ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (466) / 2023

Katarzyna Szkaradnik,

MUSICAL Z JAJEM, CZYLI JAK TO SIĘ ROBI ('SOMETHING ROTTEN, CZYLI COŚ SIĘ PSUJE', REŻ. TOMASZ DUTKIEWICZ)

A A A
Jak zauważyła Joanna Maleszyńska w wykładzie „Rewolucja w republice musicali”, choć tytułowa forma teatralna opowiada dziś o różnych problemach współczesnych i o zawiłościach historii, nie przestaje mówić „o miłości, tęsknocie, wolności i oczywiście o sobie sam[ej]. Autotematyczny aspekt musicalu bowiem, będący jego ramową i konstytutywną cechą jako gatunku, nieustannie zaznacza swą obecność, nie pozwalając mu popaść w skostniałą konwencję, daleką od życia i wszelkiego prawdopodobieństwa, wszelkiej racjonalności. W tym sensie musical jest (…) także często autoironiczny” („Słowem o musicalu. Wykład 1” 2023).

Do produkcji realizujących owe założenia należy „Something Rotten”, które po raz pierwszy zostało pokazane na Broadwayu w 2015 roku., a polską prapremierę miało 3 września 2022 roku na deskach Teatru Muzycznego w Gdyni, wyreżyserowane przez Tomasza Dutkiewicza. Mimo że fabuła osadzona jest w przeszłości, to – inaczej niż w przypadku kultowego już „Hamiltona” – nie chodzi o przedstawienie dawnych wydarzeń w sposób nowatorski i angażujący współczesną publiczność, ale o imaginacyjną historię alternatywną związaną z genezą gatunku. „Po co to robić?” – można by spytać za jednym z protagonistów (tak zareagował on na wieść, że ważną składową przyszłego teatru gromadzącego tłumy będzie stepowanie). „Dla przyjemności” – odpowiada mu „jasnowidz”.

Ostatni wyraz ujęłam w cudzysłów, bo w brawurowej komedii rodzeństwa Wayne’a i Kareya Kirkpatricków oraz Johna O’Farrella niemal wszystko trzeba by nim opatrzyć. Oto przenosimy się do renesansowej Anglii, a główni bohaterowie, bracia Spodkowie, pragną zaistnieć jako twórcy w teatrze elżbietańskim. Ich aspiracje zdają się skazane na porażkę, pech bowiem chce, że chociaż w złotej epoce dramatu działa szereg pisarzy, całą tę plejadę przyćmiewa swym blaskiem absolutna gwiazda, czyli William Szekspir. Według libretta – gwiazda w dzisiejszym rozumieniu celebryty, showmana, ikony popkultury, idola scenicznego (!) otoczonego rozentuzjazmowanymi groupies. Jakub Brucheiser, którego oglądałam w tej roli w obsadzie z 27 kwietnia bieżącego roku, podkreśla zalety potraktowania mistrza znad Avonu z przymrużeniem oka: został on „ściągnięty z piedestału wielkiego poety” i takie jego wcielenie „jest po prostu dużo ciekawsze do grania i ciekawsze też dla drugiej strony” („Something rotten…” 2022).

Szekspira sportretowano zatem bez patosu; co więcej, autor, którego uważamy wręcz za mędrca ze względu na umiejętność subtelnego oddania tajników psyche, jawi się tutaj jako persona dwuznaczna moralnie, egocentryczna i kierująca się niskimi pobudkami. Taka charakterystyka nie służy, naturalnie, zdezawuowaniu genialnego dramaturga, raczej stanowi eksperyment i igraszkę wyobraźni stwarzającą okazję do rewiowego widowiska – w końcu „gdzie jest Will, tam jest bal”. Sceny, w których owa postać znajduje się na pierwszym planie, obfitują w feeryczne efekty wizualne i są utrzymane w estetyce kampu z jej sztucznością, przejaskrawieniem, ekstatycznością. Mają one wymiar rozrywkowy, ale również (auto)ironiczny, a ostrze satyry zwrócone zostało ku współczesności, może nawet ku publiczności. Warto zresztą pamiętać, że „wieszcz z marmuru” to obecny wizerunek autora „Makbeta”, natomiast na przedstawienia do Globe Theatre nie przychodziły wyłącznie elity umysłowe, by z namaszczeniem dumać nad kondycją ludzką.

