ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (477) / 2023

Grzegorz Mucha,

ESCALATOR OVER THE HILL

A A A
Dowiedziałem się o tym nietypowo, poprzez link do X (czyli dawnego Twittera). W ten sposób pewna dobra dusza, znająca moje zamiłowanie do muzyki artystki, przekazała mi ową smutną wieść. Mimo wszystko zacząłem poszukiwać potwierdzenia na polskich portalach, ale tam niczego nie było. Później, oczywiście, owa informacja pojawiała się, ale na ogół skrótowo i jakby trochę z kronikarskiego obowiązku. Dlaczego? Przecież Carla Bley była w Polsce znana i ceniona.

Z jej muzyką jestem związany od dawna, a konkretnie od momentu, kiedy przybyła do Warszawy na festiwal Jazz Jamboree. Było to na krótko przed stanem wojennym i jako pacholę nie za wiele wiedziałem o muzyce w ogóle. Ale coś szczególnego mnie w jej kompozycjach ujęło, a przecież usłyszałem w radiu zaledwie fragment występu. Odebrałem pewien przekaz, w którym tkwił przewrotny urok. Właśnie ów nietypowy urok już we mnie pozostał. Jakiś czas później poznałem album „Fictitious Sports", wydany pod szyldem Nicka Masona – perkusisty Pink Floyd, ale z muzyką skomponowaną właśnie przez Carlę Bley i... zostałem na dobre porwany do jej świata. Kiedy w latach 80. rozpoczął się napływ muzyki, jaki towarzyszył kompaktowej nowości technicznej, czasem do Polski zaczęły napływać także jej albumy. A kiedy pierwszy raz udałem się do Londynu, już po trzech dniach udało mi się stawić na koncercie The Very Big Carla Bley Band w teatrze Hackney Empire, który poprzedzony był występem zespołu jej córki Karen. Okazało się że Karen pozostała na scenie do końca koncertu. Było w tym trochę muzycznego teatru, gdyż obie panie siedziały po przeciwnych stronach sceny przy takich samych fortepianach i z... identycznymi fryzurami. W pewnym sensie fryzura Carli Bley z czasem stała się wręcz ikoniczna. Wiele lat później słuchałem jej koncertu podczas festiwalu jazzowego w austriackim Saalfelden, który wkrótce potem powtórzyłem sobie w krakowskiej sali Manggha. Aż w końcu nastąpiło – o czym jeszcze wtedy nie wiedziałem – pożegnanie z jej muzyką „na żywo”, czyli koncert „Christmas Carols" w warszawskiej filharmonii.

Ktoś może zapytać, dlaczego pozwalam sobie na tak osobiste wspomnienia? Ponieważ poza stałym zainteresowaniem jej twórczością, uważam ją za najważniejszą jazzową kompozytorkę. Tylko utwory Chica Corei mienią się dla mnie tak licznymi barwami, ale zawsze były nazbyt obciążone jego temperamentem pianistycznym. Carla Bley natomiast jako pianistka nie rzuca cienia swojego instrumentu na resztę muzyków. Jej kompozycje są demokratyczne i przejrzyste zarazem. I nie ma znaczenia skład, czy to jest big band, czy kwintet, czy nawet duet.

Carla Bley z pochodzenia była Szwedką. Urodziła się w małej miejscowości w Stanach Zjednoczonych. Mając 19 lat wyjechała do Nowego Jorku, aby tworzyć jazz. Znamy takie historie. Od razu na myśl przychodzi choćby Joe Zawinul. Ale jej historia jest nieco inna. Po ojcu, kościelnym organiście, pozostało w niej zamiłowanie do muzyki kościelnej, mimo faktu, iż artystka ta nie była osobą religijną. Po porzuceniu nauki przez jakiś czas grała na fortepianie w lokalach. Wtedy interesowała ją muzyka bez podziału na jakiekolwiek stylistyki, ale kiedy zatrudniła się... jako sprzedawczyni papierosów w słynnym klubie „Birdland” – wchłonęła jazz. Zaczęła komponować. Z czasem przeszła swoistą muzyczną drogę od awangardy do bardzo osobistej, salonowej niemal odmiany jazzu. A przy tym, co ją mocno wyróżniało od innych muzyków, w swoje kompozycje wplatała wątki humorystyczne. Wynikało to wprost z charakteru Carli Bley, która często w wywiadach potrafiła popisać się absurdalnym poczuciem humoru. Być może pomagało jej to schronić się przed trudami życia, ale bez wątpienia było zarazem paliwem do nieustannej twórczości. Twórczości bogatej, różnorodnej. Carla Bley grała na fortepianie (i innych instrumentach klawiszowych), ale przede wszystkim pisała nuty. W wywiadach wyznawała, że komponowała powoli, mozolnie, a jednak pozostawiła po sobie olbrzymią ilość utworów, które wielu wybitnych muzyków gra do dziś.

