ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (465) / 2023

Maja Baczyńska, Mirosława Cieślak,

ŁĄCZĄC WIELE FUNKCJI

A A A
Maja Baczyńska: Koncertowałaś w wielu krajach i kontynentach. Która z tych muzycznych podróży ma dla Ciebie szczególny wymiar i dlaczego? A jeśli jest ich wiele, to co konkretnie zapamiętałaś z nich najsilniej?

Mirosława Cieślak: Przychodzi mi na myśl kilka szczególnych koncertów. Jednym z nich jest wykonanie utworu „Performance” Pieta Kee w opracowaniu na dwanaście saksofonów i dwoje organów. Piet Kee był dla mnie wielkim autorytetem w dziedzinie gry na organach. Wykonanie to miało miejsce w sali koncertowej Orgelpark w Amsterdamie i kompozytor był obecny wśród publiczności. Z Holandii pamiętam także moment, w którym po raz pierwszy zagrałam na obu organach w Grote Kerk w Alkmaar. Pamiętam myśl, iż te instrumenty śpiewają jak żadne inne, że każdy z nich ma duszę i kreuje utwory na swój własny sposób, a moja gra tylko tę kreację uzupełnia. Inne wspomnienie to koncert z okazji Święta Niepodległości dla środowiska polonijnego w Aberdeen. Dobrze pamiętam również koncerty, które regularnie grywałam w kościelne farnym św. Wacława w Naumburgu na instrumencie Hildebrandta, zaprojektowanym przez Johanna Sebastiana Bacha. Koncerty te zawsze zawierały muzykę lipskiego kantora. Każdy z nich również prowadziłam, czasami w trzech językach. Było to za każdym razem bardzo intensywne pół godziny, pod względem emocjonalnym, muzycznym oraz językowym. Ważnym przeżyciem dla mnie był również cykl prezentacji i koncertów z programem z manuskryptu z klasztoru Klarysek w Starym Sączu oraz z dziełami z tabulatury Jana z Lublina. Prezentowanie muzyki polskiej oraz muzyki z polskich źródeł zawsze mnie wzrusza. Często słuchacze najsilniej zapamiętują oraz komentują właśnie te utwory. Inną tendencją, którą obserwuję od kilku lat, są emocjonalne reakcje publiczności z obszaru Niemiec Środkowych na muzykę Johanna Sebastiana Bacha. Nigdzie indziej nie spotkałam publiczności, która tak mocno by się z tą muzyką identyfikowała. Mam wrażenie, że niewerbalny język dźwięków zapisany przez tego kompozytora naprawdę nigdzie indziej nie jest tak uniwersalny.

M.B.: Wspierasz także działalność misyjną, opowiesz trochę o tym?

M.C.: W roku 2016 poznałam pastora amerykańskiego Kościoła Luterańskiego Synodu Missouri (Lutheran Church of Missouri Synod, LCMS). Jest to kościół bardzo aktywny m. in. w zakresie pomocy medycznej w krajach afrykańskich. Co roku – z przymusową przerwą na czas pandemii – grupy ochotników udają się do Afryki, aby przez tydzień pracować dla ludności lokalnej. Odbywa się to zawsze we współpracy z miejscowymi lekarzami, pielęgniarkami, tłumaczami oraz kapelanami. Ponieważ współpracowałam z przedstawicielami Kościoła Luterańskiego Synodu Missouri podczas tygodnia biblijnego, zapytałam, czy istniałaby dla mnie możliwość włączenia się w wyjazd grupy medycznej. W skład takiej grupy wchodzą również osoby bez wykształcenia w tym kierunku. Mogę one np. mierzyć ciśnienie, wydawać lekarstwa w dziale aptecznym lub wykonywać inne proste czynności. Miałam ogromne szczęście móc wziąć udział w takim przedsięwzięciu dwa razy.

M.B.: Odbyłaś dwie misje do Afryki. Czy takie doświadczenia przemieniają człowieka?