Co istotne, konstrukcja bohatera pozwala kreującemu tę rolę nie tylko na popis estradowy, lecz także na zaprezentowanie warsztatu aktorskiego, i Brucheiser wydobywa janusowe oblicze musicalowego Szekspira. Z jednej strony obcujemy bowiem z kabotynem utyskującym na udręki pisania („Bo nie ma lekko bard”), narcystycznym i zawistnym, z drugiej zaś faktycznie magnetyzuje on nonszalanckim wdziękiem. W „Something Rotten” sięgnięto też do sensacyjnej teorii, jakoby syn rękawicznika ze Stratfordu nie stworzył wszystkich przypisywanych mu sztuk. Wątpliwość, czy był zaledwie sprytnym szalbierzem, czy jednak posiadał dar głębszego wglądu w naturę człowieka, pozostaje nierozstrzygnięta, a zarazem ma kluczowe znaczenie dla rozwoju intrygi.

Motorem tej ostatniej okazuje się konflikt pomiędzy Szekspirem a egzystującymi w jego cieniu Spodkami, lub raczej starszym z nich, Nickiem (w obsadzie, na którą trafiłam, granym przez Tomasza Więcka). Jak zazwyczaj bywa w komedii, sylwetki protagonistów są skontrastowane: bezkompromisowy i trochę despotyczny Nick tłamsi młodszego brata, Nigela – prawdziwie utalentowanego, ale pełnego rozterek literata. Wciela się w niego Maciej Podgórzak, mój ulubiony aktor z zespołu TM w Gdyni, którego oglądałam już w roli poety, mianowicie Gringoire’a w „Notre Dame de Paris”. Zapamiętałam go także jako Danny’ego Zuko z „Grease” i mogę stwierdzić, że przekonująco wypadł zarówno w kreacji przebojowego podrywacza, jak i zahukanego początkującego dramaturga. Rozpoetyzowany młodzieniec oczywiście musi mieć ukochaną, z którą połączą go uniesienia nie tylko nad wierszami. Sęk w tym, że Porcja (Sandra Brucheiser), niesztampowo żywiołowa „dama serca”, jest córką purytańskiego pastora, brata Jeremiasza (Aleksy Perski), upatrującego w przedstawieniach powód demoralizacji, bez mała grzech śmiertelny. (Notabene, ten wątek w musicalu ma rys komiczny, podczas gdy w rzeczywistości ekstremizm purytanów skutkował zamknięciem londyńskich teatrów). Pojawia się więc zalążek „podręcznikowego” konfliktu tragicznego, lecz zakochani obiecują sobie, że nie powtórzą scenariusza „Romea i Julii”.

