ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (465) / 2023

Patryk Szaj,

SUMMA SAMARYTANINA (BARRY LOPEZ: 'HORYZONT')

A A A
„Horyzont” Barry’ego Lopeza to książka piękna i momentami irytująca, mądra i miejscami szalenie naiwna, niespieszna i długimi fragmentami przegadana, przyziemna i nazbyt często wzniosła, poszukująca nadziei i pełna obaw. Formalnie znajdujemy się tu bardzo blisko amerykańskiej konwencji nature writing – opowieści o „powrocie” do „natury”, najczęściej samotnym i samotniczym, w której podróż do „dzikich”, „dziewiczych” miejsc służy najczęściej krytyce kultury oraz kierunku, w jakim rozwija się cywilizacja.

Książka Lopeza zawiera wszystkie mocne i wszystkie słabe strony tej konwencji. Na plus autorowi trzeba policzyć to, że stara się wyeksponować zalety, a zniwelować wady nature writing. Ma bowiem pełną świadomość – by tak rzec – warunków możliwości uprawiania tego rodzaju pisarstwa. Zdaje sobie sprawę, że jest szalenie uprzywilejowany, mogąc podróżować po całym świecie – od Arktyki po Antarktydę, od zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych po Australię, od Polinezji po Afrykę Równikową. Stara się wykorzystać swoje uprzywilejowanie nie po to, by utyskiwać na działania ludzkości, i nie po to, by reprodukować fantazmat samotnego eksploratora „dziczy”, ale po to, by się uczyć – zarówno od przyrody, jak i od rdzennej ludności, której wiedza stanowi dla niego wartościową alternatywę wobec zachodniego racjonalizmu.

Słowem, które definiuje tę książkę, jest pokora. Lopeza cechuje bardzo duża wrażliwość na krzywdę, równie duże pragnienie sprawiedliwości, a jednocześnie zrozumienie i wyrozumiałość wobec wątpliwych moralnie działań ludzi. James Cook, którego odkrycia geograficzne walnie przyczyniły się do europejskiego kolonializmu, jest dla niego przede wszystkim wielkim marzycielem, którego spuścizna została wypaczona. Nie znaczy to, że Lopez kogokolwiek usprawiedliwia. Znamienną antytezą – a może dialektycznym dopełnieniem – Cooka czyni on Ranalda MacDonalda, który podstępem przedostał się do Japonii (prowadzącej wówczas politykę ścisłego izolacjonizmu) tylko po to, by ostrzec Japończyków przed zbliżającą się amerykańską ekspedycją handlową i nauczyć ich języka angielskiego, by mogli skutecznie negocjować z Amerykanami.

Drugie słowo, które często przychodzi do głowy podczas lektury „Horyzontu”, to uważność. Wszędzie, gdzie się znajdzie, Lopez stara się „uczyć świata”: odróżniać meteoryty na Antarktydzie od zwykłych kamieni, nie mylić szczątków przodków człowieka poszukiwanych w Kenii od kości innych zwierząt. Pilnuje się przy tym, by nigdy nie przyjmować postawy wyższościowej. Nie chodzi jedynie o zachowywanie swego rodzaju „poprawności politycznej”, ale o autentyczne przekonanie, że wiedza rdzennej ludności uczy pełniejszego uczestnictwa w świecie. Nie tylko w sensie zaspokajania wyraźnie odczuwanego przez autora pragnienia egzystencjalnego. Naprawdę uważa on bowiem, że klucz do „uratowania ludzkości” tkwi w zwrocie ku innym, niezachodnim sposobom życia. Symboliczna jest scena, w której kobieta z plemienia Turkana narzeka na silny ból głowy, ale odmawia przyjęcia oferowanej przez autora aspiryny.

Jeśli jednak mam wobec „Horyzontu” ambiwalentny stosunek, to dlatego, że czytałem już wiele podobnych publikacji i moja wiara w ich sprawczość jest raczej umiarkowana. Trudno nie docenić wielowymiarowego świadectwa, jakie daje Lopez, ale jednocześnie wyraźnie tkwi on w rozkroku. Nature writing jako konwencja wciąż dotyczy działań jednostkowych, nie systemowych, wciąż reprodukuje mit nienaruszonej „natury”, wciąż zanadto skupia się na wyruszającym w podróż protagoniście i wciąż pozostaje za mało podejrzliwa wobec tego, kto w ogóle może sobie pozwolić na to, by przez całe życie podróżować po całym świecie zarówno w towarzystwie mądrych przedstawicieli kultur rdzennych, jak i światowej sławy naukowców. Nie chcę być wobec Lopeza niesprawiedliwy, bo – jak napisałem – stara się on maksymalnie zniwelować wszystkie wady tego rodzaju pisarstwa. Niemniej jednak wciąż bywa nieznośnie pretensjonalny, na przykład wtedy, gdy postanawia – rzecz jasna w samotności – posłuchać muzyki klasycznej na podbiegunowej wyspie Skraeling.