M.C.: Zdecydowanie! Jedną z pierwszych myśli było pytanie: kto tu pomaga komu? Przez wiele lat byłam przyzwyczajona do koncepcji, że to osoby wyjeżdżające pomagają tym, do których jadą. I, oczywiście, obiektywnie jest to prawda. Tymczasem okazało się, iż wykonywanie najprostszych czynności, takich jak zapisywanie danych, pomiar temperatury, organizowanie kolejki i inne, może bardzo ułatwić pracę całej grupy. Było dla mnie odkryciem, że podstawowe w Europie umiejętności czytania i pisania wcale nie są oczywiste na całym świecie. Obcowanie z osobami, które często nie mają dostępu do pomocy medycznej, nie mogą się kształcić oraz którym brakuje rzeczy uznawanych w Europie za powszechnie dostępne, uczy pokory. A namacalne doświadczenie tego, że ci ludzie są szczęśliwi, stawia pod znakiem zapytania własne narzekania i niezadowolenie. Pokochałam również ducha wspólnot chrześcijańskich w Afryce. Jest to kościół żywy, pełen zaangażowania i inicjatywy. Jego członkowie wspierają się wzajemnie. Z perspektywy czasu sądzę zatem, że to osoby, które spotkałam w Afryce, pomogły mi, a nie tylko ja im. Ich obecność, zachowanie i otwartość zdjęły mi przysłowiowe klapki z oczu.

M..B: Co to znaczy być współczesnym misjonarzem?

M.C.: Sądzę, że w dzisiejszych czasach chodzi przede wszystkim o szacunek dla drugiego człowieka, czy też – mówiąc językiem teologicznym – miłość bliźniego. Kiedy okazuje się komuś szacunek lub miłość, nie oczekując nic w zamian, postawa taka nie pozostaje bez echa. To piękna chwila – móc okazać drugiej osobie zainteresowanie i szacunek. Im mniej można się z taką osobą porozumieć werbalnie, na przykład z powodu różnic w znajomości języków, tym paradoksalnie korzystniej. Taki przekaz jest dużo silniejszy niż słowa. Zasada ta dotyczy również życia codziennego we własnym środowisku. Być może brzmi to banalne, ale sądzę, że wszyscy znamy takie sytuacje: miałam zły dzień, a ktoś uśmiechnął się do mnie w autobusie i momentalnie rzeczywistość stała się jaśniejsza. Dla mnie współczesne misjonarstwo to rozjaśnianie świata wokół siebie.

M.B.: Grasz na organach i na klawikordzie. Jak to się stało? I czy instrumenty klawiszowe to Twój żywioł? Jest taki, na którym jeszcze nie spróbowałaś, a chciałabyś?

M.C.: Instrumenty klawiszowe fascynują mnie ze względu na swoją uniwersalność. Nie na darmo mówi się, że organy to król instrumentów. Możliwości imitowania innych brzmień, w ogóle spektrum brzmieniowe jest ogromne. Również możliwości akompaniamentu są nieograniczone. W organach pociąga mnie to, iż poprzez registrację na każdym instrumencie utwór powstaje niejako na nowo. Fascynacja klawesynem rozpoczęła się na studiach w Katowicach. W klawikordzie zakochałam się podczas studiów w Amsterdamie. Jestem również dumną posiadaczką dwóch fisharmonii walizkowych. Jedna z nich to NRD-owska produkcja z malutkim silniczkiem. Instrument ten z powodzeniem nadaje się do oprawy muzycznej w trakcie liturgii odprawianej na zewnątrz. Wystarczy tylko stół, na którym można go postawić i gniazdko elektryczne. Druga moja fisharmonia walizkowa to instrument z Indii. Posiada miech, który pompuje się lewą ręką w trakcie gry. Fisharmonię tę nabyłam do gry w trio wykonującym muzyką nepalską na oryginalnych instrumentach z tego kręgu kulturowego. Instrumentem, z którym miałam do tej pory do czynienia jedynie dwukrotnie jest natomiast portatyw. Sądzę jednak, że w przyszłości poświęcę mu więcej czasu.