O ile Nigel zalicza się do admiratorów niestereotypowego barda, o tyle Nick nienawidzi rywala, nie potrafi jednak wykoncypować spektaklu, który przyniósłby mu upragniony rozgłos, ucieka się zatem do pomocy „Nostradamusa” (w cudzysłowie, bo chodzi o rzekomego bratanka słynnego wizjonera). Ten pantagrueliczny lump i szelma w interpretacji Rafała Ostrowskiego, „prorokujący” pod wpływem napojów wyskokowych, wnosi do fabuły ładunek absurdalnego humoru, a przede wszystkim przepowiada, że największym hitem teatru przyszłości okaże się musical, co wprowadza wspomniane motywy autotematyczne i autoparodię. „[C]zy ktoś wysiedzi na miejscu, kiedy aktor zacznie mu piać?” – dziwi się Nick, który obiekcje odnośnie do sensu śpiewania na scenie wyraża, rzecz jasna, śpiewem. Abstrahując od komediowej idei rewolucyjności musicalu, wypada zaznaczyć, że partie wokalne i taneczne są przecież komponentami wielu form teatralnych od zarania tej dziedziny sztuki i w różnych kręgach kultury. „Choć w powszechnej świadomości ten XX-wieczny gatunek sceniczny był spadkobiercą tradycji (…) [głównie – K.Sz.] »rozrywkowego« teatru muzycznego, to jednak faktycznie asymilował elementy niemal wszystkich europejskich, a później także amerykańskich struktur dramatyczno-muzycznych (…) powstałych na przestrzeni ostatnich 15 stuleci” (Bielacki 1994: 6).

Wizja „Nostradamusa” pozwala spojrzeć na musical z metaperspektywy i uatrakcyjnić treść nawiązaniami do dzieł będących kamieniami milowymi jego rozwoju, przy czym w tłumaczeniu zastąpiono niektóre tymi wystawianymi w Gdyni. Momentami przeradza się to w nieco nachalną wyliczankę tytułów – ciekawiej robi się wtedy, kiedy widzowie mogą zidentyfikować kryptocytaty („Mazeł tow!”) czy lejtmotywy muzyczne, a szczególną satysfakcję sprawia rozszyfrowywanie istotnie nieoczywistych aluzji (pochwalę się rozpoznaniem tytułu ballady z „Króla Lwa II”). Na marginesie trzeba nadmienić o wielorakich odniesieniach do twórczości Szekspira, zwłaszcza o „przechwyceniu” jego bohaterów, na czele z Nickiem Spodkiem (w oryginale: Bottom), występującym wszak w „Śnie nocy letniej”, gdzie zostaje mu przyprawiona ośla głowa. Oprócz niego kojarzymy choćby z „Kupca weneckiego” Porcję czy Żyda Shylocka, w którego przypadku dodatkowym smaczkiem jest powierzenie tej roli Bernardowi Szycowi, oklaskiwanemu wcześniej, również przeze mnie, za kreację Tewjego Mleczarza.

Aluzje do innych utworów – te wyrafinowane – stanowią bezsporny atut „Something Rotten”; niestety wprost przeciwne wrażenie sprawiają prymitywne aluzje seksualne. Nie potępiam obscenów, ale sztubackie żarty (np. postać najbardziej pruderyjna okazuje się erotomanem) są trochę niesmaczne i chwilami popychają akcję w kierunku płaskiej farsy. Tak jednak wygląda fabuła i reżyser, zdecydowawszy się na adaptację tej właśnie pozycji, przejął ją z dobrodziejstwem inwentarza. W końcu, jak głosi angielskie przysłowie, you can’t make an omelette without breaking eggs. Na szczęście odbiorcy dowiadują się nie tylko, jak „to” się robi, lecz głównie, jak się robi musical. I rzeczony omlet. A dokładnie – musical „Omlet”, taki bowiem tytuł objawia się jasnowidzowi z bożej łaski jako niepowstała jeszcze najważniejsza sztuka Szekspira. Zdesperowany Nick stawia wszystko na jedną kartę: zamierza uprzedzić niedościgłego konkurenta i zdobyć szturmem serca publiczności, wykorzystując innowacyjną formę teatralną. W efekcie libretto „Something Rotten” zostaje szczodrze podlane purnonsensem (piosenka o dżumie), niemniej przekonujemy się, że przepis na omlet jest z pewnością łatwiejszy niż przepis na sukces, a stworzenie musicalu to prawdziwa sztuka.