„Horyzont” pełen jest też wzniosłych opisów przyrody, które moim zdaniem stanowią część problemu, tylko potwierdzając „oderwanie” człowieka od „natury”. Oto przykładowy cytat: „Jestem, jak przypuszczam, zwolennikiem popularnego przekonania, że »kraina nienaruszona przez człowieka leczy«, potrafi przynieść umysłowi pogrążonemu w chaosie czy rozproszeniu stan spokojnej transcendencji. Zgodnie z tym sposobem myślenia kontakt z niezwykle pięknym miejscem w sprzyjających temu okolicznościach może uwolnić człowieka z więzienia ego i zapoczątkować odrodzoną świadomość cudownej, zbawiennej i przynoszącej poznanie natury Innego, natury tego, co leży poza granicami naszego ja” (s. 117).

Lopez pisał „Horyzont” przez 35 lat i niewątpliwie można tę książkę czytać jako rodzaj jego życiowego credo. Obejmuje ona bardzo duży odcinek czasu, a przy okazji podróży po wszystkich kontynentach autor snuje rozważania na wiele fascynujących tematów – od potencjalnej specjacji gatunku Homo sapiens ze względu na kompetencje technologiczne przez wstrząsającą historię kolonialnego więzienia brytyjskiego w australijskim Port Arthur po opowieść o tym, dlaczego Antarktyda jest najlepszym miejscem na Ziemi na poszukiwanie meteorytów. Sprzyja to powolnej, wysmakowanej, dawkowanej po trochu lekturze, ale skłamałbym, gdybym nie napisał, że książka fragmentami mnie też nudziła. Jak na mój gust – choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to gust „powszechny” – za dużo w niej „storytellingu”, sam wolałbym, by wypełniały ją takie wątki, jak te wymienione powyżej. Ale może nie taka była jej funkcja, może od tego są pozostałe książki Lopeza, niektóre z nich zresztą również wydane w Polsce przez Marginesy.

Mój odbiór „Horyzontu” jest więc ambiwalentny, ale koniec końców myślę, że to wartościowa lektura, przede wszystkim ze względu na otwartość, pokorę i wrażliwość Lopeza, które wydają się wrodzonymi elementami jego konstytucji, a nie czymś wyuczonym. Znamienne dla całej jego postawy jest marzenie, którym dzieli się z nami w ostatniej części „Horyzontu” – marzenie, by napisać od nowa opowieść o biblijnym Samarytaninie. „Mój bohater – stwierdza Lopez – wszędzie wokół siebie widzi złodziejstwo, obojętność i cierpienie, a mimo to postanawia pomagać, nie odwracać wzroku w swoim małym świecie. Jego życie staje się bardziej bolesne, narażone na kompromisy w większym stopniu, niż oczekiwał, w końcu rozpływa się w anonimowości. Tworząc tę postać, jako wskazówkę wykorzystałbym uwagę Alberta Camusa, którą wypowiedział po napisaniu »Dżumy«: Ziemia jest wszystkim, co mamy i nie ma żadnego innego schronienia” (s. 531).

Trudno powiedzieć, jak Lopez zrealizowałby ten pomysł. „Horyzont” każe przypuszczać, że mógłby on niebezpiecznie balansować – szczęśliwie nie przekraczając tej granicy – pomiędzy trzeźwą i bezkompromisową oceną stanu współczesnego świata a ckliwą opowieścią o wrażliwości na los najdrobniejszych istot zamieszkujących Ziemię. Ważne wydaje mi się jednak co innego: choć Lopez był zbyt skromny, by to przyznać, po lekturze „Horyzontu” nie ma wątpliwości, że ów Samarytanin byłby, rzecz jasna, jego porte-parole.
Barry Lopez: „Horyzont”. Przeł. Jarosław Mikos. Wydawnictwo Marginesy. Warszawa 2023 [seria: EKO].