ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (465) / 2023

Wojciech Rusinek,

MAŁA WIELKA ŚLĄSKA POWIEŚĆ (KATARZYNA GRONIEC: 'KUNDLE')

A A A
Kilka dni temu w internetowym serwisie opinii „Ślązag” opublikowana została rozmowa redaktora naczelnego pisma Marcina Zasady z prezydentem Bronisławem Komorowskim. O Górnym Śląsku, śląskiej tożsamości narodowej i „śląskiej gwarze”. Z mojego punktu widzenia – lokalnego, proregionalistycznego – rozmowa dziennikarsko znakomita, obnażająca, jak stereotypowe wyobrażenie o śląskości pokutuje wciąż w Polsce, nawet w kręgu politycznej opozycji, od której pewnie wielu oczekiwałoby przeciwstawienia się naiwnej „polonizacji” regionu dokonywanej przez partię rządzącą. Czego możemy się zatem o śląskości dowiedzieć, gdy spoglądamy na nią przez pryzmat „zwykłego polskiego losu” (jak zatytułowany został wywiad-rzeka z Komorowskim): cenię was, Ślązacy, za waszą pracowitość i pokorę, za waszą piękną gwarę, którą pielęgnujecie podczas festiwali folklorystycznych, ale autonomia, mówienie o języku śląskim i odrębnej od polskiej śląskiej tożsamości etnicznej to zmyślone, ideologiczne projekty.

Nie chodzi jednak o politykę, tę czy inną partię, wyborczy kabaret (kto komu co obieca), ale o kluczowe obszary naszego doświadczenia – o tożsamość społeczną, podmiotowość, pamięć. Nie będę tu zatem – w końcu to recenzja powieści Katarzyny Groniec, a nie polemika z „głosem z centrali” – przeprowadzał demaskacji kolonialnych, klasowych i narodowych uprzedzeń, szkodliwych mitów, które bywają uwewnętrznione także przez samych Ślązaków (na czele z okropnym mitem śląskiej pracowitości, czyli w ostatecznym rachunku – przymusem ekonomicznej uległości wobec pana, obojętne Niemca czy Polaka). Grzegorz Kulik, śląski tłumacz, o którym być może kiedyś powiemy, że był ojcem śląskiego języka literackiego, z przekąsem stwierdził w „Ślązagu”, że polemizowanie z takimi opiniami, jak te przedstawione przez Bronisława Komorowskiego, to w zasadzie marnowanie czasu. Trudno się nie zgodzić. Powiedziałbym, że w tym właśnie miejscu, kiedy dyskusja staje się niemożliwa, otwiera się pole dla literatury: dziedziny, która ma zadanie ważniejsze niż wchodzenie w strumień nieustających medialnych połajanek i sporów, mianowicie beletrystyka może i chyba powinna służyć subtelniejszej pracy na społecznych imaginariach. To zadanie pozostaje niezmienne od tysięcy lat: wytwarzać mity, demaskować mity, pytać o mity, ustanawiać na ich bazie tożsamości indywidualne i zbiorowe, przekształcać te tożsamości. Być narzędziem tożsamościowego samorozumienia.

Gdy chodzi o gwałtownie obecnie ewoluującą tożsamość śląską, nadzieję pokładam w literaturze właśnie, nie w polityce czy publicystyce, tej kakofonii monologów, w której coraz rzadziej dochodzi do uzgodnienia stanowisk. Tożsamość Ślązaków nie wydaje mi się jeszcze tworem gotowym, majaczy dopiero na horyzoncie po dziesiątkach lat politycznych instrumentalizacji. Szczepan Twardoch mówi w tym kontekście o „protonarodzie” śląskim, ja powiedziałbym jednak, że Śląsk nie potrzebuje identyfikacji narodowej, nie potrzebuje cofnięcia do wzorców z XIX wieku, lecz ma szansę pionierskiego wychylenia ku jakimś nowym formom zbiorowej samowiedzy. Jakim? Nie wiem, ale z powodów rodzinnych i osobistych wypatruję ich niecierpliwie. Laboratorium tej nowej tożsamości staje się literatura – wspomnijmy eseje Stefana Szymutki, prozę Twardocha, Anny Dziewitt-Meller czy „Kajś” Zbigniewa Rokity – także ta pisana po polsku, polskości wszak ze Śląska wykorzenić się nie da (a nawet nie powinno się, jestem ostatnim, który by stwierdził, że śląskość i polskość tworzą wykluczającą się parę). Do czołówki autorów i autorek, którzy o śląskości mają coś ważnego do powiedzenia i których dzieła mądrze i refleksyjnie wnikają w zawiłości śląskich losów, dołącza właśnie Katarzyna Groniec (znana skądinąd jako świetna piosenkarka) ze swoją powieścią „Kundle”.