Sztuki tej bez wątpienia dokazali realizatorzy gdyńskiej inscenizacji. Napomknęłam już o przekładzie, tutaj należy dodać, że jego autor Daniel Wyszogrodzki znakomicie wywiązał ze swojego zadania, co potwierdza choćby inicjalny song, mający charakter parabazy „Renesans”, który niezależnie od wpadającej w ucho melodii streszcza w zgrabny, zabawny sposób wyróżniki tytułowej epoki. Nic dziwnego, wszak autor przewodnika „Ale musicale!” i były kierownik literacki TM Roma w Warszawie zjadł zęby na tłumaczeniach – dość wspomnieć, że posiada w portfolio spolszczenia librett najgłośniejszych musicali, m.in. „Kotów”, „Upiora w operze” czy „Mamma Mia!”. Jednak utwory są interesujące także od strony muzycznej, urozmaicone stylistycznie i dopełnione urzekającą oprawą sceniczną; ponadto warto wyrazić uznanie dla ich wykonawców, czyli orkiestry pod dyrekcją Dariusza Różankiewicza.

O paru odtwórcach ról już powiedziałam, lecz właściwie wszyscy – przynajmniej w obsadzie, którą mogłam ocenić – zasługują na superlatywy, bodaj każdy ma bowiem okazję do pokazania bogactwa środków aktorskich. Każdy też reprezentuje wysoki poziom wokalny; jeśli moją uwagę zwróciła Sandra Brucheiser, to dlatego, że jej partie brzmią chyba najbardziej lirycznie, a mam słabość do musicalowych melodramatów. Jako szczególnie sugestywna, śmiało nakreślona dramatis persona – zaraz po Szekspirze – jawi się Bea (urocza Sylwia Wąsik-Szlempo), żona Nicka, pełnokrwista, rzutka i wyemancypowana. To kobieta pracująca, która żadnej pracy się nie boi, przeświadczona o rychłym równouprawnieniu płci pięknej, czego zwiastun upatruje w monarchini na tronie brytyjskim. Zresztą jak dałyby sobie radę bez kobiet takie niebieskie ptaki jak Nick? Nie zaspoileruję, zdradzając, że Bea ratuje go z opresji. „Będę twoim pomagierem” – śpiewa, choć de facto właśnie ona rozstawia obu Spodków po kątach, a przy tym pozostaje najsympatyczniejszą (obok nieśmiałego Nigela) postacią. Aż chciałoby się zapytać: co ona widzi w mężu? Niby wyjaśnia to szwagrowi w jednej z piosenek, ale jej argumenty wydają się dyskusyjne, bo Nick i Szekspir są siebie warci: obaj momentami żałośni, ogarnięci żądzą sławy, posuwający się nawet do niegodziwych chwytów. Niemniej podobnie jak Brucheiser także Więcek potrafi tchnąć w swojego bohatera charyzmę: pierwszy jest czarujący, drugi to urodzony przywódca. Obaj aktorzy również… świetnie stepują, czego dowodzą w scenie konfrontacji.

À propos stepu, wkład gdyńskiego zespołu do inscenizacji musicalu (objętego licencją non replica) stanowią choreografia, kostiumy i scenografia – i każdy z wymienionych komponentów może budzić wręcz zachwyt. Zróżnicowane układy taneczne, mistrzowsko opanowane zarówno przez zespół baletowy, jak i przez aktorów, opracowała Sylwia Adamowicz, a za sekwencje stepowane odpowiada Maciej Glaza. Niewątpliwie ruch sceniczny okazuje się tu nader istotny ze względu na wyeksponowany w „Something Rotten” rozrywkowo-kabaretowy charakter gatunku. Tę rewiowość współtworzą olśniewające i przemyślane w detalach kostiumy, które zaprojektowały Anna Adamek i Martyna Kander. Podziwiamy więc m.in. tancerki ufryzowane (uperukowane?) według „trendów” epoki i w krynolinach, tyle że współcześnie frywolnych, w wersji mini. O bardziej szalonych konceptach, związanych z przygotowywanym przez Nicka „Omletem”, już nie powiem. Pośród wspomnianych detali zaś wypatrzyłam kaftany członków świty Szekspira z jego podobiznami w stylu słynnych sitodruków Andy’ego Warhola wykorzystujących zdjęcie Marilyn Monroe. Na dekoracje autorstwa Wojciecha Stefaniaka składają się głównie makiety zabudowy XVI-wiecznego Londynu, naturalnie z teatrem (wszak naczelny motyw to play within the play), zdynamizowane dzięki zastosowaniu sceny obrotowej.