Wyszła za mąż za Paula Bley’a – kanadyjskiego pianistę, który poza przekazaniem jej nazwiska zainspirował ją twórczo. I to dla niego podjęła pierwsze próby kompozytorskie. Jednak była nazbyt niespokojnym duchem, bo po poznaniu trębacza i kompozytora Michaela Mantlera, który został jej drugim mężem, weszła na scenę ówczesnej awangardy, dziś zwanej często „trzecim nurtem”. Pod szyldem Mantlera i prowadzonego przez niego Jazz Composers Orchestra powstało dzieło zadziwiające. Były to współczesne kompozycje dla muzyków jazzowych, które brzmią jak free-jazz, a zarazem nim nie są. Wkrótce potem pod własnym nazwiskiem pojawił się jej potrójny (wówczas) album „Escalator Over The Hill”, czyli monumentalne dzieło, którego nie da się zakatalogować. Był rok 1971, a zatem słychać tam pojawiającą się wtedy za sprawą Milesa Davisa czy Tony’ego Williamsa stylistykę jazz-rocka, ale jest tam coś więcej. Musiało tak być za sprawą towarzyszących jej instrumentalistów z różnych środowisk. Nie będę tu wymieniać bardzo długiej listy nazwisk, dodam jedynie, że pomimo przyklejanej temu dziełu nazwy opera jazzowa jest to muzyka pozostająca do dziś poza znanymi nam stylistykami. Muzyce towarzyszyło libretto napisane przez Paula Hainesa, dzięki któremu słyszymy tam sporo niekonwencjonalnych wokali. Słuchaczom, którzy chcieliby zetknąć się z tym dziełem, mogę podpowiedzieć nazwisko Zappa. Co prawda nigdy pomiędzy Carlą Bley i Frankiem Zappą nie było żadnych artystycznych powiązań, ale osobność ich stylistyk do reszty muzycznego świata do dziś pozostaje bardzo wyraźna. Bo jej muzyka jest poza czasem. Łączyła ludzi z różną tożsamością muzyczną, aby z napisanych nut wydobyć dokładnie to co zamierzała. Przy okazji można dodać, że oprócz córki Karen żadna kobieta w jej składach się nie pojawiała. Pewną ręką zarządzała wieloma znanymi muzykami-mężczyznami i nie miała z tym żadnego problemu. W późniejszym okresie życia, kiedy to związała się z wybitnym basistą Stevem Swallow’em, zwróciła się ku mniejszym składom instrumentalnym. Pisała muzykę bardziej zwięzłą i jeszcze mocniej dbałą o detal. Zmienił się skład instrumentalny, ale od pierwszych taktów rozpoznaje się jej styl.

Carla Bley wyrosła na muzyce jazzowej lat 50. Ale gdybym napisał, że jej korzenie tkwią w muzyce kościelnej, to też byłaby prawda. Jeśli do tego dodamy stylistykę szlachetnego fusion, flirtującego z muzyką latynoską, to sprawa się mocno komplikuje. Zatem wszelkie szufladkowanie jej twórczości nie ma sensu. Pozostają kompozycje, które brzmią czysto i świeżo.

Chciałbym polecić jakieś utwory, bądź albumy, ale jest ich tak wiele, że czuję się nieco bezradny. Zatem poza wyżej wymienionymi pozwolę sobie zwrócić uwagę przynajmniej na „Dinner Music”, „Musique Mechanique”, „Social Studies”, „Heavy Heart”, czy „Sextet”. A wśród niezliczonej ilości kompozycji, jedną z moich ulubionych wciąż pozostaje „Reactionery Tango”.

Na koniec dodam znów coś osobistego. Otóż w zasadzie już dawno odszedłem od słuchania jazzu. Pozostałem przy twórczości jedynie kilku muzyków. Stworzyłem sobie niejako ekskluzywny klub. Fakt iż Carla Bley należy do tego klubu i przy jej muzyce pozostałem, jest nawet dla mnie niezrozumiałym fenomenem.