Po lekturze „Kundli” przypomniała mi się zaczepna fraza, którą Krzysztof Uniłowski rozpoczął „Zamiast posłowia” – szkic dołączony do „Nagrobka ciotki Cili” Stefana Szymutki z 2001 roku: „Przepraszam, ale dlaczego Stefan Szymutko nie napisał po prostu powieści?” (Uniłowski 2001: 91). Sparafrazujmy: dlaczego Katarzyna Groniec nie napisała po prostu wielkiej śląskiej powieści, na przykład w formie sagi gliwickiej dzielnicy Szobiszowice, opowieści rozciągniętej między II wojną światową a latami 90. XX wieku? „Kundle” sprawiają początkowo wrażenie zbioru szkiców – zarysów biografii, pojedynczych anegdot, scen, epizodów z życia wielu bohaterów, które dopiero mają być złożone w długą, spójną narrację. Ale to tylko pozór. Powieść Groniec ma być właśnie taka: urywana, fragmentaryczna, zacierająca chronologię, poszatkowana, pełna luk w historii dzielnicy i luk w konkretnych biografiach bohaterów i bohaterek. Autorka postępuje z nami bardzo przewrotnie, pojedyncze fragmenty „Kundli” są napisane brawurowo, soczystym stylem, z ogromnym wyczuciem jednostkowych dramatów, prezentują galerię naprawdę fascynujących (choć najzupełniej zwyczajnych) postaci. W ten sposób rodzi się apetyt na dopowiedzenie brakujących epizodów, które jednak nie następuje. Zamiast „wielkiej śląskiej powieści” dostajemy „małą śląską powieść”, bo innej narracji po prostu na bazie powojennych losów Ślązaków stworzyć się nie da. Jest to bowiem historia „skundlona”, niegodna umieszczenia w „rasowych” narracjach historycznych, niepasująca do żadnych gotowych scenariuszy tożsamościowych. Także tych, które od dekad powtarzamy sobie na Górnym Śląsku o nas samych.

Groniec rezygnuje z usytuowania swoich bohaterów na tle najważniejszych wydarzeń politycznych ostatnich kilku dekad (choć nieraz czyni wycieczki w stronę trwającej wojny w Ukrainie). Aszer, Adam, Tima, Chaja, Gorol, ksiądz Dysorz, Sophie i kilkoro innych żyją jakby poza głównym nurtem wydarzeń (choć naznacza ich i nazizm, i komunizm, systemy te wspominane są jednak na marginesie, mają tę samą wagę, co pozornie przyziemne problemy). Żyją też poza wszystkimi centrami kulturowymi, nawet na marginesie aglomeracji śląsko-zagłębiowskiej. Podgliwickie Szobiszowice i małomiasteczkowy Toszek. No i naznaczeni są „skundloną” genealogią: to – jak mówimy na Śląsku – krojcoki, mieszańcy, jak większość śląskiej społeczności. Znajdziemy tu i rodziny śląskie, i mieszane (śląsko-gorolskie), i Romkę przysposobioną przez Ślązaczkę, i rodzeństwo żydowskie, wszystkich łączy prosty i z punktu widzenia wielkiej historii nieważny los. Na podstawie „Kundli” nie jesteśmy w stanie zrekonstruować ich pełnych biografii, bo takie osoby w naszej społecznej, regionalnej i narodowej pamięci istnieją widmowo. Przepływają w tle, uobecniają się na chwilę, znikają. Jak więc stworzyć wielką powieść, przytulny mit, pod którym mogliby się podpisać mieszańcy dzielnicy, miasta i regionu? Konstrukcja powieści Groniec zdaje się sugerować, że taka spójna, pojemna narracja mityzująca Górny Śląsk jest po prostu niemożliwa, jeśli próbujemy spojrzeć na śląskie losy nie z zewnątrz, lecz od strony trudnych doświadczeń życiowych zwyczajnych ludzi (choroba psychiczna, uzależnienia, lęki, wstydliwa miłość, wyparte pochodzenie, śmierć bliskich, niepełnosprawność intelektualna).

W tym kontekście nieco dziwi mnie, że Groniec wprowadziła do „Kundli” aż dwie instancje metanarracyjne: stylizowaną na baśń, nieco absurdalną „Legendę o świętym Jerzym według księdza Dysorza” i Ciszę, która co jakiś czas zwraca się do nas i mówi nam kilka słów o bohaterach. „Legenda…” czytelnie koreluje z kolejnymi fragmentami składającymi się na „Kundli”, ale nie wzbogaca spojrzenia na losy bohaterów, wydaje się tylko literacką grą. Niestety jako stylistyczny „ozdobnik” odciąga nieco od literacko lepszych głównych fragmentów powieści. Lepszych także na poziomie stylu, podkreślić trzeba zwłaszcza niebywały słuch Groniec wobec języka śląskiego. Cisza z kolei zbyt przypomina Twardochowego, nihilistycznego dracha i niepotrzebnie stawia „kropkę nad i” przesłania powieści, które wyczytać możemy już na poziomie kompozycji: los bohaterów jest na tyle nieważny z punktu widzenia wielkiej historii, że pozostaje po nich tylko cisza, cisza pochłania też wszystko, co z ich biografii nie trafiło do tej opowieści.