Dynamiki ogólnie spektaklowi nie sposób odmówić – przejawia się ona zwłaszcza w porywających scenach zbiorowych, jednak i w kameralnych nie wieje nudą. Choć po antrakcie akcja nieco spowalnia, a górę biorą pierwiastki autotematyczne i odesłania do popkultury, całość została zrealizowana ze swadą, nie brakuje w niej śmiałych rozwiązań. Dutkiewicz, w którego reżyserii można było oglądać w Gdyni też „Gorączkę sobotniej nocy” czy „Ghost”, w wywiadzie przy okazji premiery „Something Rotten” wymienił przyczyny, dla których musical – zgodnie z proroctwem „Nostradamusa” – cieszy się niesłabnącą popularnością: „Myślę, że jest najpełniejszą formą teatralną – mieści w sobie elementy teatru stricte dramatycznego, ale i opery. Mamy w nim do czynienia z elementami tanecznymi (…). W związku z tym jest to najtrudniejszy gatunek teatralny, który zarówno od twórców, jak i przede wszystkim od aktorów wymaga bycia artystą kompletnym. (…) Wbrew temu, co mówiono – że musical się kończy, zaczyna zjadać własny ogon – na całym świecie pojawiają się nowe, świeże tytuły, przyciągając[e] rzesze widzów” („Broadwayowski rozmach…” 2022).

Czy zatem także w odniesieniu do „Something Rotten” rację miał wróż wieszczący: „Czeka to nas, będą walić do kas, zobaczyć, przeżyć wielki musical”? Najpierw sprostowanie dotyczące „wielkości”: nie oznacza ona doniosłości, tylko – niczym w „The Greatest Show” – barwne, imponujące widowisko. Choć produkcja Kirkpatricków nie należy do tytułów powszechnie znanych i mimo 10 nominacji do nagrody Tony nie zrobiła furory za oceanem, przynosi dobrą rozrywkę, szczególnie amatorom gatunku i osobom, których nie zrazi garść mało finezyjnych podtekstów erotycznych. Pod koniec sezonu 2022/2023 można już stwierdzić, że w TM w Gdyni „Something Rotten” faktycznie przyciąga publiczność. Czym? Wracam do wykładu Maleszyńskiej: musical mówi tu oczywiście o miłości (z nieodłącznymi przeszkodami), o pogoni za marzeniami, o szeroko pojmowanej wolności (koniunkturalizm kontra pójście za głosem serca), a ponadto igra z własnych konwencjami, dzięki czemu je przełamuje. Ale czy spektakl tak „odjechany” – w którym atmosfera londyńskich ulic schyłku XVI wieku (wraz z typami spod ciemnej gwiazdy) przeplata się z baśniowością, anachronizmami, gagami i żywiołem wodewilu – może być realistyczny i racjonalny?

