskości, jaka przerzyna



Stawy przepony i dźga skoblami natychmiastowych zwrotów na podziałce ledwo

Znoszącej bańkę stęchłego powietrza, w tym parogodzinnym spuście kadzielnicy

Zaćmienia. Rozkop coraz większych przepołowień. Dwudzielna antresola wciąż

Nowych schodzeń tych samych podniet i nigdy nieprzedawnionych chciejstw, abyś

Dokładnie, praktycznie z całą surowością kary, zdawał sobie sprawę tylko z najbliższych

Węzłowisk, stale rosnących wokół głowy umocnień nikłych światłocieni, turbulentnych

Grani bezwiednie przeszywających ten napowietrzny areał, śrubujących cię w biegnący

Aż do środka wyrwy kant, płynniejszy niż wniosek z odbytej ad hoc rozmowy. Stałe Lądowania nie pochodzą z żadnych wzniesień. Nigdzie wszak nie będziesz już mógł

Się wybrać, lasso dali pełza pod stopami, i za chwilę, za jednym szarpnięciem, skończysz



Z głową w dół, dyndając już tak od zarania tych poronionych kwadr wyszarzania, nie Będących nigdy tylko tłem, w tej pylącej łunie przezroczystego wychylania się poza

Gnojny rant. Przez watolinę parnej krzątaniny dobiega nikły dźwięk dzwonka,

W wizjerze kluje się obła postać, której otwierasz drzwi, i ten ktoś prosi cię o klucze

Do piwnicy, i na pytanie, po co mu one, mamrocze coś pod nosem. Okazuje się

Wysypywaczem trutki. Wręczony mu klucz jednak nie pasuje, zamki wymieniły

Szczury. Owe przywidzenia są jedną realną stratosferą, zestalającą cię dystrakcją

W tym płaskim chomącie, ażebyś mógł niekiedy otrzeć się o więźbę innego horyzontu,

Omijając gruzowisko tych małodusznych sprzęgnięć z jamistością tego ascendentu

Płowienia. Taki odpływ, jaki włok. Zgubna piędź wyparć. Spiralna prowadnica.