Wybierając narrację rozbitą, poszatkowaną przez ciszę, manifestacyjnie niepełną, Groniec w „Kundlach” wskazuje, że opowieść o powojennych mieszkańcach Górnego Śląska powinniśmy oprzeć jedynie na wydobytych z niebytu jednostkowych dramatach, których nie da się sprowadzić do wielkich mitów historycznych czy tożsamości narodowych (w ostateczności w „Kundlach” nie jest ważne to, kto jest Ślązakiem, kto Żydem, kto gorolem). Autorce bliżej zatem byłoby do Szymutki z jego nieufnością wobec logosu, do deklarowanego przezeń „ocalania jednostkowości” (ciotki Cili, babki, wujka Karola, dziadka) na przekór czającemu się wszędzie niebytowi, niż Twardocha konstruującego paraboliczne losy Magnorów, Gemandrów czy Alojza Pokory. Czyż nie jest to także podejście bliskie Rokicie, który „sprawdzając” w „Kajś” wszystkie zbiorowe identyfikacje narodowe Ślązaków (może Polacy, może Niemcy, może jednak Ślązacy), trafia finalnie w objęcie najbardziej przejmującej, prywatnej opowieści o swojej babci?

Nie ukrywam, przekonuje mnie takie ujęcie problemu. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do Twardocha Groniec traktuje swoich bohaterów z wielką empatią, której brakuje zimnym emocjonalnie (choć przecież literacko brawurowym) fabułom autora „Morfiny”. Od lat próbuję ułożyć na swoje potrzeby historię mojej śląskiej rodziny, przepuszczam ją przez różne narracje, poznawane przez lata w kolejnych lekturach czy rozmowach, i coraz mniej wierzę, że to się uda. Czym głębiej wnikam w losy moich przodków i żyjących bliskich, tym mniej wiem, czym jest śląskość i jak ją opowiedzieć. W mojej pamięci nieustannie wyświetlają się za to, jak u Groniec, pojedyncze przejmujące lub wzruszające epizody, które są pozbawione znaczenia dla innych, dla państw, narodów, wielkich tożsamości, lecz z których składa się jedyne, niepowtarzalne i ważne życie konkretnego człowieka.

Proszę wybaczyć, ale nie mogę się powstrzymać przed osadzeniem tej recenzji w historii mojej rodziny. Na pierwszych stronach „Kundli” autorka pisze o dwóch kościołach pod wezwaniem św. Bartłomieja stojących blisko siebie w tej samej osadzie. Rozpoznałem je od razu. To parafia Jadwigi Prasek (siostry mojej prababci), z którą byłem bardzo związany przez ostatnie 31 ze 104 lat jej świadomie i z zaangażowaniem przeżytego życia. Jadwiga Prasek urodziła się w 1908 roku w Sobiszowicach (zawsze tak nazywała tę dzielnicę Gliwic), pamiętała budowę kościoła św. Bartłomieja (jako mała dziewczynka skakała podobno po cegłach rozłożonych w nawie głównej), po 1922 roku przeniosła się wraz z ojcem, matką i resztą licznego rodzeństwa do Katowic. Nigdy nie pracowała, całe życie pomagając siostrom i siostrzenicom w wychowaniu dzieci (sama bezdzietna, owdowiała po zaledwie kilkunastu miesiącach małżeństwa). Sto jeden lat po swoich narodzinach bawiła się jeszcze na moim weselu.

O Jadwidze Prasek nikt nigdy nie napisze w podręcznikach historii, mogę zrobić to jednak ja, zainspirowany świetnymi, mądrymi „Kundlami” Katarzyny Groniec.

Literatura:

„Język śląski nie istnieje, został na Śląsku wylansowany i nie zgadzam się z Tuskiem”. Z Bronisławem Komorowskim rozmawia Marcin Zasada. „Ślązag” 21.04.2023, https://www.slazag.pl/bronislaw-komorowski-jezyk-slaski-nie-istnieje-zostal-na-slasku-wylansowany-i-nie-zgadzam-sie-z-tuskiem [dostęp z dn. 30.04.2023].

Kulik G.: „Nie wiem, ale się wypowiem, czyli przychodzi szlachcic do Ślązaka”. „Ślązag” 23.04.2023, https://www.slazag.pl/grzegorz-kulik-nie-wiem-ale-sie-wypowiem-czyli-przychodzi-szlachcic-do-slazaka [dostęp z dn. 30.04.2023].

Uniłowski K.: „Zamiast posłowia”. W: S. Szymutko: „Nagrobek ciotki Cili”. Katowice 2001.
Katarzyna Groniec: „Kundle”. Nisza. Warszawa 2023.