M.B.: Wielu muzyków na emigracji ma problem z wypromowaniem swojej twórczości. Ty jednak radzisz sobie z tym doskonale, dyskografia jest coraz większa. Jak to robisz?

M.C.: Jako osoba pracująca na stanowisku kantora obracam się w środowisku osób zainteresowanych muzyką. Są to przede wszystkim koleżanki i koledzy po fachu, poszukujący nowatorskich lub mało znanych propozycji programowych dla swoich festiwali lub koncertów w parafiach, ale nie tylko. Dużym wsparciem są dla mnie osoby duchowne: księża, siostry zakonne, pastorzy różnych wyznań. Moje produkcje cieszą się także zainteresowaniem tak zwanych wykwalifikowanych lektorów, czyli osób uprawnionych do prowadzenia nabożeństw w Kościele Ewangelickim Niemiec. Często takie osoby nie mogą liczyć na pomoc organisty i korzystają z gotowych nagrań. Sporo zarejestrowanych przeze mnie utworów było udostępnianych w Dekanacie Merseburg, w którym pracowałam podczas pandemii. Także osoby, z którymi pracuję w większych grupach, moi kochani chórzyści czy rodzice dzieci, z którymi regularnie śpiewam, są bardzo zainteresowani moją twórczością. Sądzę, że w moim przypadku czynnikiem decydującym jest elastyczność. Moje pierwsze nagranie solowe zostało zrealizowane w ramach stypendium, tzw. Graduiertenstipendium. Chciałam wtedy zaproponować program, który będzie zestawiał muzykę niemiecką i polską. Druga produkcja została zrealizowana przy wsparciu parafii ewangelickiej w Kwerfurcie, gdzie wtedy pracowałam. Dokonałam nagrania utworów organowych z regionu Środkowych Niemiec z XIX wieku, czyli takich, które były często grywane w czasie, w którym zbudowano organy Rühlmanna w kwerfurdzkiej świątyni. Pamiętam pierwsze reakcje po koncercie promującym projekt. Słyszałam wielokrotnie: „To jest program odwołujący się do okresu powstania tych organów i ich lokalizacji!”. Zostało to powiedziane, zanim ktokolwiek otworzył booklet, w którym znajdowało się uzasadnienie programu. Pamiętam, że byłam wzruszona faktem, iż osoby zainteresowane moją płytą od razu zrozumiały jej założenia. Podam jeszcze jeden przykład: w drugiej połowie roku 2021 udało mi się uzyskać finansowanie projektu dla chórów i zespołów amatorskich z małych miast. Instytucją oferującą ten program stypendialny jest BMCO, tj. Bundesmusikverband Chor und Orchester e. V. Parafia w Kwerfurcie, w której wówczas pracowałam, szczyci się ożywionym życiem muzycznym i mnogością zespołów wokalnych oraz instrumentalnych. W ramach projektu powstała płyta z programem adwentowo-bożonarodzeniowym, na której każdy istniejący w Kwerfurcie zespół zarejestrował jedną kompozycję. Jest to siedem chórów, trzy zespoły dęte, zespół kameralny oraz duet gospelowy. Dodatkowo wykonałam trzy utwory na organach solo oraz akompaniowałam kilku grupom. W warsztatach przygotowawczych i nagraniu wzięło udział 120 osób, z których ponad 90 procent nie jest profesjonalnymi muzykami. Taka produkcja z natury rzeczy gwarantuje szerokie grono odbiorców, którzy często są zainteresowani też inną twórczością wykonawców. Moi kochani chórzyści chętnie polecają nasze i moje nagrania znajomym. A że w dzisiejszych czasach dostęp do serwisów streamingowych jest powszechny, muzyka dociera do różnych rejonów.