W sensie psychologicznym praktyczna i uniwersalna jest obserwacja, że ktoś zafiksowany na odległym, mglistym celu łatwo przegapi ideał znajdujący się tuż obok; pewnego rodzaju realizm przypisać można też satyrze na show-biznes i fenomen celebrytów. Niemniej jeden z recenzentów zwrócił moją uwagę na aspekt społeczno-polityczny związany z epizodyczną rolą lorda Claphama, niedoszłego sponsora duetu dramaturgów. Sama dostrzegłam w nim wyłącznie przerysowaną figurę geja odzianego w niemal błazeński strój (podobnie komicznie ukazany został aktor z trupy Nicka i Nigela grający postacie kobiece), co swoją kliszowością i brakiem poprawności politycznej wprawiło mnie w lekką konsternację. Tymczasem ów inwestor to również „karykatura dzisiejszych rządowych i samorządowych elit, które gotowe są nawet do osobistej interwencji – zdymisjonowania dyrektora lub w najlepszym wypadku obcięcia budżetu. Dla braci Spodków gwoździem do trumny okazuje się opinia duchownego, po której Clapham stanowczo wycofuje się z projektu” (Sobierski 2022).

Gdy w otaczającej nas rzeczywistości, zgodnie z polskim podtytułem musicalu, „coś się psuje” („Something is rotten…” to początek frazy z „Hamleta” znanej w przekładzie jako „Źle się dzieje w państwie duńskim”), oprócz prób organizowania się i zmiany sytuacji mamy do dyspozycji jeszcze narzędzie w postaci humoru. A że w spektaklu Kirkpatricków autoironia, riposty z polotem i humor sytuacyjny przetykane są niewyszukanymi, przaśnymi wstawkami farsowymi? „Wiecie, na co idziecie” – zdają się mówić twórcy, bo tonację buffo i zuchwałą przekorność zapowiada już grafika z oficjalnego logo broadwayowskiej produkcji: dwóch aktorów na scenie, pod którą stoją omdlewająca dama, rzezimieszek ze sztyletem, zezowaty jegomość bijący owacyjnie brawo i inny widz, zatykający nos z obrzydzeniem; wywoływanie silnych emocji i spontanicznych reakcji jest zatem wpisane w ideę owego musicalu (a może całego gatunku?). Na dodatek jeden z aktorów, kłaniając się tej osobliwej publiczności, wypina w naszą stronę cztery litery – autorzy „Something Rotten” ewidentnie robią sobie z nas jaja. Ale co z tego? Jak przekonują wykonawcy „dzieła” Nicka Spodka: „Nie bój się jaj, od razu zrób z nich omlet!”.

LITERATURA:

Bielacki M.: „Musical. Geneza i rozwój formy dramatyczno-muzycznej”. Łódź 1994.

„Broadwayowski rozmach w Teatrze Muzycznym” [z T. Dutkiewiczem rozmawia J. Bieńkowska]. „Prestiż. Magazyn trójmiejski” 2022, nr 138. https://prestiztrojmiasto.pl/magazyn/138/kultura-sztuka-rozrywka/broadwayowski-rozmach-w-teatrze-muzycznym.

„Słowem o musicalu. Wykład 1: Rewolucja w republice musicali”. Prelegentka: Joanna Maleszyńska. Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, 22.03.2023. https://www.youtube.com/watch?v=1C3IK6d4MZ0.

Sobierski P.: „Musical trwa”. „Teatr” 2022, nr 12. https://teatr-pismo.pl/19649-musical-trwa/.

„Something rotten, czyli coś się psuje @ Teatr Muzyczny w Gdyni: mówią J. Brucheiser i K. Kowalski”. Pomorze Kultury, 23.08.2022. https://www.youtube.com/watch?v=fqV5SSjLgxo.



Fot. Przemysław Burda
Something Rotten, czyli coś się psuje”. Libretto: Karey Kirkpatrick i John O’Farrell. Muzyka i piosenki: Wayne Kirkpatrick i Karey Kirkpatrick. Reżyseria: Tomasz Dutkiewicz. Tekst polski: Daniel Wyszogrodzki. Scenografia: Wojciech Stefaniak. Kostiumy: Anna Adamek i Martyna Kander. Choreografia: Sylwia Adamowicz. Kierownictwo muzyczne: Dariusz Różankiewicz. Premiera: 3.09.2022 r., Teatr Muzyczny w Gdyni w koprodukcji z Teatrem Komedia w Warszawie.