M.B.: Brzmi imponująco. Jesteś więc na co dzień organistką kościelną, prowadzisz schole (zespół wokalny). Jak wygląda zwykły dzień czy może tydzień organisty w Niemczech? Na czym polegają różnice w wykonywaniu tego zawodu pomiędzy Polską a Niemcami?

M.C.: Przede wszystkim należy rozróżnić pojęcia kantora i organisty. Organistów kościelnych w Niemczech spotyka się stosunkowo rzadko, jako że organista to osoba, która zajmuje się wyłącznie graniem na organach. Takie osoby można spotkać w katedrach lub kościołach o długiej tradycji, jak np. kościół Św. Tomasza w Lipsku czy kościół farny Św. Wacława w Naumburgu. Dużo częściej spotyka się tzw. „kantorów”. W przeszłości były to osoby prowadzące chóry i zajmujące się wykształceniem wokalnym śpiewaków. W obecnych czasach słowo to oznacza przeważnie osobę łączącą obie funkcje – dyrygenta chórów oraz organistę. Ja pełnię taką właśnie funkcję. Muzyk kościelny w Niemczech musi być przygotowany do prowadzenia zespołów na bardzo różnych poziomach – od chóru przedszkolnego do profesjonalnej orkiestry. W parafiach ewangelickich istnieją także tzw. Posaunenchöre, tj. zespoły instrumentów dętych blaszanych. Często wymaga się od kantora umiejętności gry na jednym z takich instrumentów. Praca jest zorientowana na różnorodność stylistyczną. Obecnie powstaje wiele tzw. kościołów filialnych, kościoły będące przez wiele lat osobnymi parafiami są łączone administracyjnie. To sprawia, iż model nadal popularny w Polsce „jeden organista – jeden kościół” spotyka się coraz rzadziej. Wymaga to mobilności i dobrego planowania.

M.B.: I wymaga, zdaje się, także prawa jazdy, aby dotrzeć do wielu miejsc w miesiącu, choć niemieckie koleje mają, oczywiście, też swoją renomę! Czy trzeba być silnym, aby wyjechać z kraju i zbudować poza nim swoje szczęście? A może to właśnie jest w jakiś sposób „prostsze”?

M.C.: Trudno mi to ocenić. Budowanie zawsze wymaga siły, niezależnie od tego, gdzie się jest. A czy „prostsze”.… ? Zależy, z czym się to porównuje. Na pewno trzeba nauczyć się poruszania w innym systemie. Niektórzy są szczęśliwi za granicą. Znam też wielu fantastycznych muzyków, którzy zdecydowali się na powrót do Polski i właśnie tam są szczęśliwi, prowadzą fantastyczne projekty i inspirują wielu ludzi. Życie na emigracji to nieustanne odkrywanie aspektów kultury, których nie da się opisać słowami. Mnie nauczyło to proszenia o pomoc, kiedy jej potrzebuję. Jednocześnie widzę, że moi niemieccy przyjaciele są zafascynowani kulturą polską.

M.B.: Ciekawią mnie Twoi najwięksi bohaterowie w muzyce oraz w życiu.

M.C.: Albert Schweitzer oraz mój amsterdamski profesor, Pieter van Dijk.

M.B.: I ciekawią mnie Twoje marzenia.

M.C.: Jest ich wiele. W najbliższym czasie planuję zrealizować duży projekt z moim wspaniałym chórem z kościoła Mariackiego w Neuss we współpracy z polskimi artystami. W tym roku mam nadzieję na szczęśliwy finał projektu z Muzeum Heinricha Schütza w Weißenfels. W przyszłym roku marzy mi się nagranie utworów organowych jednego z moich serdecznych przyjaciół. Ale głównym planem i kierunkiem działalności jest owocna współpraca z osobami, które spotykam na co dzień i ubogacanie życia muzycznego Neuss.

M.B.: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Paula Marien.